poniedziałek, 29 grudnia 2014

Lord of tha Parzynczewo, czyli Tajemna Historia Polaków



Lubie se czasem zajrzeć na forum Historycy.org. Można tam nie tylko znacząco pogłębić wiedzę historyczną, ale także zostać kibicem albo uczestnikiem sążnistych flejmów. Czasami zaś przytrafiają się prawdziwe kurioza. Dość rzadko, bo moderatorzy czuwają, starając się likwidować co większe odpały, a regulamin forum zabrania tworzenia tematów nieweryfikowalnych, dänikeńszczyzny, zabaw z paleoastronautyką i tym podobnych.

Czasem jednak coś się prześliźnie przez sito. Tym razem ktoś zamieścił – krytycznie – link do pewnej audycji na YouTube. Nagranie zostało niemal jednogłośnie obśmiane, wyłamał się jedynie miejscowy guru neosarmatyzmu. Wystarczył mi komentarz jednego z userów: „Blllluccchhha obśmiałem się jak norka w rui z borsukiem”, abym postanowił dać szansę dorobkowi niejakiego Pawła Szydłowskiego. Nie spodziewałem się jednak, że twórczość ta okaże się crackiem prawie tak mocnym, jak Saga o Katanie. Dziewczęta i chłopcy, this is what happens when you find history in the Alps.

DISCLAIMER: Sam autor w komentarzu pod jednym ze swoich filmów oświadcza, co następuje:
Ja nie zgłaszam żadnych praw autorskich. Chce żeby ludzie na podstawie tego co robie ja  zaczeli odkrywać naszą historię z własną interprettacją, lub nie. Traktuj mnie i moją twórczość jako kamyka który spowoduje lawinę wiedzy. 
No to jazda z tą „interprettacją”, a lawina kamyków niewątpliwie obruszy się nam na głowy. Tłustym drukiem podaję cytaty dosłowne.

Pan Szydłowski bazuje w Vancouver (tym kanadyjskim) i trzeba przyznać, że jego audycje to prawdziwy „wank-over” pod każdym względem. Interesuje go nie tylko historia Polski, ale także historia Żydów, demaskowanie spisków Kościoła Katolickiego oraz medycyna i dietetyka alternatywna, opierająca się głównie na diecie optymalnej, którą aniołowie, czyli UFO, przekazali Mojżeszowi. Mięcho ma być najlepsze na wszystko, jako że…
Nie jedzące cholesterolu duże zwierzeta trawożerne, mają słaby system nerwowy,są płochliwe, i łatwo wpadają w panikę, co wykorzystują inteligętliejsze i karkulujące chłodno swoje szanse mniejsze drapierzniki.

Tematami medyczno-biologicznymi się dalej nie zajmuję, bo są w internetach ludzie bardziej w tym oblatani i zdolni bez wysiłku rozobłoczyć koncepcję leczenia cukrzycy i AJC słoniną, za to skupię się na historii. Też alternatywnej, i to jeszcze jak.

Główną tezę p. Szydłowskiego można streścić następująco: Polska przez kilka tysięcy lat była prawdziwym mocarstwem, Demokratyczne, federacyjne imperium Polan istniało 3000 lat, aż dopóki niemiecki mnich Kazimierz, zwany niestety Odnowicielem, nie najechał państwa króla Masława w ramach serii watykańsko-niemieckich wypraw krzyżowych (dlaczego od razu nie „watykańsko-enerdowskich”?). a przy tym antyczna Lechia, czyli przedkatolicka Polska, była największym z państw celtyckich.

Przyszedł więc niemiecki Kościół i wyrównał, a współcześni historycy są albo głupcami, albo kłamcami, lub, co bardziej prawdopodobne, głupimi kłamcami, ewentualnie kłamliwymi głupcami. Naukowcy udają, że nie wiedzą o istnieniu starożytnego „Królestwa Lechitów”. Wygląda na to, że nie wiedzą jeszcze innych rzeczy. Dowiadujemy się bowiem, że uniwersytet istniał w Polsce już w XII w. i jego rektorem był nie kto inny, jak Wincenty Kadłubek! Tenże wrzucał do swej kroniki materię całkowicie legendarną, ale p. Szydłowski na krytyce źródeł się nie zna i mistrza Kadłubkowe rewelacje o wojnach Lechitów z Aleksandrem Wielkim i Juliuszem Cezarem bierze na poważnie.

Przebrnywanie przez twórczość p. Szydłowskiego nie jest łatwym zadaniem, głównie ze względu na jej monotonię. Ten sam pokój z tym samym oknem, ten sam mikrofon, ta sama łososiowa koszula w prążki, czasem tylko okulary inne. Narrację, często czytaną ze zbindowanych notatek albo czegoś w tym rodzaju, prowadzi jednostajnym tonem, jadąc w kółko na jednej i tej samej intonacji zdania, przepełnionej wyższością wobec odbiorcy. Niekiedy przechodzi ona w obrzydliwą manierę pogardy wobec „uniwersyteckich matołów, debili i głąbów” takich jak Jasienica, zazwyczaj połączoną z gestem stukania palcem w czoło.

Poza tym styl Szydłowskiego używany przez Szydłowskiego to styl powtórzeń, charakteryzujący się dużą ilością powtórzeń. Próbka w skali mikro:
Władca Parzęczewa był koronowany na króla Parzęczewa koroną Parzęczewa.

Chcecie więcej?
Przemysław założył Przemysław nad Wkrą, gdzie później królem Przemysława był Atylla, potomek Przemysława.
To zdanie jest tak piękne, że należałoby je wykuć w najszlachetniejszym fajansie i wywiesić na wieży Wawel w prastarym lechicko-celtycko-aryjsko-sarmacko-wendyjsko-słowiańsko-wandalickim mieście Krakowie.

Monotonię częściowo redukuje jest słuchanie samej fonii, gdy wzrok jest zajęty czym innym, jednak wtedy pomija się kapitalne wtręty ikonograficzne. Należy do nich sfotoszopowana mapa z angielskiego atlasu historycznego, gdzie większość Europy zajmuje granatowa plama z napisem LECHINA EMPIRE – jak wykazuje szybki gugiel, wyrażenie to występuje w internetach niemal wyłącznie na stronach związanych z wypocinami p. Szydłowskiego. I skąd taka dziwna forma „Lechina”, a nie „Lechite” czy chociaż „Lechian”? Być może ten, kto przerabiał mapkę, skopiował z innej mapy „CHINA” i dodał dwie litery. Niestety, ów myszthrz fotoszopa zapomniał usunąć z ramki legendę, odnoszącą się do terytoriów plemion barbarzyńskich, które pierwotnie były zaznaczone na terytoriach przerobionych przezeń na Cesarstwo Lechitów.
Nieco inna ikonografia. Podkreślenia moje.
  
Źródła absurdu

W przypadku badań historycznych zawsze należy zadawać sobie pytanie o bazę źródłową. O opracowania mniejsza, bo było dokładnie jedno – Polska Piastów Jasienicy, który uchodzi bardziej za publicystę niż historyka. Oto, skąd p. Szydłowski czerpał info o „przedkatolickiej” historii Polski, poczynając od V wieku p.n.e.:
Najstarsze kroniki są zawsze najlepsze, bo mają dostęp do źródeł, które później ulegają zniszczeniu w wojnach i na stosach inkwizycji. Najstarsze zachowane do dziś nieanonimowe kroniki polskie to kroniki biskupów: Kadłubka i Boguchwała, a także franciszkańska kronika Dzierzwy, wszystkie z XIII wieku.
African-American, please… Gdzie XIII wiek, a gdzie V przed Chr.? Powiedz pan jeszcze, że Kadłubek i Boguchwał rozmawiali ze świadkami tych zdarzeń! Nie mówiąc o tym, że Dzierzwa to kompilacja m.in. z Kadłubka.

Kronika Wielkopolska Boguchwała została współcześnie wydana przez katolickie wydawnictwo Universitas – no bo jak ma biskupa w emblemacie, to musi być katolickie… I tu zagłębiamy się kwestię nadmiernego zaufania źródłom:
Jeżeli biskup Boguchwał nie pisał jej pod wpływem halucogennych (!) narkotyków, to politycznie poprawni naukowcy robią nas w konia jak stado baranów.
Moim zdaniem audycje pana Szydłowskiego są zdecydowanie halucogenne i kryje się w nich wielbłąd.

Poza tym Jan Długosz. Jeden z filmów poświęcony jest wielkiemu zpizgowi mającemu na celu zniszczenie lub ukrycie jego Kronik przed Polakami, przez co gdyby nie Sienkiewicz i Matejko, tobyśmy nic nie wiedzieli o Krzyżakach.

Szydłowski uwzględnia też Galla Anonima, chociaż niechętnie. A dlaczego Gall był anonimem? Bo na zlecenie Watykanu (sic!) sfałszował historię, rozpoczynając historię Polsky dopiero od Mieszka I, ale potem zawstydził się swego nędznego oszustwa i się nie podpisał. Reszta średniowiecznych kronik znanych Szydłowskiemu twierdzi, że Polacy pochodzą od Nemroda (tego, co po wieży Babel zbudował jeszcze siostrzany dla niej Wawel), a więc Gall musiał się mylić!!!!1!

Jednym z istotnych przywoływanych źródeł jest kronika Prokosza, zidentyfikowana przez Joachima Lelewela jako XVIII-wieczny falsyfikat popełniony przez Przybysława Dyjamentowskiego,. W związku z tym nasz youtuber niemiłosiernie dissuje Lelewela jako znanego oszusta, pracującego dla Niemców. I tu uwaga: kiedy Kadłubek i Boguchwał nazywają Jaćwingów „Gotami”, to wszystko spoko, a kiedy tę prawidłowość zauważa Lelewel, to jest nędznym oszustem. P. Szydłowski wypomina mu, że nie wiedział, że Jadźwigowie to po łacinie „Yotvings”. Hm, trochę wstyd w Kanadzie mieszkać i nie odróżniać łaciny od angielskiego…

Do innych ważniejszych źródeł należy 15 innych kronikarzy polskich średniowiecznych, a z zagranicy – Nestor (rzekomo głowa Cerkwi prawosławnej) i inne ruskie laptopisy (!!! – to nie przejęzyczenie, ta forma pojawia się co najmniej cztery razy w mowie i na piśmie!). Szydłowski podchodzi do nich dość oryginalnie: z faktu, że według Powieści minionych lat Ruś pierwszych władców miała dopiero w IX w., wnioskuje, że wówczas oderwała się od imperium Lechitów. Daje to dobre pojęcie o jego metodzie. Wsio rawno z wypowiedzi p. Szydłowskiego wnioskuję, że musiał on korzystać z co najmniej jeszcze jednego źródła, a mianowicie kroniki Koszałka Opałka.


Słowianie z mocą celtycką

Niezwykle fascynująca jest kwestia etnogenezy Słowian/Polan/Lechitów/Polaków. Szydłowski na słowo wierzy średniowiecznym kronikom, znanym z poszukiwania na siłę ciągłości ze źródłami starożytnymi. Otóż Lechici wywodzą się od „biblijnego patriarchy” Lecha I, datowanego zgodnie przez kronikarzy na 2000 p.n.e. Ów Lech był w dodatku potomkiem Hellena, praprzodka Greków, i mongolsko-tatarskiej królowej, którzy mieli syna Sarmatę. Aż dziw, że nie zaplątał się tam żaden jednorożec, willa i centaur.

