sobota, 28 marca 2015

Żółw się rusza, a Jaszczur żyje

  
1. Żółw się rusza!

            Ze smutkiem, acz bez zaskoczenia przyjąłem wiadomość o śmierci sir Terry’ego Pratchetta. Autor ten zdecydowanie należał do grona tych, którzy ukształtowali mnie jako czytelnika i pisalnika, a spośród fantasów tworzy u mnie na ścianie trójcę wraz z J.R.R. Tolkienem i Robertem Jordanem, notabene zmarłym niewiele przed zdiagnozowaniem u Pratchetta choroby.
Na Histerykach.org wątek o twórcy „Świata Dysku” powstał stosunkowo niedawno, dopiero 2 marca. Opinie były zróżnicowane. Jeden user deklarował:

Beznadziejne książki pisał. Przeczytałem "Kolor Magii" oraz częściowo "Blask Fantastyczny", i jestem zmuszony powiedzieć, że takiego grafomaństwa nie czytałem od wydania "Mein Kampf". (…) Himilsbach w swoich opowiadaniach zawierał więcej puenty niż cała saga "Świata Dysku" razem wzięta.

Nie ma to jak oceniać całą serię po przeczytaniu półtora tomu. Zwracam też uwagę, że nie każdy cykl powieści jest sagą i że puenta wystarczy tylko jedna, pod warunkiem, że jest na końcu. Ale jaki piękny Godwin przy okazji!
Inny użytkownik zirytował mnie stwierdzeniem, że sir Terry nie pisał fantasy, bo przecież poruszał poważne tematy. I to jest piękny przykład gettoizacji fantastyki („krytycy nie znają się na smokach”). Tak samo o Lemie mówiono, że nie pisał sajęs fikszyn, a tylko Wykorzystywał Kostium, bo to w końcu klasyk i Wielki Pisatiel, zajmujący się wciąż aktualnymi problemami i odkrywaniem prawdy o świecie, a nie opowiastkami dla gimbusów o herosach bzykających laserami (w przypadku fantasy – o herosach rżnących mieczami). Skoro fantastyka jest z definicji niepoważna, to autor piszący na poważne tematy nie może być fantastą, co było do udowodnienia. Klasyfikacja tego rodzaju jest na ogół domeną Krytyców z Tradycjami, starających się za wszelką cenę udowodnić, że dany pisarz Jest Nasz, a nie Ich, tych fandomowych hoi polloi i am haarec.
No i jeszcze jedna opinia: W żadnej innej książce nie ma tylu sytuacji, że wygrywa cynizm, cwaniactwo. No sorry, chybaśmy trochę innego Pratchetta czytali. Albo autor powyższego nie czytał zbyt wielu innych książek. Jeden Gardło Dibbler wiosny nie czyni.
Moja znajomość ze „Światem Dysku” zaczęła się w podstawówce, od notatki w piśmie „Secret Service” o zapowiadanej wówczas grze przygodowej „Discworld”, opisującej perypetie „czarodzieja podróżującego z zębatym kufrem”. Idea humorystycznego fantasy całkiem mnie zaintrygowała, więc kiedy tylko zobaczyłem „Kolor magii” w katalogu wysyłkowym Prószyńskiego i S-ka, namówiłem rodziców na zakup. Już po pierwszym przeczytaniu uznałem, że to był dobry pomysł, chociaż ojciec profesjonalnym okiem oceniał, że dialogi u Pratchetta konstruowane są pod kątem nabijania objętości.
Wszyscy mówią, żeby nie zaczynać od pierwszych tomów, bo wtedy Pratchett jeszcze nie wiedział, co to fabuła, a i kreacja świata odbiegała od tego, co powszechnie się kojarzy z Dyskiem – ot, gruby Patrycjusz, albo Śmierć zabijający ludzi dla kaprysu. Ale z tego nie zdawałem sobie sprawy, a zresztą od których tomów niby miałem zaczynać, skoro innych jeszcze na rynku nie było? Dzięki sprzedaży wysyłkowej zaopatruwałem się więc w kolejne. Równoumagicznienie z początku mnie znudziło, no bo jak to, nie ma Rincewinda i Dwukwiata, do tego jakieś wiejskie klimata? Cienizna… Musiało minąć więcej czasu, zanim doceniłem tę powieść. Za to punktem przełomowym okazał się Mort, w kierym nasz ulubiony „wizzard” występuje epizodycznie, ale to nie za to Morta kochamy, lecz za kreację Śmierci, który zaczyna tu być niezwykle sympatyczny. Potem Trzy wiedźmy, naszpikowane aluzjami nie tylko do Makbeta, ale i do innych dzieł Szekspira oraz jego biografii, Piramidy, ze swą parodią starożytnego Egiptu z jednej strony, a angielskich public schools z internatem z drugiej… Dysk okazał się bardzo przyciągającym ciałem niebieskim.
Natomiast z początku nie bardzo podeszła mi Straż, do której przymierzyłem już w liceumie, podczas kolejnej tury czytania, wzbogaconej o tomy, które wyszły od czasu poprzedniej. W ogóle cykl o Straży Miejskiej jest chyba moim najmniej ulubionym, pomijając Zbrojnych. Ale to może dlatego, że wielu jego tomów jeszcze nie przeczytałem, utknąwszy z całym cyklem na Maskaradzie.
Prawdziwym hitem stały się zaś Ruchome obrazki.

