piątek, 5 lipca 2013

Od imprezy do imprezy, czyli opowieści z kruchty


Czerwcowe weekendy miałem bardzo pracowite, ponieważ praktycznie co tydzień przytrafiała mi się uroczystość rodzinna. Tak się jakoś złożyło, że każda z tych uroczystości miała, oprócz części gastronomicznej, także część kultową, a zatem czerwiec 2013 stał się dla mnie miesiącem churchingu.

Najpierw pojechano do Krakowa na chrzciny. Podróż była o tyle interesująca, że przebiegała w atmosferze nieustannej sprzeczki między kierowcą a jednym z pasażerów na tle optymalnego przebiegu drogi. Kierowca kierował się wskazaniami nawigacji GPS, podczas gdy pasażer odwodził go od tego pomysłu, grożąc zastosowaniem ostatecznego argumentu w postaci wypaprykowania owego GPS bez okno.
         Chrzest miał miejsce w kościele św. Tadeusza, którego niewątpliwą ozdobą są witraże. Sposób, w jaki wykonano twarze postaci, a w szczególności oczy, sprawia wrażenie, jakby poprzedniego dnia święci ostro imprezowali. Beneficjent nie był zadowolony, że go ciągają po jakichś nawach zamiast pozwolić się wyspać, ale w końcu dał się ochrzcić i nie robił problemów.
     W drodze powrotnej dysputa o nawigacji była kontynuowana i zakończyła się nieintencjonalnym wjazdem do Katowic.

       Kolejna uroczystość czekała mnie w wielkopolskim miasteczku, gdzie członek rodziny świętował ćwierćwiecze pracy dla najstarszego pracodawcy w Europie. Impreza była niesłychanie wypasiona i odbywała się w zabytkowym kościele, przez jubilata wyremontowanym niemalże temi ręcami. Przyszli posłowie, radni, straż pożarna, Akcja Katolicka, przedstawiciele szkół itd., itp. Msza trwała bite dwie godziny. Przynajmniej pół godziny z tego przypadło na kazanie, które wygłaszał były przełożony jubilata, streszczając mu jego własną biografię. Drugie pół godziny zajęły życzenia, gratulacje i podziękowania ze od rzeczonych posłów, radnych itd., itp., niektóre, o zgrozo, rymowane. Byczo było!
Po mszy – równie wypasiony obiad w restauracyi. Trzeba przyznać, że jubilat ma szczęście do dostawców jedzenia, bo np. ciasto trafiło się pierwszorzędne.

       Po krótkiej przerwie – wesele na południowych kresach województwa łódzkiego. Kościół we wsi, która wydała Jana Długosza, warto odwiedzić z dwóch powodów. Jednym z nich jest witraż, w którym imię Boże, zamiast JHWH (יהוה), zapisano JTRT (יתרת). Znajomy rebe twierdzi, że to drugie można wyprowadzić z hebrajskiego rdzenia jtr, oznaczającego „bardziej” – jakoby w chrześcijaństwie nawet Bóg jest bardziej boski niż w judaizmie. Drugą atrakcją kościoła we wsi N.B. jest organista, będący zasadniczo Florencją Foster-Jenkins muzyki organowej. Minęło siedem lat, od kiedy ostatnio byłem tam na ślubie, a on dalej nie umie grać Mendelssohna.
       Ślub się dokonał, nowożeńcy wsiedli do wypasionej warszawy, goście do swoich samochodów – i dalej konwojem do położonej kilkadziesiąt kilometrów dalej Częstochowej. Wesele odbyło się w domu weselnym (jak nazwa wskazuje). A może to była restauracja-hotel? Whatever. Jeśli nawet, to nie różniąca się zbytnio od domu weselnego. Posadzili nas przy jakichś zupełnie nieznajomych ludziach. Muzyka była, no cóż, weselna. Z czynnościami tanecznymi nie bardzo wyszło, gdyż małżonka moja wpadła w obawę, że zostanie przeze mój taniec skompromitowana przed rodziną. Rozmawiać też się nie bardzo dało, gdy grmociła kapela syntezatorami zbrojna; pozostawał wówczas jedynie do wyboru globalnie zrozumiały język etanolu. Za to żarełko okazało się całkiem na poziomie.

         Kolejny tydzień, kolejny ślub. Tym razem trafiło na miejscowość położoną nominalnie w woj. łódzkim, ale faktycznie na Kielecczyźnie. Niewielki, średniowieczny (ale wykończony na nowożytnio) kościółek, malowniczo położony na wzgórzu… Wewnątrz polichromie – zarówno stare, w różnym stopniu restauracji, w tym herb wykonawcy hitu „Chrześcijanin tańczy”. Dłuższą chwilę spędziłem, zastanawiając się nad obrazem przedstawiającym ukrzyżowanie. Nurtowało mnie mianowicie, czy ta druga postać obok Marii to Maria Magdalena, czy może wybiszowany apostoł Jan. Dwaj celebransi, miejscowy proboszcz i unkel panny młodej, uwinęli się w trzy kwadranse, ani się obejrzałem, a było już po wszystkiem.
        Wesele odbyło się w pobliskim mieście nad Pilicą. Jak na pogranicze Kielecczyzny i, powiedzmy, Ziemi Łódzkiej, pojawiło się tu zaskakująco wiele akcentów śląskich. Nie tylko dlatego, że wśród gości znaleźli się dwaj górnicy, ale i dlatego, że deskopolowa kapela dzieliła się obowiązkami z zespołem wokalnym wykonującym śląskie standardy i odpowiednio do tego przyodzianym. Gdyby natomiast komuś przyszło dać czadu na parkiecie, mógłby to uczynić bez obaw o opinię swoją i rodziny, albowiem całą uwagę ściągał tajemniczy jegomość o bujnej, czarnej czuprynie (peruce?), w okularach á la Bono oraz… w biustonoszu. A jakbyś się, człowieku, zmęczył, to można było wyjść na zewnątrz i wsłuchać się w dochodzące z daleka dźwięki Formacji Nieżywych Schabuff, występującej na rynku z okazji Dni Miasta.

      Paradoks polega na tym, że chociaż jedzenie i muzyka nad Pilicą podobały mi się mniej niż na poprzednim weselu, a do tego pojawiło się znacznie więcej ludowych aluzji płodnościowych, to jednak atmosfera ogólnie okazała się fajniejsza. Must have been the human factor.