Jeden z filmików przedstawia mapkę z zaznaczonym obszarem od Renu po Keralę i środkowe Chiny, z wyjaśnieniem:
Najnowsze badania genetyczne archeologów pokazują, że Słowianie żyją na pokazanych terytoriach od co najmniej 4000 tys. lat i historia ludów zamieszkujących pokazane terytorium to historia Słowian.

4 miliony lat to nie w kij dmuchał! Pewnie jak polowali na te nowe, bardzo modne ostatnio zwierzaki zwane mamutami, to też jeden drugiemu zabierał włócznię ze słowami „Daj, ać ja pobruszę, a ty poczywaj”. Zastanawia mnie tylko, dlaczego dla ustalenia tego faktu trzeba było badać genetycznie archeologów.

Przy okazji odbywa się tu walenie w chochoła: p. Szydłowski twierdzi, że naukowcy twierdzą, że „Słowianie” pochodzą od angielskiego „slave”, a to przecież bujda, bo starożytni Słowianie nie znali angielskiego. Którzy naukowcy, przepraszam? Bo zawsze mi się wydawało, że powszechnie uznane jest właśnie pochodzenie odwrotne. Poświęca też wiele czasu i wiele powtórzeń, aby argumentować, że „Polanie” wcale nie pochodzą od „pola”, tylko od „polus arcticus”, byli bowiem synami północnego nieba, czyli Nordykami. Pytanie, skąd dawni Polanie mieliby tak dobrze znać łacinę. Jak to skąd? Przecież walczyli z Juliuszem Cezarem, który oddał za żonę polskiemu królowi swoją siostrę Julię. Ona to założyła miasto Julin, zwane obecnie Lublinem.

Genetyka ludowa ma się dobrze, nawet na Historykach.org, gdzie moderatorzy i użytkownicy bardziej trzymający kontakt z rzeczywistością zwalczają tę dziedzinę niewiedzy z zaciętością godną cyborgów z donieckiego lotniska. Historyczny traper znad rzeki Frazer prezentuje nam występowanie aryjskich genów sławnego ludu Arjów, który to lud nie tylko podbił Mongolię, ale również spłodził antycznych Greków, a w Biblii nazywano go mianem Izrael. Spoko, wszystko to już przerabiała historiografia niemiecka w latach 30. i 40. (praise Lord Godwin!) Owo celtyckie plemię pasterzy przetrwało potop na szczytach Kaukazu, a potem napadło na Indie, gdzie założyli własne imperium zwane Rajem. Nie, panie Szydłowski, polskie „raj” nie ma nic wspólnego z „The Raj”. Podpowiedź: „raja” wymawia się „radża”.

Węgrzy też byli Słowianami, a mianowicie Hunami, dopóki nie najechali ich Madziarowie, narzucając swój język; Chorwatów, którzy w V w. podbili Jugosławię i Rzym, dawniej nazywano Ostrogotami, a Wizygoci to właściwie Wisłogoci. I tak dalej, i tak dalej…

Germania była krainą należącą do Polan, zanim zajęli ją Niemcy.
Pytanie tylko, skąd ci Niemcy się wzięli, skoro wszędzie dookoła byli Polanie. Oczywiście Lechitami, a nie żadnymi Niemcami, byli z pochodzenia Sasi, dlatego przed rozbiorami wybierano ich na królów polskich.

Polanie założyli wszystkie większe miasta Saksonii, takie jak Hamburg, Lubekę, Bremę i Szlezwik-Holsztajn.
Pała z geografii Niemiec!

Z historii sztuki też pała.
W międzyczasie prorok Zoroaster kazał królowi babilońskiemu Nabuchodorozowi zdobyć Jerozolimę, a potem poprowadził jej ludność, czyli takie lechickie plemiona Sarmatów jak Wandalowie i Hunowie, nad Gopło. Tak powstało awaryjskie imperium Lecha. Świadczy o tym fakt autentyczny, że scytyjskie kopce Scytów znajdywane na Ukrainie są kopcami awaryjskimi, tak jak kopce Wandy i Krakusa w Krakowie, które to są kalendarzem słonecznym, celtyckim w dodatku. Nie mając co robić po wyprowadzeniu Izraelitów, Zoroaster przerobił Cyrusa i królów perskich na Żydów, wyznawców Kabały – na dobre kilkaset lat przed wynalezieniem Kabały. O tym wszystkim mówią nam zaginione dziś kroniki Lechitów, spisane greką, runami i samarytańskim hebrajskim. Kwestię etnogenezy można podsumować krótko: ciesz się, młody Lechito, że nie szczekasz.


Sprytny lingwista

Równie innowacyjny jest p. Szydłowski w kwestiach językowych. Twierdzi, że łaciny liznął, ale jakoś to lizanie było niedokładne, bo nie dość, że robi mnóstwo byków ortograficznych, to jeszcze…
(król to po łacinie rex albo regis)
…nie ma pojęcia o odmianie rzeczowników.

Na słynnej monecie Chrobrego z kurczakiem widnieje ciut nieortograficzny napis „Princes Polonie”. Szydłowski bez cienia żenady tłumaczy to jako „Cesarstwo Polskie”, bo według niego „książę” pochodzi od „księdza”, tak jak „prince” od wyrazu „priest”. Natomiast termin „princeps”, tak samo jak „duce” (!), oznacza nie żadnego księcia, tylko cysarza, bo tak. Przy tym wszystkim Chrobry był również wodzem celtyckim, ale to już pikuś.

Etymologia ludowa trzyma się mocno. Od Wandy wzięli nazwę Wandalowie, Wenedowie i Wieleci – aż dziw, że nie lud Venda w Afryce Południowej. Galicja, zdaniem dzielnego Kanadyjczyka, pochodzi od Galów, czyli jednego z plemion Ariów, czyli Wenedów, czyli Słowian, czyli peppers. W porównaniu z całą tą kałabanią utożsamianie Polan naddnieprzańskich z tymi naszymi, wielkopolskimi, to naprawdę małe piwo.

Język awestyjski (czy „awetyjski”, jak czyta p. Szydłowski) rzekomo jest łudząco podobny do staropolskiego, a zupełnie nie przypomina irańskiego. Najwyraźniej brawy rozobłoczyciel kłamstew historycznych nie ogarnia faktu, że języki zmieniają się w ciągu wieków. Że „wiking” pochodzi od słowa vik oznaczającego zatokę, to wie praktycznie każdy, kto się interesuje tematem, ale tylko p. Szydłowski wie, że to słowo sanskryckie, a nie z języków nordyckich. Jego zdaniem „wiking” jest kombinacją vik + king, czyli „król zatok”. Przy okazji dywagacji o słowiańskim pochodzeniu wikingów wymądrza się on także o językach celtyckich, na których zna się jak borsuk na elektryce.

Wisła to nazwa rzymsko-niemiecka, która przyjęła się w Polsce dopiero w XIV-XV w. Słowiańska nazwa Wisły to Wandalus…
Sam pan jesteś wandalus. Przecież tu młodzież słucha, ona się uczy!


No ale co się tam działo?

Zaczęło się od biblijnego patriarchy Lecha oraz jego braci Czecha i Rusa, synów boga Pana; można więc przyjąć, że każdy z nich był rogatą duszą. W ogóle Polanie wywodzą się od Pana i na pamiątkę swego pochodzenia do dziś pomiędzy sobą nazywają się „panami”.

Już po tym, jak Lechici narobili ogólnego bardaku w całej Eurazji, przyszło im nagle do głowy utworzyć królestwo. Pierwszym z koronowanych królów był Krakus z V w. p.n.e., którego imię ma rzekomo oznaczać „Grek”, co jest dowodem na słowiańskie pochodzenie Greków. Dalszy wywód o pochodzeniu Greków to pomieszanie z poplątaniem. Dowiadujemy się bowiem, że…
Hellenowie jednak to jeszcze nie Grecy, tylko przodkowie Greków, natomiast ojcem wszystkich Greków był mityczny heros Grakus, mieszkający w Hiperborei, a sławny z tego, że w pojedynku pokonał smoka, czyli dinozaura. (…) Grecy umieszczali na ceramice sceny jego walki z dinozaurem…
Zaś tam dinozaur. Ze zmutowaną żyrafą walczył ów Grakus Hiperborejko*!!! Teraz p. Szydłowski winien się udać na 688 West Hastings Street i złożyć w greckim konsulacie notę protestacyjną, że Grecy bezprawnie sami siebie nazywają „Ellines”, choć ta nazwa dotyczy ich przodków.
*Za „Hiperborejkę” dziękuję Dzidu.

Gdzieś tam po drodze pojawiła się jeszcze Wanda:
Późniejsi katoliccy pisarze na polecenie Kościoła zaczęli pisać, że Wanda skoczyła do Wisły, bo nie chciała Niemca, co jest kompletną bzdurą: w czasach Wandy nie było jeszcze Niemców, którzy pojawili się na arenie dopiero tysiąc lat później.
O ile dobrze zrozumiałem z reszty wykładu, Wanda poświęciła się dla swych poddanych, aby znukować nieprzyjacioły swoje, czy coś w tym guście. Była też najwyraźniej boginią…

W tym aryjskim, słowiańskim chrześcijaństwie Wanda była córką słońca, która urodziła się dziewiczo w głowie boga najwyższego, Zeusa, a po polsku Pierona.
Dalej słyszymy, że było to dokładnie odwzorowane w Grecji, gdzie Atena zrodziła się w głowie greckiego Pierona, czyli Zeusa. Bogowie jak bogowie, ale niektórym ludziom rodzą się w głowie pierońsko dziwne rzeczy…

Synem Wandy był, o dziwo, Chrystus.
Chrystus po aramejsku, w języku Żydów antycznych, oznacza światło lub promienie słoneczne…
Fail, panie Sz. Słowo „Chrystus” pochodzi z greki, a nie z aramejskiego, i znaczy tyle, co „pomazaniec”.

Królowie od Krakusa do Mieszka I panowali w Imperium, czyli Cesarstwie Lechitów.
Cóż, mógł Blaszany Drwal rządzić królestwem jako cesarz, to dlaczego cesarstwem nie mieliby rządzić królowie?

I jakoś, mimo że stolica cesarstwa była w Kraku, to jednak równocześnie była nią Kruszewica (!), licząca 100 tysięcy mieszkańców. Których to mieszkańców Piast Kołodziej wszystkich nakarmił jedną świnią… PS. To prawda.

Ogółem w okresie przedkatolickim, poczynając od Krakusa w V w. p.n.e., miało panować 16 królów, którzy byli przeplatani okresami demokratycznej republiki. Wówczas to władzę sprawowało 12 wojewodów „federacji lechickiej”. Przed rozbiorami wiedział o tym każdy Polak (chłopi też?), ale ci niedobrzy Niemcy postanowili zatrzeć prawdę o starożytnych Polakach i wymyślili wędrówkę ludów.

Jednym z kolejnych królów cesarstwa miał być Lestek III, który był tak sprytny, że przy okazji panował nad Partami i to osobiście on zgładził słynnego z chciwości Krassusa w 56 r. p.n.e. po bitwie pod Karchołe.