– Dobra – powiedział. – Gotów? Dobra. Jak brzmi imię pozawymiarowego monstrum, którego okrzyk to „Tycotycotyco”?
– Yob Soddoth – odparł natychmiast Myślak.

Nie wiem, czy potrafiłbym w prosty sposób wytłumaczyć osobie postronnej, dlaczego po przeczytaniu tego dialogu o mało nie zacząłem się dusić ze śmiechu. Do tego na Niewidocznym Uniwersytecie wreszcie zapanowała stabilizacja w osobie nadrektora Ridcully’ego… Czego chcieć więcej, man?
Okazało się, że można, bo następny był Kosiarz – jedna z najcieplejszych, a zarazem najbardziej zwariowanych książek cyklu, co jest o tyle ciekawe (choć dla pratchettowców ani na włos nie zaskakujące), że jedną z głównych ról odgrywa tu Śmierć. I dobrze pamiętam, jak w klasie maturalnej, a może i po maturze, pojechałem do Bielska-Białej na finał międzynarodowej olimpiady języka angielskiego, w którym zająłem VI miejsce i strułem się surówką – a zaraz po przyjeździe do domu chyciłem się za Pomniejszych bogów. A może to były znowu Piramidy? Na jedno wychodzi…
            Na studiach przyszła pora na orientalizujące Ciekawe czasy, które okazały się istotnie ciekawe. W końcu pewnego dnia, roku pańskiego MMIV, Terry Pratchett przyjechał do miasta. Wziąłem swój egzemplarz Ruchomych obrazków i ruszyłem do Empiku po autograf. Okazało się jednak, że organizatorzy nie docenili fandomu. Kolejka za podpisem autora, który zainstalował się na drugim piętrze budynku ciągnęła się daleko w Rynek Główny i większość fanów musiała się odbyć bez autografu. Ale i tak byłem w dobrej sytuacji, stojąc na schodach na tyle blisko, że gdybym się znalazł parę stopni wyżej, to nawet bym zobaczył Pratchetta wychodzącego do windy. Cóż, trochę nie wyjszło, ale to nic, w końcu jeżeli miałbym ochotę zobaczyć na własne oczy jakiegoś znanego pisarza, to zawsze mogę pojechać do rodziców na wieś.
Poniżej braku autografu autora widać brak autografu Piotra W. Cholewy.

Co tera? Nie kupiłem jak dotąd ostatniej powieści Pratchetta, Para w ruch, i po bardzo rozbieżnych ocenach na temat jej poziomu nie wiem, czy w ogóle się zdecyduję. W każdym momencie jednak mogę wrócić do tego, co już mam przeczytano, nie mówiąc o zapoznaniu się z powieściami wydanymi po Maskaradzie. A tymczasem – ktoś inny będzie musiał przejąć pochodnię…
I niech wreszcie wydadzą po polsku Książkę kucharską Niani Ogg, z przepisami na howondalandzkie curry, pigułki z suszonej żaby, bułkę z kiełbasą GSP Dibblera, szarlotkę a la Bezdennie Głupi Johnson (na 30 ton jabłek), banana po bibliotekarsku, z uwagami na temat etykiety i kongenialnymi ilustracjami Paula Kidby’ego…
Figgina też nie brakuje.


