Ten tekst pochodzi sprzed ładnych kilku lat. Miałem go początkowo wysłać do wydawcy książki (stąd forma bardziej zwięzła, niż by tego wymagała prawdziwa recenzja), ale jakoś nie wyszło. Mamy właśnie sierpień, więc nadarza się dobra okazja, aby zobaczyć, jak nie należy pisać o Powstaniu Warszawskim. Oraz jak nie należy pisać opracowań popularnonaukowych. Oraz w ogóle jak nie należy pisać.
„Warszawa 1944-1945” Piotra Rozwadowskiego, wydana w popularnej, choć od jakiegoś czasu coraz bardziej obniżającej loty serii "Historyczne Bitwy", opiera się na dobrym pomyśle wyjściowym: aby pokazać Powstanie Warszawskie nie
samo w sobie, lecz w kontekście frontu wschodniego. Chwali się zatem autorowi,
że walcząca Warszawa nie istnieje w próżni.
Pomysł jest dobry, ale z wykonaniem już gorzej. Problem
polega na tym, że książka Rozwadowskiego bardzo niewiele mówi o przebiegu walk
powstańczych. Rozdział dotyczący samego Powstania dotyczy głównie organizacji
sił polskich i niemieckich. Fajnie, że uwzględniony został udział oddziałów
NSZ, ŻOB, AL i PAL, ale… Brakuje nie tylko opisu starć, lecz również
ciekawostek wartych zapamiętania. W całej książce znalazła się tylko jedna
anegdota – o tym, jak to grupa akowców znalazła u jakiegoś esesowskiego furmana
(nawet nie w Warszawie) trofeum z ludzkiej skóry. Tymczasem ani słowa o tak
mało znanych sprawach, jak udział w Powstaniu np. oddziału słowackiego czy
plutonu głuchoniemych.
Ale żeby tylko chodziło o anegdoty… Prawie nic nie
wiadomo o powstaniowej codzienności. Ani słowa nie ma na temat „goliatów”,
„nebelwerferów” (z wyjątkiem podpisu pod zdjęciem), czy też walk o budynek
PAST-y. Autor zbywa milczeniem rozmowy kapitulacyjne i los warszawiaków po
upadku powstania. Na s. 18 mowa o generałach, którzy poparli Paulusa i Sedlica
z Komitetu „Wolne Niemcy”. Kto to Paulus i Sedlic? Jaki komitet? Nikt nic nie wie. Po stronie niemieckiej walczy brygada Dirlewangera, ale bez
żadnego wyjaśnienia, co to za formacja. Równie enigmatycznie autor wyraża się o
oddziałach Kamińskiego: skrót RONA występuje raz, bez rozwinięcia. Ze dwa razy
nazywa się żołnierzy Kamińskiego „kolaborantami”, i tyle – nie wiadomo, co to
za kolaboranci, może polscy?
Układ książki jest chaotyczny. Autor wykonuje skoki
chronologiczne w tę i z powrotem – w kilku miejscach ewidentnie mylą mu się miesiące. Pisze po kilka razy o tym samym: co najmniej trzykrotnie
pojawia się stwierdzenie, że dowódcą Okręgu Warszawskiego AK był płk Antoni
Chruściel; dwukrotnie też czytam, że Niemcy opanowali sytuację na froncie
dzięki „płytkim kontruderzeniom”. Pod koniec podrozdziału „Zabiegi o udzielenie
pomocy powstaniu” pojawiają się ni stąd, ni zowąd walki na przyczółku
magnuszewskim. Prawdziwe kuriozum to jedna z fotografii, opatrzona
wyjaśnieniem: Podpisanie aktu kapitulacji Warszawy – Układu o zaprzestaniu
działań wojennych w Warszawie. W środku SS-gruppenführer Erich von dem Bach.
Na zdjęciu widać faceta, który w żadnym wypadku nie może być von dem Bachem:
znacznie mniej włosów, nie ma okularów, a za to ma wąsy.
Nie popisała się też korekta (która, podobno, była).
Kazimierz Iranek-Osmecki na str. 156 figuruje jako „Iranka-Osmecki”. W wielu
miejscach pojawiają się błędy gramatyczne – zastosowanie niewłaściwego
przypadka, np. na str. 30: W skład związku operacyjnego weszły: 3 DPanc. SS
„Totenkopf”, (…), 5 DPanc. SS „Wiking” (…) i węgierskiej 1
Dywizji Kawalerii.
Autor konsekwentnie pisze o
rosyjskiej kwaterze głównej wersalikami.
Jeden z
podrozdziałów nosi nawet tytuł: „STAWKA przygotuje ofensywę” – ten czas
przyszły jest zastanawiający… Niemiecki XXXXVI Korpus na 106 stronie staje się
nagle XXXXIV Korpusem. No i co to za skrót „kap.”?
Reasumując - w tej książce właściwie NIC NIMA.
Piotr Rozwadowski, Warszawa 1944-45, Warszawa 2006