W roku pańskim 840 na sejmie walnym Lechii w Kruszewicy wojewoda Popiel II ogłosił się tyranem (…), znosząc demokrację arystokracji lechickiej. Został wtedy wyśmiany i obrzucany odpadkami jedzenia.
W zemście Popiel II wytruł większość sejmu, liczącego 4000 ludzi, a do tego 20 tys. osób towarzyszących. Lechici byli dużo lepsi od współczesnych Chińczyków, bo ich Zgromadzenie Przedstawicieli Ludowych liczy jedynie tylko 2987 posłów.

Pytanie brzmi, dlaczego po odzyskaniu niepodległości nie zaczęto znowu nauczać starożytnej historii Polski? Ani chybi sprzeciwił się temu Kościół. Nie dość, że Jezus z Nazaretu spapugował z Piasta Kołodzieja cudowne rozmnożenie pokarmu, to w dodatku Wanda, matka Kraka, była boginią i królową Polski panującą w Krakowie (a zatem konkurencją dla NMP) i miała broń strzelającą promieniami. Widzę w tym potencjał na niezły film hisploitation.


Ave Cezar Chrobry!

Powyższy nagłówek jest dosłownym cytatem z p. Szydłowskiego, który informuje nas, że  w roku 1000 na zjeździe w Gnieździe (sic!) Coleslaw Chrobry został koronowany na cesarza Wschodu. Teraz nie tylko All Ganonim, ale nawet mistrz Wincenty okazuje się niewiarygodny dla naszego poszukiwacza prawdy historycznej.

Bolesław Chrobry ustanowił imperium mniejsze wprawdzie od państwa Aleksandra Wielkiego, ale zdecydowanie większe od Karola Wielkiego.
Chrobry był dobry. Mieszko I utracił wprawdzie Kijów, założony przez Polan w czasach republiki rzymskiej, ale Bolek dał radę go odzyskać. W dodatku, jak przystało na Gary’ego Stu, miał on wypasionego miecza: Szczerbiec nie posiada szczerb, bo nie miecz został wyszczerbiony, a złota brama wjazdowa do stolicy Rusi, Kijowa. Na mieczu są wizerunki katolickie, no bo Chrobry w sumie nie chciał, ale jako cesarz rzymski musiał, a poza tym także napisy po hebrajsku oddające cześć wedyjskim bogom Celtów. Seems legit

W roku 1025 Hrobry podbił Żym i koronował się na cesaża, był zatem więc cesarzem Wschodu i Zachodu. Długo jednak sobie nie porządził, bo spowiednik podał mu zatrutą hostię. Podobno mówią o tym jakieś kroniki. Całe imperium wraz z półmilionową armią objął Mieszko II, ale najechał go Brzetysław i skończyło się, a gwoździem do trumny Imperium Lechitów okazała się wyprawa krzyżowa dowodzona przez niemieckiego mnicha Kazimierza.

A kiedy już Niemiec Kazimierz wrócił do Polski, Niemcy, którzy z nim zostali, zmienili nazwiska na słowiańskie, żeby wtopić się w tłum. Tak, jasne, na dobrych parę wieków przed pojawieniem się w Polsce nazwisk… Biskup Stanisław był właśnie takim średniowiecznym „resortowym dzieciem”.

Gdy panowie Polski wypędzili Ryksę i nieznającego nawet języka polskiego Kazimierza Mnicha, zwanego Odnowicielem Katolickiej Wiary W Polsce, na tron wstąpił syn Aldony huńskiej i Chrobrego, Masław, i szlachta koronowała go elekcyjnym królem polskim.
Komuś tu się coś z Batorym pomieszało.

Kolejnym gierojem nad gieroje był Bolesław Śmiały, któremu wprawdzie udało się zdobyć jedynie koronę cesarską Wschodu. Miał ochotę na więcej, więc Niemce napadli na Polskę do spółki z Bizancjum! Co na to kroniki bizantyjskie, ja się pytam? W każdym razie Niemcy nie chcieli dopuścić, aby Śmiały odrodził imperium słowiańskie, ale przed nim trzęśli tyłkiem i nie mogli go załatwić konwencjonalnie w bitwie, więc kazali zdrajcy Stanisławowi obłożyć go klątwą. P. Szydłowski wyobraża sobie klątwę kościelną jako coś pośredniego między infamią a wyrokiem mafijnym… Gdyby nie biskup Stanisław, to do dziś do Polski by należała Ruś, Ukraina, Węgry i Germania, a tak to jeszcze Kadłubek kanonizował go za jego straszną zdradę.

Kadłubek w ogóle musiał być niezłym hardkorem. Nie tylko pełnił funkcję rektora Niewidocznego Uniwersytetu na Wawelu, nie tylko kanonizował św. Stanisława, ale jeszcze koronował Kazimierza Sprawiedliwego na króla Polski. Wygląda na to, że pierwszego Papieża Polaka mieliśmy kilka wieków wcześniej, niż się powszechnie przypuszcza. Zaraz, co ja gadam? Przecież według p. Szydłowskiego pierwsi Polacy zostali papieżami już w X w., kiedy to Ottonowie wykończyli szwabskich papieży i osadzili własnych.

Po Śmiałym następuje Władysław Sherman. Marionetka Niemców i Kościoła, kontrolowana przez niejakich „platynów”.

Typowy platyn.

Jednym z nich był TW „Sieciech”, w rzeczywistości Rzymianin Setegius (!) Nadano mu tytuł „Pobożnego”, z tym, że p. Szydłowski nie może się zdecydować, czy było to w nagrodę za likwidację dwóch arcybiskupstw, „co wiązało się z utratą niepodległości”, czy za to, że na wyraźny rozkaz papieski zaadoptował Zbigniewa, jednego z wielu papieskich bękartów, którymi „Watykan” obsadzał trony w całej Europie. Nic dziwnego, że Bolesław chodził tak bardzo tym wszystkim zniesmaczony, że aż został Krzywoustym.

Bolek Krzywousty – ten to dopiero był gość, ostatni wiking. Mianował się nie królem, tylko cesarzem, po czym odebrał hołd od Rusi Kijowskiej i Węgier, gdzie zresztą cała szlachta i tak była polska, podbił też Danię i Czechy. W następnej kolejności natarł na Partów na Rusi i Niemców na Węgrzech, masakrując ich jak Korwin lewaka. Cesarz próbował przywrócić na tron polski Zbigniewa. Na to Książe Północy odpowiedział: „Pocałuj mnie w dupę” i tak zaczęła się wojna.
                                                                                            
W Polsce Jagiellonów każdy Polak wiedział, że największą bitwą średniowiecza była bitwa pod Psim Polem, którą historycy od wieków ukrywają, poczynając od Galla, któremu nie wolno było pisać o klęsce watykańskich wojsk. Papież wysłał przeciw Polakom Włochów, Niemców, Sasów i Czechów (pamiętajmy, że Sasi to w tej narracji odgałęzienie Lechitów), Polacy przyprowadzili kumpli z Węgier i Rusi, a także partyjskich łuczników, którzy zatrutymi szczałamidokonali masakry wśród wojsk niemieckich. Skoro jednak była to bitwa POD Psim polem, to nic dziwnego, że przez tyle lat wiedza o niej pozostawała w podziemiu.

Rozbicie dzielnicowe widzi p. Szydłowski jako ni mniej ni więcej, tylko pierwszy rozbiór Polski! Papież wymusił bowiem na Krzywoustym niekorzystny testament, wskutek którego Polska straciła Pomorze, Slawonię i Koryntię. Dwie ostatnie w tamtych czasach leżały między Łabą a Odrą, a dopiero później jakimś cudem przeniosły się nad Adriatyk.

W okresie rozbicia było różnie, raz poprzecznie, raz podłużnie. Na Polskę ruszyła, między innymi, III krucjata. Tym razem podporządkowanie sobie Polski poszło znacznie szybciej, niż teutońscy oprawcy wraz z angielsko-francuskimi sojusznikami się spodziewali, więc Fryderyk Barbarossa nie miał co robić i jakoś tak mu się poszło do Palestyny.

Ale poza tym jednym wyjątkiem – bujda z chrzanem, że w czasie rozbicia dzielnicowego kraj był słaby. Król (!) Kazimierz Sprawiedliwy wraz z Konradem Mazowieckim najpierw przyłączyli do Polski Pomorze, a potem odwiecznie polską Litwę, Prusów i jakichś tajemniczych „Jadźwigów”.

Niezwykle doniosłe było tu małżeństwo Konrada z córką księcia nowogrodzko-siewierskiego. P. Szydłowski zupełnie się tu zakałapućkał. Już mniejsza o to, że jego zdaniem książę ten był Polaninem (no bo w końcu kto nie był?), ale najwyraźniej jego domena obejmowała… z jednej strony Nowogród Wielki, a z drugiej strony księstwo siewierskie. Tak, to samo, po drodze z Częstochowy do Katowic, gdzie się do niedawna zawsze robiły korki na trasie. To zupełnie tak, jakby mówić, że Nowy Orlean składa się z Orleanu i Nowego Sącza. W każdym razie córka tego księcia była jakoby królową Prus i Litwy…

Dzięki swej żonie Agafie Konrad stał się też władcą wedyjskich chrześcijan nazywanych przez katolików poganinami. W tej części wywodu linia tyłka (bottom line) jest taka, że Konrad wcale nie sprowadzał Krzyżaków przeciw Prusom, bo po co miałby zwalczać własnych poddanych, a tylko papież napuścił na niego swoje zbrojne ramię:
Na Konrada Mazowieckiego, który się koronował na króla Polski i próbował zjednoczyć dawną Polskę jako Sarmację, Kościół rzucił klątwę i sprowadził na niego Krzyżaków, Kawalerów Mieczowych i templariuszy.
Ci ostatni z pewnością byli niewidzialni, w odróżnieniu od takich powszechnie znanych zakonów rycerskich jak cystersi i bernardyni (na 200 lat przed utworzeniem!), a cała ta wesoła czereda krzyżowa musiała się jakoś pomieścić na Ziemi Chełmińskiej.

Samych Krzyżaków p. Szydłowski nazywa Zakonem Marii Panny z Jasnej Góry. Jako obywatel miasta Cz. mogę jedynie powiedzieć: cie choroba! Ogólnie rzecz biorąc, nie mogę się oprzeć skojarzeniom z wypocinami Henryka Longina Rogowskiego.

Wyprawy krzyżowe na Konrada były trzy. Trzecia, najdłuższa, pod wodzą pieska papieskiego Henryka Brodatego, zaczęła się w roku 1219, a skończyła w 1922. To się nazywa długodystans! W sumie nie wiadomo, po kiego dzwona oni tę krucjatę prowadzili aż 700 lat, skoro już w 1223 Krzyżacy zdobyli Ziemię Chełmińską… i Księstwo Siewierskie.

           
Kapłan niewiedzy

Niezwykle interesująco wygląda kwestia religii starożytnych Lechitów. Było to mianowicie chrześcijaństwo wedyjskie, czyli gnostyckie. Tu pojawia się motyw Wed alias Wiedzy vel gnozy, jako podstawy wiedzy o wszechświecie i zadinozaurzających inne planety cywilizacjach wedyjskich, u nas znanych jako aniołowie.