2. Jaszczur żyje!

W związku ze starzeniem się i wymieraniem starej gwardii rockmanów, wykonawcy umiejący perfekcyjnie odtwarzać ich muzykę będą, jak przypuszczam, nabierać coraz większego znaczenia. Hołdokapel jest wprawdzie od groma, ale niektóre prezentują wyższy poziom od innych. Już parę lat temu zrobiło się głośno o The Australian Pink Floyd Show, którzy mają nawet swoiste imprimatur Davida Gilmoura. Inną opcją jest wymienialność składów: Paul Stanley i Gene Simmons wspominali już kiedyś, że chcieliby, aby Kiss stał się zespołem nieśmiertelnym, więc w swoim czasie przekażą innym muzykom swoje wizerunki sceniczne. Podobne wypowiedzi słychać ostatnio w odniesieniu do Slipknot, a Residents być może czynią już tak od dawna. Na polskiej scenie mamy zaś supergrupę Nowe Sytuacje, kontynuującą tradycje Republiki po śmierci Grzegorza Ciechowskiego.
Od czasów licealnych, kiedy to w wakacje pomiędzy pierwszą a drugą klasą sprawiłem sobie słynną koncertówkę Live and Dangerous, Thin Lizzy pozostaje jedną z tych kapel, do których wracam zawsze z upodobaniem. Optymistyczne harmonie (choć bywają wyjątki), gitarowe unisona, nieco czarny głos Phila Lynotta, jego „opowiadająca” maniera wokalna i towarzyszący temu wszystkiemu wizerunek gdzieś na przecięciu zabijaki z trudnej dzielnicy, celtyckiego barda i bohatera Dzikiego Zachodu bezbłędnie trafiają w moje zapotrzebowanie.
Lynott rozwiązał zespół w 1983 roku, a trzy lata później zmarł wskutek problemów narkotykowych. Oznaczało to w zasadzie koniec Thin Lizzy. W latach 90. jednak grupa się reaktywowała, chociaż z historycznych członków grał w niej jedynie gitarzysta ostatniego składu John Sykes, a później dołączył jeszcze Scott Gorham (a Sykes odszedł po jakimś czasie). Mimo wszystko – cóż można powiedzieć o Lizzy bez Lynotta? Ciemnoskóry Irlandczyk był zdecydowanym liderem postacią na tyle charakterystyczną, że zespół opierał się w większej części na nim, więc jakakolwiek reaktywacja mogła już mieć jedynie charakter cover bandu.
W końcu muzycy tworzący „nowe” Thin Lizzy postanowili nagrać coś nowego, przy czym pod inną nazwą: Black Star Riders. W znanym piśmie rockowym natknąłem się na recenzję już drugiej ich płyty, z opinią, że to bardzo udana kontynuacja Lynottowych tradycji. Z kolei Radio Kraków na swym funpagu zalinkowało singiel z najnowszego albumu, Killer Instinct. Brzmienie gitar, struktura utworu, głos, maniera i dykcja wokalisty – bardzo w stylu. Świetna podróbka, ale… Refren jest tu tylko lekko przetworzonym tematem ze zwrotki, a w starym Thin Lizzy refreny bywały wprost wybuchowe…

Niezrażony, postanowiłem poszukać dalej. Aż w końcu przełączyłem na Bound for Glory z poprzedniego albumu. To już był strzał w dziesiątkę, nawet konstrukcja tekstu wydaje się znajoma, pierwszy wers: Johnny Wong keeps trying to get it right, natychmiast wywołuje skojarzenia z innym otwarciem, Valentino’s got a bookie shop 


Co prawda na drugi rzut ucha Ricky Warwick nie jest aż tak bardzo podobny głosowo do Lynotta, tylko udatnie go naśladuje. Kompozycyjnie też nie ma w tym nic szczególnie oryginalnego, komentatorzy na Youtube zdemaskowali utwór jako zrzynkę trochę z Southbound, a trochę z Toughest Street in Town, nie warto też udawać, że nie słyszy się wyraźnego nawiązania do Waiting for an Alibiale przecież w tej dyscyplinie chodzi właśnie o to, żeby utwór jak najbardziej odzwierciedlał stylistykę Thin Lizzy. Wszystko to razem sprawiło, że po raz pierwszy od dawna na skutek jakiejś piosenki polały się me łzy czyste, rzęsiste. Dlatego właśnie powyższemu wywodowi brak spójności. Odtwórczość też bywa fajna.

