sobota, 1 listopada 2014

Rockowe Zaduszki 2014


Od czasów licealnych co roku na początku listopada urządzam sobie sesję słuchania nagrań muzyków, których nie ma już wśród nas.
Początkowo obejmowała ona wszystkich nieżyjących rockmanów, których mam w płytotece, jednak ze względu na fakt, że w miarę upływu czasu zbiór ten dąży do nieskończoności, w późniejszym okresie muzyczne obchody Wszystkich Świętych zaczęły u mnie obejmować jedynie tych, którzy odeszli w ciągu ostatniego roku (z 1 listopada jako datą graniczną).

Tydzień temu, 25 października, zmarł Jack Bruce, człowiek, który w latach 60. stworzył archetyp rockowego basisty-wirtuoza. Oprócz basu grał również na innych instrumentach, a w dziedzinie wiolonczeli miał nawet za sobą studia na Royal Scottish Academy of Music and Drama – co prawda nieukończone; Wikipedia podaje za jednym wywiadem, że rzucił je dlatego, że szacowna uczelnia krzywo patrzyła na jazz, który Bruce grywał w wolnym czasie, a z kolei w rozmowie z Wiesławem Weissem muzyk twierdził, że odszedł z powodu, hm… zbyt obcesowego zachowania jednego z nauczycieli. Jak by nie było, Jack Bruce wykuwał podstawy brytyjskiego bluesrocka m.in. w Graham Bond Organization, aby w 1966 r., wraz z Erikiem Claptonem i Gingerem Bakerem, założyć Cream, pierwszą rockową supergrupę.
Wkrótce całe Wyspy Brytyjskie chciały grać jak Cream i jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać tzw. power tria, wymiatające w podstawowej konfiguracji gitara-bas-perkusja. Można tu wymienić irlandzkie kapele Taste i Skid Row (nie mylić z o wiele popularniejszą – i późniejszą – grupą amerykańską), a pod wpływem Cream był nawet wczesny Jethro Tull. W Ameryce silnie inspirowała się nimi grupa Mountain z potężnym Leslie Westem, który w Westeros mógłby zyskać przydomek „Góra, Która Gra Na Gitarze” (do dzisiaj zdążył znacznie schudnąć, lecz to, niestety, nie rozwiązało jego problemów zdrowotnych). Być może z tym podobieństwem miał coś wspólnego fakt, że drugim z istotnych członków Mountain był Felix Pappalardi, producent Cream.
Dziś co niektórzy ignoranci piszą „Eric Clapton and the Cream”, nieświadomi faktu, że to nie miał być „mistrzu i paru śmieciarzy”, tylko spotkanie trzech równorzędnych osobistości. Bruce zaś był w zespole głównym wokalistą, kompozytorem większości autorskiego materiału, a nawet na okładkach płyt przedstawiany był w centrum.
Po rozpadzie Cream przewinął się Bruce między innymi przez niemal zapomniany dziś zespół West, Bruce and Laing (współpraca ze wspomnianym Westem i kolejnym członkiem Mountain) oraz nagrał kilka płyt solowych, z których najsłynniejsza nosi tytuł Songs for a Tailor. W latach 90. wszedł w skład kolejnej supergrupy, BBM (Bruce-Baker-Moore, czyli coś jakby Cream z Garym Moore’em zamiast Claptona). Ostatnią płytę, Silver Rails, wydał całkiem niedawno. Jej pozytywna recenzja znalazła się w najnowszym „Teraz Rocku”. „Choć jest schorowany, artystycznie nie daje tego po sobie poznać” – przeczytałem już po jego odejściu. Smutne.



Lou Reed, człowiek, który odsłonił mroczną i niesforną stronę rocka, zarówno pod względem tekstowym, jak i muzycznym, zalicza się właściwie do poprzedniego okresu (zmarł 27 października 2013), ale uwzględnię go tutaj, choćby dlatego, że w zeszłym roku nie publikowałem takiej notki. Ten „kompozytor żydowskiego pochodzenia” (jako rzecze Wiki) i najbardziej nowojorski wykonawca ever, oprócz Simona i Garfunkela, zaczynał jako protegowany Andy’ego Warhola w kapeli Velvet Underground, gdzie jako jeden z pierwszych pisał bez ogródek m.in. o narkotykach. Pod względem wpływu na tekściarstwo rockowe Reeda można porównać chyba tylko z Bobem Dylanem, a chociaż nie da się go tak w stu procentach nazwać bezkompromisowym, bo kilka razy na kompromis artystyczny ewidentnie musiał pójść (vide tak kuriozalne, że aż fajne podejście do rapu w The Original Wrapper, łącznie z idyotycznym teledyskiem – szczególną uwagę zwraca jamnik!), to kiedy tylko miał okazję, rekompensował to czymś zupełnie odlotowym (Metal Machine Music jako najbardziej dosadny przykład); jego twórczość ma zaś w sobie odpowiednią dawkę zarówno ordynarności, jak i liryzmu. Ostatnio #lubieseczasem, przedzierając się przez mroczną puszczę tłumaczeń korporacyjno-finansowych, słuchać utworu Like A Possum – piękna, osiemnastominutowa porcja hipnotyzującej monotonii z udziałem gitary brzmiącej, jakby podłączono ją nie do wzmacniacza, a do starego, zardzewiałego motocykla.
Niniejszym linkuję zatem do utworu Sweet Jane w wersji koncertowej z albumu Rock ’n’ Roll Animal – jednym z gitarzystów był tu Dick Wagner, zmarły 30 lipca; po współpracy z Reedem należał przez dłuższy czas do zespołu Alice’a Coopera.



Wspomniany był wcześniej mój ulubiony zespół, Jethro Tull, sądząc po ostatnich wypowiedziach Iana Andersona – już nieistniejący. 28 września zmarł basista pierwszego składu, Glenn Cornick („ten w opasce i okularach”). Grał na pierwszych trzech płytach Jethro (właśnie tych, gdzie najbardziej widać inspirację Cream), później zastąpił go ekscentryczny Jeffrey Hammond-Hammond. Później Cornick założył grupę Wild Turkey. Jego partie basu odgrywają znaczącą rolę np. w Bourée, jethrotullowym kowerze Jana Sebastiana Bacha, ale nie tylko. Jak słychać - były to czasy, kiedy muzycy lubili se czasem poimprowizować.



11 lipca zmarł Tommy Ramone, pierwszy perkusista Ramones (prawdziwe nazwisko – Erdelyi, czyli Transylwańczyk) i być może najlepszy technicznie spośród czterech „braci”. Nie tylko grał na perkusji, ale był również producentem nagrań. Był również ostatnim spośród członków oryginalnego składu zespołu – Joey, Dee Dee i Johnny zmarli na raka w latach 2001-2004. Poniżej - nagranie w prawdziwie punkowej jakości.




Mój zaduszkowy przegląd nie obejmuje, ze względu na brak jego nagrań w płytotece, Johnny’ego Wintera (zm. 16 lipca), ale pominąć go w tym zestawieniu byłoby nieprzyzwoitością. Ten amerykański bluesrockowiec należał do grupy gitarzystów, których tytułuje się „białym Hendrixem”, ale nad pozostałymi miał tę przewagę, że był jeszcze bielszy – podobnie jak jego brat Edgar, był albinosem. Krzysztof Cugowski w jednym z wywiadów uśmiercił go już ładnych parę lat temu, mówiąc o nim „świętej pamięci Johnny Winter”, co daje pewne pojęcie o byciu na bieżąco wśród polskich luminarzy kultury. W każdym razie – zapamiętajta sobie, że Johnny Winter wielkim gitarzystą był.