Ptolemeusz, aleksandryjski kapłan Wiedzy, wyznawał tą samą religię, co polskie kapłanki Wiedzy – wiedźmy.
Byłżeby zatem Ptolemeusz wiedźminem?

O Cyrylu i Metodym też p. Szydłowski nie słyszał (phi, poza tym najwyraźniej z całej mitologii słowiańskiej kojarzy jedynie Światowida!) i pojęcie „obrządku słowiańskiego” interpretuje jako wedyjskie chrześcijaństwo oparte na wierze nie w Jezusa z Judei, tylko w Jezusa astralnego, czyli w Pierona. Tę samą religię wyznawali Spartanie i Mongołowie. Mimo wszystko jednak Mieszko I przed przyjęciem chrześcijaństwa był zoroastrystą, dlatego i bił monety ze swastykami.

Co jeszcze wiemy o wiedźmach?
latały z Łysej Góry nie na miotłach, a na wimanach, i były to wimany tego samego typu, na których król Salomon latał pomiędzy Indiami a Etiopią i Egiptem.
Myślicie, że Łysa Góra nazywa się tak dlatego, że nic na niej nie rośnie? Błąd! To góra poświęcona Zeusowi Łyskającemu, w skrócie Łyskaczowi, na której do dziś jest lądowisko dla wiman, założone jeszcze przez Zaratustrę. Przy okazji była także miejscem narodzin Mitry, Górą Ojca (Lelum) i Syna (Polelum). Fakt, że nie znaleziono tam żadnej ceramiki ani w ogóle czegokolwiek, wynika z faktu, że było to lotnisko, więc postronnym wstęp był wzbroniony.

Poza tym na Łysej Górze mieszczą się do dziś trzy potężne podziemne zbiorniki na wodę o pojemności ok. 1200 metrów sześciennych, ale archeologia polska ma to w przysłowiowej dupie, mimo że w 1964 r. spuścił się do zbiorników konserwator zabytków i popłynął na pontonie.
Oj, autor tych teorii też sobie nieźle popłynął. Wiele wskazuje też na to, że musiał być wyznawcą Łyskacza.

Zoroaster, czyli Daniel, również latał na wimanie i król babiloński bał się go panicznie; ryjąc twarzą posadzki, padał przed nim na twarz.
Mnie do zrycia posadzki wystarczy zapoznanie się z twórczością p. Szydłowskiego, ale z pewnością nie z panicznego lęku.

A teraz, na kóniec programu… Proszę państwa, oto potwierdzenie kunsztownego warsztatu Pawła Szydłowskiego, obracające w ostatnią pierzynę akademickich nieuków i tego kanciarza Lelewela produkującego fałszywe tłumaczenia, ostateczny argument of death:
Każdy, żeby sprawdzić, jakim oszustem był Lelewel i każdy powtarzający po Lelewelu historyk, niech na Goglu włączy tłumacza i niech wpisze po polsku „Królestwo Gotów i Jadźwigów”. Proste! Nie trzeba naukowców, wystarczy komputer!
Na swoje nieszczęście, Lelewel nie miał komputera z dostępem do Google Translate.


No i powiedzcie sami, czy w szkole albo na uczelni by wam opowiedzieli takie fenomenalne kocopoły?

sobota, 1 listopada 2014

Rockowe Zaduszki 2014


Od czasów licealnych co roku na początku listopada urządzam sobie sesję słuchania nagrań muzyków, których nie ma już wśród nas.
Początkowo obejmowała ona wszystkich nieżyjących rockmanów, których mam w płytotece, jednak ze względu na fakt, że w miarę upływu czasu zbiór ten dąży do nieskończoności, w późniejszym okresie muzyczne obchody Wszystkich Świętych zaczęły u mnie obejmować jedynie tych, którzy odeszli w ciągu ostatniego roku (z 1 listopada jako datą graniczną).

Tydzień temu, 25 października, zmarł Jack Bruce, człowiek, który w latach 60. stworzył archetyp rockowego basisty-wirtuoza. Oprócz basu grał również na innych instrumentach, a w dziedzinie wiolonczeli miał nawet za sobą studia na Royal Scottish Academy of Music and Drama – co prawda nieukończone; Wikipedia podaje za jednym wywiadem, że rzucił je dlatego, że szacowna uczelnia krzywo patrzyła na jazz, który Bruce grywał w wolnym czasie, a z kolei w rozmowie z Wiesławem Weissem muzyk twierdził, że odszedł z powodu, hm… zbyt obcesowego zachowania jednego z nauczycieli. Jak by nie było, Jack Bruce wykuwał podstawy brytyjskiego bluesrocka m.in. w Graham Bond Organization, aby w 1966 r., wraz z Erikiem Claptonem i Gingerem Bakerem, założyć Cream, pierwszą rockową supergrupę.
Wkrótce całe Wyspy Brytyjskie chciały grać jak Cream i jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać tzw. power tria, wymiatające w podstawowej konfiguracji gitara-bas-perkusja. Można tu wymienić irlandzkie kapele Taste i Skid Row (nie mylić z o wiele popularniejszą – i późniejszą – grupą amerykańską), a pod wpływem Cream był nawet wczesny Jethro Tull. W Ameryce silnie inspirowała się nimi grupa Mountain z potężnym Leslie Westem, który w Westeros mógłby zyskać przydomek „Góra, Która Gra Na Gitarze” (do dzisiaj zdążył znacznie schudnąć, lecz to, niestety, nie rozwiązało jego problemów zdrowotnych). Być może z tym podobieństwem miał coś wspólnego fakt, że drugim z istotnych członków Mountain był Felix Pappalardi, producent Cream.
Dziś co niektórzy ignoranci piszą „Eric Clapton and the Cream”, nieświadomi faktu, że to nie miał być „mistrzu i paru śmieciarzy”, tylko spotkanie trzech równorzędnych osobistości. Bruce zaś był w zespole głównym wokalistą, kompozytorem większości autorskiego materiału, a nawet na okładkach płyt przedstawiany był w centrum.
Po rozpadzie Cream przewinął się Bruce między innymi przez niemal zapomniany dziś zespół West, Bruce and Laing (współpraca ze wspomnianym Westem i kolejnym członkiem Mountain) oraz nagrał kilka płyt solowych, z których najsłynniejsza nosi tytuł Songs for a Tailor. W latach 90. wszedł w skład kolejnej supergrupy, BBM (Bruce-Baker-Moore, czyli coś jakby Cream z Garym Moore’em zamiast Claptona). Ostatnią płytę, Silver Rails, wydał całkiem niedawno. Jej pozytywna recenzja znalazła się w najnowszym „Teraz Rocku”. „Choć jest schorowany, artystycznie nie daje tego po sobie poznać” – przeczytałem już po jego odejściu. Smutne.



Lou Reed, człowiek, który odsłonił mroczną i niesforną stronę rocka, zarówno pod względem tekstowym, jak i muzycznym, zalicza się właściwie do poprzedniego okresu (zmarł 27 października 2013), ale uwzględnię go tutaj, choćby dlatego, że w zeszłym roku nie publikowałem takiej notki. Ten „kompozytor żydowskiego pochodzenia” (jako rzecze Wiki) i najbardziej nowojorski wykonawca ever, oprócz Simona i Garfunkela, zaczynał jako protegowany Andy’ego Warhola w kapeli Velvet Underground, gdzie jako jeden z pierwszych pisał bez ogródek m.in. o narkotykach. Pod względem wpływu na tekściarstwo rockowe Reeda można porównać chyba tylko z Bobem Dylanem, a chociaż nie da się go tak w stu procentach nazwać bezkompromisowym, bo kilka razy na kompromis artystyczny ewidentnie musiał pójść (vide tak kuriozalne, że aż fajne podejście do rapu w The Original Wrapper, łącznie z idyotycznym teledyskiem – szczególną uwagę zwraca jamnik!), to kiedy tylko miał okazję, rekompensował to czymś zupełnie odlotowym (Metal Machine Music jako najbardziej dosadny przykład); jego twórczość ma zaś w sobie odpowiednią dawkę zarówno ordynarności, jak i liryzmu. Ostatnio #lubieseczasem, przedzierając się przez mroczną puszczę tłumaczeń korporacyjno-finansowych, słuchać utworu Like A Possum – piękna, osiemnastominutowa porcja hipnotyzującej monotonii z udziałem gitary brzmiącej, jakby podłączono ją nie do wzmacniacza, a do starego, zardzewiałego motocykla.
Niniejszym linkuję zatem do utworu Sweet Jane w wersji koncertowej z albumu Rock ’n’ Roll Animal – jednym z gitarzystów był tu Dick Wagner, zmarły 30 lipca; po współpracy z Reedem należał przez dłuższy czas do zespołu Alice’a Coopera.



Wspomniany był wcześniej mój ulubiony zespół, Jethro Tull, sądząc po ostatnich wypowiedziach Iana Andersona – już nieistniejący. 28 września zmarł basista pierwszego składu, Glenn Cornick („ten w opasce i okularach”). Grał na pierwszych trzech płytach Jethro (właśnie tych, gdzie najbardziej widać inspirację Cream), później zastąpił go ekscentryczny Jeffrey Hammond-Hammond. Później Cornick założył grupę Wild Turkey. Jego partie basu odgrywają znaczącą rolę np. w Bourée, jethrotullowym kowerze Jana Sebastiana Bacha, ale nie tylko. Jak słychać - były to czasy, kiedy muzycy lubili se czasem poimprowizować.



11 lipca zmarł Tommy Ramone, pierwszy perkusista Ramones (prawdziwe nazwisko – Erdelyi, czyli Transylwańczyk) i być może najlepszy technicznie spośród czterech „braci”. Nie tylko grał na perkusji, ale był również producentem nagrań. Był również ostatnim spośród członków oryginalnego składu zespołu – Joey, Dee Dee i Johnny zmarli na raka w latach 2001-2004. Poniżej - nagranie w prawdziwie punkowej jakości.




Mój zaduszkowy przegląd nie obejmuje, ze względu na brak jego nagrań w płytotece, Johnny’ego Wintera (zm. 16 lipca), ale pominąć go w tym zestawieniu byłoby nieprzyzwoitością. Ten amerykański bluesrockowiec należał do grupy gitarzystów, których tytułuje się „białym Hendrixem”, ale nad pozostałymi miał tę przewagę, że był jeszcze bielszy – podobnie jak jego brat Edgar, był albinosem. Krzysztof Cugowski w jednym z wywiadów uśmiercił go już ładnych parę lat temu, mówiąc o nim „świętej pamięci Johnny Winter”, co daje pewne pojęcie o byciu na bieżąco wśród polskich luminarzy kultury. W każdym razie – zapamiętajta sobie, że Johnny Winter wielkim gitarzystą był.

czwartek, 19 czerwca 2014

Rozmaitości: Papuga, Ayn Rand i separatyści

1. Mamy dziś święto zwane Bożym Ciałem. Z tej okazji się oczywiście wystroiłem. W czasie mszy trochę sobie pośpiewałem i co się okazało? Moje vibrato przerodziło się w jakieś dziwne, bałkańsko-bliskowschodnie zawodzenie. Ukryta opcja suficka?