poniedziałek, 16 marca 2015

Celebrowany plusk


Od ładnych paru lat plagą telewizji są programy oparte na założeniu, że dowolna czynność staje się automatycznie bardziej interesująca, gdy wykonują ją znani ludzie. Rzecz w tym, żeby osobnicy ci bynajmniej nie robili w programach tego, czym zajmują się zawodowo. Jedni więc śpiewają, drudzy tańczą, jeszcze inni tańczą na lodzie, a widzom tymczasem kartofle w piwnicy gniją. Warto dodać, że kryterium „sławy” jest tu bardzo szerokie, a więc w programach tych spotykujemy trzeci-czwarty garnitur znanych Polaków. Taki stan rzeczy nasuwa pytanie, co jeszcze da się wymyślić.
W ostatnim czasie głośno się zrobiło o audycji „Celebrity Splash”, w której osoby podobno znane… skaczą do wody z trampoliny. Skoczyć se na główkę i dostać sto tysięcy? Z pozoru niezły deal. „Money for nothing and chicks for free…” Różne opinie na temat tego dziełka skłoniły mnie do zapoznania się z pierwszym odcinkiem.
Cały tachel rozgrywa się w Poznaniu, mieście Jeżycjady, Milenki-Marlenki i Nagłego Ataku Spawacza. W roli prowadzących wystąpili jacyś dwaj fąfle, którym się wydaje, że są zabawni. Jak zwykle bleblają, co im jeno ślina na język przyniesie, bo to przecie telewizja i musowo być kool. Do ich wypowiedzi najlepszym komentarzem jest cytat z pewnego opka: „Rictrusempra, drentwota, drentwota, experialmus, drentwota!”
Rozpoczęli buńczucznie: „Czas na program, o którym mówi cała Polska”. Ano mówi, ale twórcy programu chyba nie wiedzą, albo nie chcą wiedzieć, co mówi konkretnie. Potem, przy wtórze Don’t Stop Me Now Queen, wyjszli uczestnicy, pojawiły się fajerwerki i kiwki pływaczek synchronicznych we wodzie. Po kolejnej drętwej gadce panów prowadzących nastąpił montaż filmików z amatorskimi skokami do wody, opisanych: „źródło: Youtube”, a wzbogaconych o „komiczne” efekty dźwiękowe i śmiech z puszki. Szkoda, że nie było „krzyku Wilhelma”. Wiadomo, podbudowa przed wielką imprezą musi być. Prowadzący z dumą obwieścił, że „zanim nasz program pojawił się tutaj w Polsce, podbił 50 krajów na całym świecie”. Uwaga, będzie Godwin: Hitler też podbił pewną liczbę krajów, choć, w odróżnieniu od „Celebryckiego rozprysku”, akurat nie Wielką Brytanię i USA.
W skład jury weszli: Otylia Jędrzejczak, Tomasz Zimoch (a więc można się było spodziewać przegiętych metafor) i Danuta Stenka. Oczywiście jurorzy też się wygłupiali, bo to przecie telewizja i musowo być kool, a Zimoch ponadto rozdawał wszystkim kobietom kwiaty.

Na pierwszy ogień poszedł Przemysław Saleta (szlafrok czerwony, przy dźwiękach Ich will zrzucony). W miarę najbardziej znany z całej ekipy, jest bokserem, a właściwie „boxerem”, bo tak go podpisali (przez moment widzimy go boksującego pod wodą). W związku z tym skakał w bokserkach, szkoda jedynie, że bez rękawic, byłoby ciekawiej. W każdym razie – skoczył tyłem na główkę, ale nie udało mu się utrzymać pionu, nogi w tył mu wygło. Oczywiście jurorzy zaraz zaczęli smyrać go w ego, Zimoch nazwał Saletę „orłem polskiej wody”, a Stenka zdradziła, że jest pod wrażeniem jego umiejętności zagospodarowywania kawału faceta w powietrzu przez sekundę z hakiem. W rezultacie 17 punktuff.