2. Ornitolodzy zaobserwowali niedawno na terenie Polski ogromną papugę. Prawdopodobnie jest to gatunek Megalopsittacus horribilis, spokrewniony pośrednio z arami. Papuga ma około dwóch metrów długości (oraz rozpiętości skrzydeł) i czerwono-zielone upierzenie. Prowadzi wędrowny tryb życia: około dwa razy do roku migruje z terenu lęgowego w Małopolsce Północnej na żerowiska w województwie warmińsko-mazurskim. Zwraca tu uwagę charakterystyczna dychotomia, jeżeli chodzi o zamieszkiwane środowisko: zasadniczym habitatem papugi jest pogranicze terenu miejskiego i podmiejskiego, natomiast na wiosno- i jesienowisko wybiera obszar zdecydowanie wiejski, o niskiej gęstości zaludnienia. Jej pokarm główny stanowi pizza, spaghetti, mÿÿsli, ziemnioki oraz batony zbożowe. Do pokarmu uzupełniającego należą wędliny drobiowe, zupa ogórkowa, jarzynowa oraz czekolada gorzka, natomiast kapuśniak, ryby, kiełbasy i torty stanowią pokarm przypadkowy. Nie stanowi zagrożenia dla człowieka, jednak niektórzy badacze skłonni są posądzać ją o negatywny wpływ na moralność publiczną.
Popugaj uchwycony w trakcie żerowania.

3. Będąc w ostatnim czasie w Krakowie, zdobyłem kilka płyt z muzyką. Dokładnie rzecz biorąc, cztery, z czego 75% stanowi heavy metal, a pozostałe 25% – progresywny hard rock z Kanady. Zapoznanie się z materiałem było na tyle intensywnym przeżyciem, że zacząłem rozważać zakup paru skórzanych elementów odzieży, ozdobionych ćwiekami.
a) Black Sabbath – Dehumanizer (1992). Na krótko do zespołu wrócił Ronnie James Dio. W prasie fachowej często się pisze o tej płycie, że jest duszna, klaustrofobiczna i wyjątkowo dołująca, właśnie zdehumanizowana, przez co ciężko się słucha. Ja tam nie odniosłem podobnego wrażenia, bo na co innego zwróciłem uwagę: R.J. Dio – potęga! Dodam tutaj, że TV Crimes z tej płyty to mój pierwszy kontakt z głosem Dio w ogóle – w liceum miałem tę piosenkę na składance The Sabbath Stones, na 90-minutowej kasecie, która ciągle się psuła, a przynajmniej raz w ogóle taśma się zerwała. Do tego na perkusji Vinnie Appice, tłukący oszczędnie i na temat, a zatem naprawdę nie ma na co narzekać.
b) Megadeth – Youthanasia (1994). Z Megadeth zawsze miałem ten problem, że ich płyty nigdy nie podobały mi się za pierwszym razem. Słuchałem ich później dosyć obojętnie, aż niespodziewanie okazywało się, że nucę niektóre riffy i inne melodie: tę muzykę trzeba oswoić. Nie tylko ja tak mam – Dave Mustaine sam zauważył tę prawidłowość („Dziennikarze niszczą nasze albumy, bo nie zadają sobie trudu, żeby przesłuchać je kilkakrotnie”). Z Youthanasią było jednak inaczej: większość płyty spodobała mi się już przy pierwszym przesłuchaniu. Widocznie musiałem mieć z nią już wcześniej jakiś kontakt… Za najlepsze jednak uważam singlowe kawałki, które z pewnością znałem wcześniej: Train of Consequences oraz w szczególności A tout le monde.
c) Manowar – Louder Than Hell (1996). Zespół porusza się w kręgu, do którego przez lata wszystkich przyzwyczaił: barbarzyński (i świetnie nagrany) śpiew Erica Adamsa, bas godny zastąpić całą orkiestrę (a czasami istotnie pojawia się orkiestra) oraz potężne uderzenia śp. Scotta Columbusa. Materia tekstowa dzieli się, jak zwykle, na dwa zasadnicze bloki: z jednej strony bitwy, krew, miecze i honor wojownika, z drugiej – heavy metal jako więcej niż styl życia. Pewną innowację stanowi utwór Outlaw, nawiązujący dla odmiany do mitologii Dzikiego Zachodu. Do najlepszych fragmentów należą: The Gods Made Heavy Metal, ballada Courage oraz Brothers of Metal pt. 1. Część pierwsza ukazała się cztery lata po drugiej (znanej też jako Metal Warriors), chociaż powstała jeszcze w latach 80. – tamta druga z niej wypączkowała. Generalnie – dość solidna płyta, ale dwa kawałki instrumentalne bym wywalił.
d) Rush – 2112 (1976). Po Rush też wiadomo, czego się spodziewać: skomplikowane struktury, wirtuozeria techniczna, wysoki wokal. 2112 był albumem, od którego zespół naprawdę złapał wiatr w żagle i zaczął nagrywać to, co chciał. Przełomem okazało się przekonanie wytwórni, aby puściła utwór tytułowy: trwającą ponad 20 minut antyutopijną minioperę inspirowaną twórczością Ayn Rand. W epoce niektórzy byli zaszokowani i szufladkowali kanadyjskich muzyków jako prawaków, jednak nie należy sądzić, że słuchanie Rush zrobi z ciebie zwolennika Janusza Korwina-Mikkego. 2112 to opowieść nie o gospodarce, jeno o walce o prawo do indywidualnej ekspresji przeciw systemowi równającemu wszystko w dół – a czasem i mnie zdarzają się issues na tym tle. Z pozostałych pięciu utworów (krótkich) szczególnie wyróżnia się A Passage to Bangkok, czyli piosenka o podróży dookoła świata szlakiem mniej lub bardziej nielegalnych używek, ale najbardziej odlotowa jest tu solówka Alexa Lifesona (wraz z akompaniamentem sekcji rytmicznej). Chociaż wersja koncertowa z płyty Exit… Stage Left wydaje się bardziej cadowa.


4. Niepokojące wieści nadchodzą ze wschodu. Na daczy w miejscowości Pimienowka nieopodal Permu zamaskowani separatyści ogłosili niepodległość Związku Yaoistycznej Republiki Udowej. Władzę w republice pełni Partia Narodowych Yaoistów (8 mandatów) z pozorami pluralizmu w postaci Zjednoczonego Stronnictwa Hentai (2 mandaty) oraz Liberalnego Bloku Yuri (2 mandaty, w tym jeden za parkowanie). Władze separatystyczne już pierwszego dnia ogłosiły, że zamierzają nadawać obywatelstwo uchodźcom o nietradycyjnej orientacji, pod warunkiem, że będą odpowiednio wybiszowani i powiedzą, czy są seme, czy uke. Prezydent republiki, Edgar Gejfrutow (właśc. Wika Utiugowa, l. 17), zapowiada, że jeśli liczba osób ubiegających się o obywatelstwo przekroczy przewidzianą liczbę miejsc noclegowych, wprowadzone zostaną testy praktyczne.
Flaga używana przez superatystów.


poniedziałek, 2 czerwca 2014

Z frontu czytelniczego: między Belfastem, Zagrzebiem, Bejrutem i Sanokiem


W ostatnim czasie odnotowałem znaczące sukcesy w dziedzinie czytania książek. Po czterech latach impasu o wielu przyczynach oraz skończeniu 70-tomowej sagi rodzinnej nastąpiła znacząca poprawa: w ciągu miesiąca z hakiem przeczytałem aż cztery pozycje.

1. Witold Gruszka, Ulster burzy się, Warszawa 1972
Tę książeczkę niewielkich rozmiarów kupiłem ongiś na festynie w szkole podstawowej, gdzie pracują moi teściowie. Jako znany irlandofil, po prostu nie mogłem się oprzeć. Jak się łatwo domyślić, stanowi ona popularne omówienie podłoża i początku konfliktu w Irlandii Północnej. Najpierw mamy zarys dziejów kolonizacji angielskiej na Szmaragdowej Wyspie i licznych prób zrzucenia jarzma Albionu przez synów Erinu. Później autor przechodzi do warunków gospodarczo-społecznych powojennej Irlandii oraz bezpośrednich przyczyn wybuchu „The Troubles” w 1969 roku, omawia obie strony konfliktu i ważniejsze wydarzenia w sposób dość przystępny dla laika.
          Publikację wypuściło Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej w serii „Ideologia – Polityka – Obronność”, więc mogło być hardkorowo pod względem politycznym, ale nie było. Władza ludowa niespecjalnie kochała Kościół, a jednak tu prezentuje się katolików niezmiennie jako stronę pokrzywdzoną… No jasne, powie ktoś, każdy sposób jest dobry, żeby tylko dołożyć tym paskudnym angielskim imperialistom. Tyle że właśnie Brytyjczycy są tu przedstawieni jako stosunkowo rozsądni goście, którzy próbują znaleźć jakieś wyjście z sytuacji, nawet jeśli nie bardzo wiedzą, jak. Rola czarnych charakterów przypada rządowi Ulsteru, złożonemu z samych protestanckich fanatyków, niezdolnych do jakichkolwiek ustępstw. W rezultacie największym skrzywieniem ideologicznym książki wydaje się szerokie omówienie Komunistycznej Partii Irlandii jako przewodniej siły w walce o wolność Ulsteru Irlandii Północnej, chyba szersze niż dana partia na to zasługiwała z tytułu swego znaczenia w porównaniu z innymi.
         Książka nadawałaby się jako wprowadzenie do konfliktu katolicko-protestanckiego, ale jej główną wadą jest… data wydania. Oddana bowiem została do druku w maju 1972 roku. Był to przełomowy okres „The Troubles”: zaledwie cztery miesiące wcześniej miała miejsce Krwawa Niedziela w Derry, za dwa miesiące siły brytyjskie miały w operacji „Motorman” zlikwidować enklawy katolickie kontrolowane przez bojówki, a rok później Londyn rozwiązał zdominowany przez protestantów parlament Ulsteru, zwany Stormontem. Do finału pozostawało jeszcze ponad ćwierć wieku… Można jednak przyjąć, że publikacja W. Gruszki sprawdza się jako dokument przedstawiający, jak widziano (z różnych stron) konflikt ulsterski w jego początkach. Ocena (przyznana na podstawie skrajnie subiektywnego widzimisia): 61/100.

2. Dubravka Ugrešić, Forsowanie powieści-rzeki, Warszawa 1992
Muszę przyznać, że pierwsze wrażenie stworzone przez tytuł nie jest szczególnie zachęcające: eeetam, znowu jakaś postmoderna… Kiedy jednak przeczytałem, że jest to powieść o pisarzach, uznałem, że muszę to przeczytać. I nie zawiodłem się.
           Akcja rozgrywa się w drugiej połowie lat 80. Na zorganizowany w Zagrzebiu czterodniowy kongres pisarzy przyjeżdżają literaci z całego kraju i zagranicy. Już od pierwszego poranka nie wszystko idzie tak, jak powinno… Siłą powieści są bohaterowie – a ja dla fajnych postaci zniosę nawet brak akcji. Mamy tu zatem, między innymi, poetę-sługusa rządowego, urządzającego happeningi dla robotników, outsidera marzącego o karierze wielkiego pisarza i lepszym życiu w Ameryce, grafo- i erotomankę zarazem, mizoginicznego krytyka, nieudacznika próbującego swą powieścią odkupić błędy życiowe, dwóch pisarzy radzieckich, z których jednemu zależy głównie na tym, żeby się nabzdryngolić, a drugi szuka Czegoś Więcej, a także gardzącego całą tą pretensjonalną hałastrą i jej marną pisaniną ministra kultury (zawód wyuczony: masarz). Niemal każda z tych postaci ma, jak to się obecnie mówi, własny POV, czy też akcja widziana jest jej oczami, charaktery są krwiste, dopracowane. Ogółem książka stanowi melancholijno-ironiczny portret środowiska literatów w schyłkowej Jugosławii, z bardzo dobrze oddanym klimatem środkowoeuropejskich hoteli i podrzędnych knajp. Sensów naddanych też jest z pewnością cała wuchta, można się na przykład zabawić w wychwytywanie nawiązań do „Mistrza i Małgorzaty”. Najogólniej rzecz warta uwagi, 83/100.

3. Danuta Madeyska, Liban, Warszawa 2003
          Książka z popularnonaukowej serii wydawnictwa Trio „Historia państw świata w XX wieku”. Serj Tankian stwierdził kiedyś, że Los Angeles to nie jest miasto, w którym chciałby wychowywać swoje dzieci – ale co w takim razie powiedzieć o jego rodzinnym Bejrucie? Liban to taki Ulster, tylko bardziej: zamiast dwóch skonfliktowanych grup etnoreligijnych jest kilkanaście i wszyscy mają dostęp do broni. Ja jako historyk muszę przyznać, że wojna domowa lat 1975-1991 pod względem zagmatwania może się równać jedynie z rewolucją meksykańską i rozbiciem dzielnicowym na Rusi. Nie był to bowiem po prostu konflikt między muzułmanami a chrześcijanami (wspieranymi przez Żydów), lecz walka wszystkich przeciwko wszystkim. Prezydent (tradycyjnie chrześcijanin), rząd (z premierem sunnitą) i parlament (z przewodniczącym szyitą) z trudem kontrolowali budynki, w których urzędowali, a tymczasem… Poszczególne rody i ugrupowania maronickie walczyły między sobą, szyici z sunnitami, Libańczycy z Palestyńczykami, „chłopcy Arafata” z Palestyńczykami o orientacji prosyryjskiej, Amal z Hezbollahem, a druzowie z resztą świata. Dodajmy do tego okupację syryjską, izraelskie ataki odwetowe oraz międzynarodowe siły pokojowe, a wyłoni się obraz niemałego chaosu. Książka Madeyskiej pozwala całkiem nieźle zorientować się w meandrach historii Libanu: nie tylko tej wojennej, ale i wcześniejszej (w latach 1920-46 Liban był protektoratem francuskim).
Problem w tym, że styl autorka ma jednak nie za lekki. Trzeba jej policzyć na plus, że nie zapisuje kursywą każdego terminu arabskiego lub tureckiego, łącznie z tymi, które zadomowiły się w języku polskim (jak to czyni Aleksandra Kasznik-Christian w „Algierii” z tej samej serii), ale za to gubernatora nazywa ka’im makam, choć w polszczyźnie funkcjonuje określenie „kajmakam”. Nazwiska arabskie podaje w polskiej transkrypcji, zgodnej z literacką odmianą języka arabskiego. Wyjątek robi tylko dla imion pochodzenia francuskiego – np. Pierre al-Dżumajjil (Gemayel), Antoine Farandżijja (Frangieh), i to by było spoko, ale, nie wiedzieć czemu, od tego wyjątku też istnieje wyjątek – Camille Chamoun staje się Kamilem Szamunem. Plagą są liczne powtórzenia (s. 138: „…po ustanowieniu przez Ligę Państw Arabskich arabskich sił pokojowych…”), przymiotnik z rosyjska wyskakuje przed rzeczownik („zbrojne działania” albo „rząd narodowej jedności”), czasami też autorka rozmija się ze składnią, nie mogąc się zdecydować, czy „głównodowodzący” łączy się z dopełniaczem, czy z narzędnikiem. Madeyska uparła się nazywać wspólnoty religijne nie wspólnotami, lecz „gminami”, co wywołuje ból zębów, kiedy mowa o społecznościach w skali całego kraju.
Oprócz błędów językowych można dostrzec i rzeczowe. Armia Wyzwolenia Palestyny to nie jedna z organizacji wchodzących w skład OWP, lecz pomocnicza formacja armii syryjskiej. Saad Haddad, twórca chrześcijańsko-szyickiej (i sprzymierzonej z Izraelem) Armii Południowego Libanu, nie zginął w zamachu, jeno zmarł na raka. Kontyngent libijski w ramach wspomnianych wyżej „arabskich arabskich sił pokojowych” nie został wycofany, lecz… zapomniany – żołnierze, pozostawieni sami sobie, musieli wracać do domu na własną rękę. W dodatku rozdział poświęcony dziejom Libanu w II wojnie światowej ozdobiony jest zdjęciem żołnierzy brytyjskich w Trypolisie – ale w tym libijskim! (w głębi wyraźnie widać kolumnę z rzymską wilczycą…) A jak przeczytałem po raz drugi o spadających na Izrael „rakietach typu katiusza”, to normalnie wylałem lakier na klawiaturę i dobrze, że akurat nie miałem pod ręką aparatu, bo inaczej zrobiłbym zdjęcie i opublikował w niniejszej notce. Podsumowując: ciekawy temat, ale wykonanie lekko kaszaniaste, 49/100.

4. Magdalena Grzebałkowska, Beksińscy. Portret podwójny, Warszawa 2014
W czasach licealnych byłem wielkim fanem Tomasza Beksińskiego. Co prawda nie załapałem się na jego audycje radiowe (pamiętam tylko ze dwie), za to byłem miłośnikiem jego materiałów w piśmie „Tylko Rock”. Chłonąłem je niesamowicie: ostra ironia, sarkazm i typowo nastoletnia (choć był już blisko czterdziestki) bezkompromisowość mocno do mnie wówczas trafiały. Wydaje mi się nawet, że tekst poświęcony wpadkom tłumaczy, pod sympatycznym tytułem „Patetyczny bękart” miał wpływ na późniejszy wybór mojej drogi życiowej. Co prawda jakoś tak od połowy 1999 roku ton felietonów drastycznie się zmienił: były coraz mniej zabawne, a coraz bardziej stawały się brutalną penetracją przez Nosferatu jego własnego emo, czy też, jak to wdzięcznie ujął ktoś w książce Grzebałkowskiej, rozsmarowywaniem flaków. Wiadomość o śmierci Beksińskiego przyjąłem tak, jakby umarł mój dobry znajomy. Jego ojcem interesowałem się mniej, ale kiedy byłem w podstawówce i fascynował mnie surrealizm, kilka jego prac zaprezentowanych ongiś na wystawie „Surrealiści polscy” w częstochowskim BWA też zrobiło na mnie wrażenie. Ci perwersyjni trupoludzie…
Latoś ukazała się wspólna biografia Beksińskich i trzeba przyznać, że lektura to jest z najgórniejszej półki. Grzebałkowska odwaliła kawał dobrej biograficznej roboty. Nie żeby można było mówić o braku źródeł – obaj Beksińscy pisali mnóstwo listów i prowadzili dzienniki (także w formie dźwiękowej, a u Zdzisława nawet audiowizualnej), autorka przepytała również całą myngę znajomych obu panów. Jaki jest najogólniejszy wniosek? Jeżeli wszyscy wielcy artyści są pokręceni, to Beksińscy artystami byli wprost ogromnymi.
Lektura ogólnie jest dołująca, zwłaszcza, kiedy się widzi pewne paralele pomiędzy zachowaniem któregoś z Beksińskich a własnym. Poza tym jest w niej ogromny walor poznawczy. Okazuje się, przykładowo, że rodzina była od pokoleń umocowana w Sanoku. W czasie I wojny światowej Beksińscy posiadali w mieście kamienicę, której całkiem nieźle odpowiada opis burdelu, skąd dobry wojak Szwejk wyciągał podporucznika Duba. Z kolei dalszy przodek artysty, Mateusz Beksiński, założył w 1845 warsztat kotlarski, z którego później wyrósł Autosan. Zdzisław po studiach sam pracował w tej zasłużonej fabryce autobusów na stanowisku „plastika”, ale żadne z nadwozi jego projektu nie weszło do seryjnej produkcji. Rozbawiła mnie z kolei historia o tym, jak w 1974 roku Zdzisław Beksiński, wbrew własnej woli i wszelkim oczekiwaniom, został Artystą XXX-lecia PRL. Rozdziały poświęcone Tomaszowi są o wiele mroczniejsze, a momentami wstrząsające. Nie tylko dlatego, że OMG Nosferatu jednak miał komputer! („Ja wiedziałem, że tak będzie!”) Ocena: 99/100 (bo w dwóch miejscach został pomylony rok 1998 z 1988).


środa, 14 maja 2014

Wy, Słowianie, czyli jesień średniowiecza



            Nie za bardzo lubię pisać o sprawach, o których piszą wszyscy inni oraz ich pies, jednak czasami po prostu nie ma wyjścia i czuje się wewnętrznie, że trzeba zająć stanowisko. Do takich spraw należy kwestia polskiej reprezentacji na festiwalu Eurowizji.
Tym razem reprezentantami Ripablik blong Poland okazali się niejacy Donatan i Cleo, wykonawcy niesławnego przeboju „My Słowianie” (zachowano interpunkcję oryginału). Teledysk, jak również występ na żywo w Eurowizji, charakteryzował się kobietami w polskich strojach ludowych (przydałby się jakiś etnolog, który by rozjaśnił, czy to real thing, czy raczej cepeliowski amalgamat), które prezentowały głębokie dekolty oraz symulowały prace gospodarskie. Na pewnym forum (jakby powiedział ksiądz proboszcz) można się było dowiedzieć, że to żadne szczucie cycem nie jest, jeno głębokie nawiązania do aluzji seksualnych w ikonografii średniowiecza, tyle że ludzie są za głupi, żeby to zrozumieć, a w dodatku są zboczeni i kojarzy im się, co nie powinno, bo przecież autor tekstu sam w ostatniej zwrotce stwierdza, że nie ma tam żadnych podtekstów, no co wy, nie wierzycie mu?
        Niektórzy pytają: dlaczego właściwie się tak podniecać konkursem, który od lat słynie jako symbol kiczu i tandety? Dlaczego ikonografia średniowieczna prezentowana w dziesiątkach teledysków, dajmy na to, amerykańskich raperów, nie robi na nas wrażenia, a kiedy nasz reprezentant na festiwalu, po którym i tak nie można się spodziewać nic dobrego, także leci w średniowiecze, to wywołuje ogólnopolski huk? Ano dlatego, że „My Słowianie” (mieszkańcy Mysłowa, któregokolwiek z trzech istniejących w Polsce, powinni zaskarżyć Donatana o naruszenie dobrego imienia) już od miesięcy szpecili i tak niezbyt gładkie oblicze polskiego rynku muzycznego, a występ na Erotowizji był już przecięciem onego wrzodu, z którego natychmiast wypływać jęły ohydne miazmaty.
Fachowej analizy uprzedmiotowienia kobiet w teledynksie nie przedstawiam, bo są w internetach lepsi spece w tej dziedzinie, ale w tym kontekście zwrócił moją uwagę fakt, że pani wokalistka sama nie prezentowała ikonografii średniowiecza, pozostawiając to zadanie modelkom-statystkom. Moim zdaniem cienka linia pomiędzy świadomością własnej ikonografii a wykorzystywaniem motywów średniowiecznych w celach utylitarnych została tu przekroczona – nie swoją ikonografię Donatan i Cleo pokazywali, to im nie żal.
Pod względem muzycznym jest to oczywiście kompletna kaszana położona na dnie i przykryta sześciu stopami mułu, a każdy kij, którym by się ją chciało tknąć, natychmiast próchnieje; niżej wśród dzieł kultury polskiej jest już tylko „Kac Wawa” oraz pisarstwo AłtorKasi. Uważam, że „My Słowianie” byliby o wiele lepsi (i procentowo o wiele bardziej słowiańscy), gdyby wyciąć kawałki od 0:00 do 2:26 oraz od 2:50 do 4:05. Zdobyłem się natomiast na poświęcenie i dokładniej obejrzałem sobie tyledysk. Z wyłączoną fonią – wtedy ikonografia średniowiecza tym lepiej rzuca się w oczy*.
I cóż my tam widzimy? Cztery modelki przechodzą casting na ludowe dziewczyny. Jasne, „ubijanie masła” w taki sposób, jak zaprezentowano w klipie, w ogóle się nie kojarzy z dojeniem morświna, skądże, to jest nawiązanie do średniowiecznych rycin oraz do mitologii hinduskiej, w której bogowie ubijali ocean mleka… A śmietana, która ścieka modelkom po brodzie? No cóż, to chyba też musi być jakaś głęboka aluzja. Może do klasyki polskiego jazzu? A może, biorąc pod uwagę elementy pseudofolklorystyczne - do muzyki naiwnej, i gdyby w tle stał motor Kawasaki 108, byłaby bardziej czytelna? Chyba że to jest mleko, wtedy moja interpretacja się nie trzyma. Poza tym widzimy przesiewanie mąki, pranie na tarze i zagniatanie ciasta – dziwnym trafem, spośród wielu różnych prac gospodarsko-domowych wybrano akurat te, w których najłatwiej pokazać średniowiecze wylewające się z dekoltów.
Fakt, że kobiety są tu jakoby pokazane jako te, co mają inicjatywę, oraz że w pewnym momencie bardzo ikonograficzna dziewoja daje po łapach Donatanowi, żeby nie dotykał świeżego chleba, niewiele tu zmienia, bo w końcu „inicjatywne” kobiety, zawsze chętne do tego, żeby pokazywać ikonografię i robić średniowiecze, nie pozostawiając mężczyźnie pola (a w szczególności pretekstu) do podjęcia odmiennej decyzji, to chyba fantazja dość popularna.
Nie jestem wcale przeciwnikiem łączenia folkloru z nowoczesnością, chociaż uważam, że Grzegorz Ciechowski, śpiewając w 1996 roku "Piejo kury, piejo", zawiesił w tej dyscyplinie poprzeczkę niewiarygodnie wysoko; ale w przypadku D&C folkloru było niewiele i bardzo powierzchownie. A tak w ogóle, to cały ten wytwór jest rzekomo pochwałą Słowian, a tak naprawdę widzimy nawiązania do polskiej kultury ludowej. Gdzie w takim razie Czechy, Europa Wschodnia, całe Bałkany? W tyledysku jest scena, gdzie widać z góry wirujące spódnice. Można było nadać im barwy flag krajów słowiańskich, ale ktokolwiek był za to dziełko odpowiedzialny, przepuścił szansę. Wychodzi na to, że zdaniem twórców Polacy są jedynymi prawdziwymi Słowianami, bez żadnych domieszek niemiecko-madziarsko-turecko-mongolskich.
Przyjrzyjmy się tekstowi, byle krótko. Kiedy słyszę „Nie ma lepszych od naszych Słowianek!”, nasuwa mi się parę pytań. Pod jakim względem lepszych? Kto to sprawdzał? Na jakiej próbie? W odniesieniu do kogo? Jaką metodologią? Dawać mi tu wyniki badań! (nie muszą być peer-reviewed…) Zdanie „Ten, kto widział i próbował, ten wie!” nie ma cięższej wagi niż każden jeden dowód anegdotyczny. I w ogóle rasizmem to mocno jedzie: nasze jest dobre, bo nasze, i macie nam uwierzyć na słowo. „W genach mamy to, czego nie ma nikt inny”? Z pewnością chodzi o haplogrupę R1a1**, nie ma siły, żeby o coś innego.
Informacje zawarte w tekście sugerują, że Słowianki są najlepsze w dziedzinie… no cóż… ikonografii średniowiecza. Żadne inne zalety kobiet z wysoką częstością występowania haplogrupy R1a1, takie jak inteligencja, wykształcenie, poczucie własnej wartości czy prędkość maksymalna w terenie, nie doczekały się wzmianki. No więc co jeszcze mają cudzoziemcowi do zaoferowania? Nic. A nie, przepraszam, jest jeszcze alkohol. I znów mamy arbitralne stwierdzenie, że „wódeczka lepsza niż whisky i giny”, niepoparte żadnymi argumentami, nawet choćby surową ankietą. Na koniec podmiot liryczny zaprasza słuchacza, aby odwiedził wieś i przekonał się, że to wszystko prawda. Otóż powiem wprost, że obraz polskiej wsi przedstawiony w serialu "Ranczo" jest o całe kilometry bardziej zgodny z rzeczywistością niż ta orgia stereotypów, co ją widać w teledysku.
Reasumując: jestem pewien i mam zbite dowody, że za niezwykłą karyjerą „My Słowian” stoi szeroko zakrojony spisek Towarzystwa Miłośników Chleba Słonecznikowego. Ludzie Inżyniera Kostki wykazali się niespotykaną dotąd perfidią. Nie dość, że doprowadzili do wylansowania utworu Donatana i Cleo, to jeszcze zdołali wmówić milionom ludzi w całej Uropie, że zawiera on aluzje seksualne, a nie nawiązania do ikonografii średniowiecza. Bójta się!

*Fun fact: w niektórych barach puszczają wideoklipy bez dźwięku, albo obraz jest z jednej stacji, a dźwięk z drugiej. Tyz piknie.
** Tymczasem na Historykach:
Pytanie: A co jeśli ktoś ma grupę R2D2?
Odpowiedź: To na pewno go trudno zrozumieć.


piątek, 9 maja 2014

Megachurching, czyli sacco di Roma


Któregoś dnia zadałem sobie pytanie: „A gdyby tak pojechać do Włoch?” I od razu sam sobie odpowiedziałem: „Ależ owszem, czemu nie!”.
      Zabrałem zatem małżonkę swą oraz pewną ilość bagażu i dołączyliśmy do jednej z grup, które jechały akurat do Rzymu na uroczystość kanonizacji Jana XXIII i Jana Pawła II. Pielgrzymka miała być połączona ze zwiedzaniem, jednak impreza zachowywała zdecydowanie religijny charakter. Krótko mówiąc, zwiedzaliśmy wyłącznie kościoły, a przejazdy autokarem umilały pieśni pielgrzymkowe oraz modlitwa. Tu litania, tam koronka, tu różaniec, a ówdzie apel jasnogórski. Jeden z dwóch towarzyszących pielgrzymce kapłanów uzbrojony był w gitarę i robił z niej użytek.
     Droga trwała prawie całą dobę. Czechy w większości przespawszy, obudziłem się dopiero w Austrii. Tam zaszczyciliśmy osobami swymi rastsztatę przy autobanie nieopodal Villach, z pięknie zautomatyzowanymi kiblami (0,50 € od łebka). A potem – jazda przez Alpy. Dwa lata temu śnieg w maju sam do nas przybył, teraz my musieliśmy przejechać kilkaset kilometrów, żeby go zobaczyć. Jednakże alpejskie krajobrazy, zarówno po austriackiej, jak i włoskiej stronie granicy, były mocno malownicze, aż zacząłem rozważać wybycie w przyszłości na jakieś półtora tygodnia, dajmy na to, do Bolzano. Później zaś alpejski krajobraz ustąpił rolniczym płaszczyznom Veneto.
    Pierwsza do zwiedzania była Padwa, w której, wbrew programowi wycieczki, nie widzieliśmy uniwersytetu, za to zwiedziliśmy bazylikę św. Antoniego Paderewskiego. ;) Od razu rzuciły się też w oczy dwa charakterystyczne elementy rzeczywistości włoskiej. Jeden z nich to obłędna ilość skuterów, drugi – czarnoskórzy osobnicy handlujący damskimi torebkami lub okularami słonecznymi. Przy okazji można było zaobserwować, że młodzi Włosi znacznie częściej niż Polacy noszą brody.
        Na nocleg przejechaliśmy do Sottomariny, miasteczka położonego na jednej z wysp oddzielających od morza Lagunę Wenecką, przez którą zresztą musieliśmy przejechać. Gdyśmy pędzili mostem, w oddali zamajaczyły zabudowania Wenecji… Chioggia, wyspiarskie miasto, którego Sottomarina jest jakby dzielnicą, przypomina zaś Wenecję w miniaturze. Pod wieczór, po kolacji, wybrałem się zaś na spacer nad Adriatyk.
            Kolejny dzień – na południe. Sforsowaliśmy Pad i Arno, ruszając na Sienę. Tam zwiedzono bazylikę i katedrę oraz sanktuarium św. Katarzyny Sieneńskiej. 
W bazylice zaś - Biblioteka Piccolominiego.

        Wszechobecne – na budynkach i na stoiskach z pamiątkami – były flagi contrad, historycznych dzielnic Sieny, których jest 17. Co roku dziesięć z nich bierze udział w wyścigu konnym zwanym palio, odbywającym się na rynku miejskim. Z postacią św. Katarzyny związana jest w szczególności dzielnica Oca, której symbolem jest gęś.

Matka Boska z Dzieciątkiem i Gęsią.
     Następnym punktem programu było Orvieto na szczycie wzgórza. Chociaż śpieszyliśmy się niesamowicie, biegnąc przez wąskie uliczki, do katedry wpadliśmy na pięć minut przed zamknięciem, więc pozostało nam wyoglądać ją od zewnątrz. Katedra znana jest z cudu eucharystycznego, a tak poza tym ma świetne płaskorzeźby na frontonie.
Armageddon it!

          Autokar był zaparkowany na dziedzińcu dawnych koszar, obecnie wykorzystywanych przez obronę cywilną. Przed wyjazdem wyznaczono czas na skorzystanie z toalety. Ta jednak okazała się na głucho zamknięta, więc kilkoro pielgrzymów musiało się udać w pobliskie krzaki, rosnące nieopodal pomnika żołnierzy poległych w czasie inwazji na Etiopię i Grecję. Po załatwieniu naturalnego zapotrzebowania okazało się, że jednego pana brakuje. Czekaliśmy więc nań w rosnącym zniecierpliwieniu, aż obaj księża, przewodniczka i jeden z kierowców poszli go szukać. Zachodziła obawa, że miną się ze zbłąkanym pielgrzymem. Pan Dawid przyszedł jednak sam: okazało się, że dobra znajomość języka włoskiego średnio mu pomogła, gdyż tubylcy skierowali go na inny parking.
Do hotelu, położonego w małej miejscowości uzdrowiskowej, przyjechaliśmy przed 23. Mimo to kolacja ciągle nie była gotowa, a kiedy wreszcie ją podano, obsługa straszliwie się guzdrała. W toalecie hotelowej restauracji nie było światła w kabinie, a dźwignia kranu umywalki była urwana. Na czas naszego pobytu ściągnięto do hotelu Polkę, blondynę postawną i bezzębną rodem z Jarosławia, która miała służyć jako tłumaczka. Uczestniczyła także na kolacji w podawaniu jedzenia, mądrząc się straszliwie, jakie to z Polaków świnie oraz jak to dobrze, że tego Kaczyńskiego zabili.
Po kolacji małżonka chciała się ukąpać, a tu nagle okazuje się, że nie ma ciepłej wody! Zrobiłem więc awanturę, posługując się trzęsionką angielsko-włosko-polską. Facet z recepcji najpierw stwierdził, że zaraz sprawdzi bojler, później, że jest awaria, a jeszcze później, że o tej porze standardowo się u nich nie grzeje wody, więc najwyżej rano się wykąpiemy. Kiedy jednak inni uczestnicy także zaczęli się skarżyć, ciepła woda nagle się znalazła.
          Nie udało się natomiast załatwić naprawy spłuczki od kibla, więc facet z obsługi przyniósł nam po prostu niebieską miednicę. Kromie tego w łazience znajdowała się suszarka do włosów, która nie działała. W pokoju nie było lampek nocnych, a kontakty były dwa, z czego jeden – na wysokości dwóch metrów. Nie było także kosza na śmieci, a szafa na ubrania była duża, lecz za to się nie otwierała. Do tego było zimno i śmierdziało siarkowodorem.
Nie trzeba dodawać, że takiego luksusu jak telewizor również nie mieliśmy. Istnieją wszakże świadectwa, że w przynajmniej dwóch innych pokojach były telewizory, przy czym w jednym bez fonii, a w drugim następnego dnia zabrali. Kiedy zaś następnego dnia po kolacji wbiegałem po schodach i złapałem za poręcz, to wyrwałem ją ze ściany. Podsumowując: dawniej sądziłem, że cywilizacja kończy się za Rzymem. Teraz już wiem, że południe Włoch zaczyna się w gminie Castel Sant’Angelo, prowincja Rieti.

W bordelu, kędy mamy zacne leże
        Następnego dnia, po śniadaniu, w czasie którego ciągle brakowało herbaty i kawy, bo obsługa robiła tylko po jednym dzbanku na raz, zaatakowano Rzym. W przeddzień wielkiej uroczystości Wieczne Miasto było już i tak zadinozaurzone pewną ilością pielgrzymów z różnych krajów, przeważnie polskich (pielgrzymów, nie krajów). Oczywiście można by obejrzeć Koloseum, Forum Romanum i Schody Hiszpańskie, ale w sumie po co, skoro jest bazylika św. Jana na Lateranie i bazylika Santa Maria Maggiore? Przynajmniej w tej pierwszej podziwiałem arcytekturę i sztukę, ale w tej drugiej byłem już dość zmęczony i zregenerowałem się dopiero po jakimś czasie.

Goła rzyć na suficie Lateranu
Po zwiedzeniu obu bazylik wstąpiliśmy dla odmiany do sanktuarium. Potem już droga zaniosła nas do samego Babilonu Watykanu. Po tym, jak zajrzeliśmy na plac św. Piotra, dostaliśmy nawet całe pół godziny czasu wolnego – akurat, żeby wypić jakąś herbatę w jednej z licznych kawiarni.
            Podróż pomiędzy poszczególnymi punktami w Rzymie była realizowana metrem. Tu muszę przyznać, że wreszcie wiem, co oznacza spotykane w kręgach Cywilizacji Śmierci wyrażenie „zawłaszczanie przestrzeni publicznej przez katolików”. Oznacza śpiewanie „Nie ma lepszego od Jana Pawła II!” (na melodię „Guantanamera”) w komunikacji miejskiej. Na przemian z „Barką”. 
Przy okazji pobytu w Rzymie dokształciłem się co nieco w dziedzinie umundurowania policji włoskiej. Najczęściej można było spotkać karabinierów (granatowe mundury, granatowe spodnie z lampasami białe bandoliery, czapki z emblematem płonącego granatu). Poza tym w Rzymie porządku pilnowały: policja państwowa (granatowe mundury, szare spodnie, czapki z orłem), policja rzymska (białe czapki z Wilczycą Kapitolińską), Guardia di Finanza (szare mundury, zielone berety), a nawet służba leśna (całkiem na szaro). Do tego dochodzą, oczywiście, najrozmaitsze służby pielęgniarskie (na czerwono) oraz wolontariusze obrony cywilnej (na granatowo z żółtymi elementami odblaskowymi), z Rzymu, z Lacjum i w ogóle z całych Włoch. Na terenie Watykanu spotykujemy natomiast Gwardię Szwajcarską i o wiele mniej barwną Żandarmerię Watykańską (granatowe mundury, kepi).
Obrona Cywilna na posterunku. Szwajcarów też widać.
Do burdelu hotelu wróciliśmy pod wieczór; znowu z opóźnieniem, bo tym razem jeden starszy pan zabłądził na dworcu Termini, gdzieśmy się przesiadali z jednej linii metra na drugą. Około jedenastej się zdrzemnąłem, a już o pierwszej – Reise, reise! No cóż… Do Rzymu godzina drogi, w Rzymie z końcowej stacji metra – kolejna godzina, potem szybki przemarsz, aż w końcu na Via della Traspontina wmieszaliśmy się w menstrualny tłum, który kierował się przez Via della Conciliazione w stronę Placu Św. Piotra.
Czy było to doświadczenie duchowe? Raczej doświadczenie duchoty. Na szczęście udało nam się w końcu wyrwać z bezlitosnej i młócącej karambami ludzkiej rzeki. Po wypiciu herbaty w małej kawiarence i ogólnym dojściu do siebie zainstalowaliśmy się na północnym podejściu do Placu Św. Piotra, od strony Via di Porta Angelica, skąd mieliśmy niezły widok na telebim, a nawet na kawałek sceny zaludniony przez kardynałów. Słychać było za to znacznie gorzej. Co prawda wolontariusze rozdawali książeczki z tekstem liturgii w trzech językach (łacina, włoski, angielski), ale pogłos szedł taki, że nie dało się dopasować tekstu czytanego do tego, co się słyszało.
A sama kanalizacja? Że zacytuję klasyczkę – „weszedł gustav a potem reszta.Dziewczyny zaczeły piszczeć a juz po chwili zaczeli grać.No i tyle z koncertu.
       Po imprezie należało się zebrać pod Zamkiem Św. Anioła. Po przewędrowaniu w tamtą okolicę spotkaliśmy kilka osób z naszej grupy i wraz z nimi czekaliśmy na rozwój zdarzeń, bo na razie było tak, że jeden ksiądz kazał zrobić tak, a drugi owak. Gdy tak siedzieliśmy, zmęczonym wzrokiem podkładając haka niezliczonym tłumom przemierzającym ulicę w tę i nazad, tuż przed nami pojawił się Murzyn z prześcieradłem wypełnionym różnym towarem. Przyklęknął, rozwinął prześcieradło i zaczął na nim równo układać portfele i inne produkty. Zanim jeszcze skończył, parę metrów na lewo pojawił się inny afrykański imigrant z podobnym tobołkiem i również jął przygotowywać swoje stoisko. Trzeci Afrykanin natychmiast zajął lukę pomiędzy tamtymi dwoma, rozstawiając na asfalcie damskie torebki, które do tej pory niósł na ramieniu. To się nazywa przedsiębiorczość…
        Ludzi z naszej grupy przybywało. Pojawiła się pani chorąża, która od rana dźwigała flagę. Była już zmęczona, więc przekazała ją jednemu panu, co najwyraźniej pojęcia nie miał, do czego służy flaga, i trzymał ją na ramieniu w taki sposób, że cały płat schował za zaparkowaną opodal karetką; kiedy zaś się odwracał do kogoś, to chorągiew waliła w twarz przypadkowych przechodniów.
         Ostatecznie kazali nam ruszać pod Zamek Św. Anioła, gdzie okazało się, że zdecydowanie nie byliśmy jedyną grupą, która wpadła na ten sam pomysł. Ale to jeszcze nie koniec przygód z tłumem: przy wejściu na stację wpadliśmy w potężny zator, w którym spędziliśmy jakieś pół godziny. Kiedy zaś pracownicy metra wpuścili nas do środka, to tam na dole okazało się, że… brakuje jednej pani. Czekaliśmy na nią we wzrastających nerwach przez kolejne pół godziny, aż postanowiono, że grupa z jednym księdzem pojedzie na stację końcową, a drugi ksiądz poszuka zaginionej. W metrze był oczywiście tłok, ale za to zguba się znalazła: tamta pani źle zrozumiała instrukcje i po zakończeniu kanalizacji pojechała sama na ostatnią stację.
       Na miejscu (tzn. na stacji Anagnina) musieliśmy poczekać najpierw, aż drugi ksiądz nas dogoni, a potem na autokar, iże utknął w korkach. Jak na zamówienie, lunął deszcz…
       Ostatniego dnia pielgrzymki pojechaliśmy do Asyżu. To już był luzik, ekipie nie śpieszyło się tak strasznie jak przedtem, a nawet dwa razy mieliśmy czas wolny. Św. Franciszek zawsze był moim ulubionym świętym, więc zwiedzanie miejsc związanych z jego życiem odebrałem bardzo pozytywnie. Nie da się ukryć, że Bazylika Św. Franciszka jest o wiele większa niż oryginalny kościółek, w którym zbierali się pierwsi franciszkanie, obecnie stanowiący element wystroju wewnętrznego Bazyliki Św. Matki Bożej Anielskiej pod nazwą „Portiuncula”. Pokazano nam słynne freski Giotta oraz grób św. Franciszka, który pierwotnie był ukryty, bo współpracownicy świętego obawiali się, żeby nie porwano ciała na relikwie. Poza tym widzieliśmy grób św. Klary oraz kapliczkę na miejscu sklepu, z którego Franciszek ukradł kiedyś towar. Pod koniec pobytu w Asyżu lunął deszcz i był to dopiero drugi deszczowy dzień na tym wyjeździe.
       Wracaliśmy kolejne niemal 24 godziny. Tym razem atmosfera rozluźniła się na tyle, że ksiądz gitarzysta sięgnął po świecki repertuar w rodzaju „Cztery razy po dwa razy”. Wszelako aczkolwiek atoli byłem zadowolon, gdy udało mi się wreszcie wrócić do domu. Cóż, fajnie, że miałem okazję zobaczyć kawałek Włoch, ale na żadną kanonizację papieża już się więcej nie wybieram.



PS. Na koniec coś z churchingu lokalnego. Kiedy po przyjeździe zaliczyłem mszę w osiedlowym kościele, ksiądz proboszcz prałat dziekan zapowiedział, że można u niego kupić pamiątki z kanonizacji - kasety CD. Nowy nośnik może się okazać rewolucyjny. A raczej, znając ciągoty księdza proboszcza prałata dziekana – kontrrewolucyjny.