Druga skakała Ola Ciupa (szlafrok amarantowy i nad wyraz kusy), zaanonsowana jako „najpiękniejsza Słowianka”. WTF? A, to ta dziewoja z teledysku niejakiego Donatana. W związku ze swą życiową misją propagowania ikonografii średniowiecza, dość szybko zrzuciła szatki, pozostając w różanym wianku. Wyłącznie? Nie, to jednak program emitowany przed 22, a więc uczestniczka pod szlafrokiem okazała się mieć kostium typu monokini plus coś jakby mikrospódniczka. Na krótkim montażu widzimy, jak posyła widzom całusa pod wodą. Rispekt, że się wody nie nałykała… Tym bardziej, że sama stwierdza, że woda ją przeraża i jest to kompletnie nie jej bajka. Po treningu miała ponoć na nogach „pięćdziesiąt twarzy Greya”. Widząc epatowanie do kamery jej płaczliwymi grymasami lęku z okresu treningów przed programem, miałem ochotę wykrzyknąć za Tytusem de Zoo: „To średniowiecze!” Mimo wszystko zadeklarowała, że ma „duszę wojownika”. I cóż ten wojownik? Zadanie dla Ciupy polegało na skoku z saltem, gdzie pozycją wyjściową jest stanie na rękach. Tuż przed skokiem sprawiała wrażenie, jakby ze stresu odpaliła jej się nerwica anankastyczna, ale w końcu runęła. Trochę pod kątem, choć komentator nie widział problemu, ale oni nigdy nie widzą problemów, bo to przecie telewizja i musowo być kool. Ponoć „cała Polska wstrzymała oddech” – to gdzie ja właściwie jestem, w Kenii? Poza tym „przyspieszyło bicie milionów męskich serc”, bo w końcu kobiety nie mogą kibicować kobietom, right? Oczywiście przy okazji kostium jej się pod wodą nieco zsunął, bo to przecie telewizja i musowo być kontrowersyjnie, ale dziwnym trafem się nie nagrało, bo w końcu emisja przed 22. Dostała 14 punkty. PS.: wianek do skoku jednak zdjęła.

Andrzej Młynarczyk (szlafrok niebieski), aktor. U braci Coen ani u Tarantino chyba nie grał, bo jego nazwisko nic mi nie mówi. Prowadzący nie mogą się zdecydować, czy kochają go miliony kobiet, czy raczej tysiące. Sądząc z zajawki, występ w „Sława Chlust” nie jest debiutem jego gołej klaty. Zdaniem trenera – „jego problem jest troszeczkę z głową”. Mimo to zdecydował się skoczyć półtora salta w przód i poszło mu podobnie jak poprzednikom – dobry początek, a końcówka położona. Zarobił 17 punkty. Zarówno przed skokiem, jak i po nim akteur Młynarczyk bardzo intensywnie suszył zęby i zdradzał tendencję do oklaskiwania samego siebie.

Ilona Felicjańska (szlafrok srebrny), aŁtorka gniota pt. Wszystkie odcienie czerni (próbka: „Na stołach skrawki serów kopulują z poszarpanymi wędlinami, koreczkami, łososiami i całą masą innych przekąsek”), podobno również modelka i „życiowa wojowniczka”, cokolwiek by to. Mimo że na treningu uderzyła się własnym kolanem we własne czoło (i tu znowu Godwin: niemieccy spadochroniarze w II wojnie światowej kopali się w zęby, bo szarpnięcie, które powodował otwierający się spadochron, ze względu na konstrukcję uprzęży było przyłożone w pasie, przez co zginali się wpół). Do skoku, przy wtórze Just a Girl, podeszła w żółtym kostiumie jednoczęściowym, mocno wydekoltowanym, ale za to z rękawami. Dostała chyba najprostszy skok – z przechyłu w przód, po którym Stenka popadła w totalny egzalt, a Zimoch zwyzywał Felicjańską od dziokond, co dało jej pozycję (he, he, powiedziałem „pozycję”!) lidera.

Darek Kuźniak (szlafrok pomarańczowy), kucharz, we wstępie zaprezentował oryginalną metodę mycia patelni poprzez uderzanie nią z forhendu w nadlatujący strumień wody, natomiast gdy przyszła na niego kolej, pokazał się w czarnych gatkach ze wzorem w płomienie. Trener określił go mianem „sprężyny ADHD” i rzeczywiście, na zdjęciach z treningu „top szef” wykazywał się taką dynamiką, jakby istotnie portki się mu fajczyły. Nadpobudliwy kucharz błaznował i darł się, po czym wysmażył podwójne salto do tyłu. „Ten skok sprawił, że też chcę mieć na imię Darek” – przyznał bez żenady komentator. Zimoch stwierdził, że Kuźniak bzyka fantastycznie, a Stenka, łamiącym się głosem, że w poprzednim wcieleniu musiał być kołowrotkiem. Wobec tego jurorzy zaserwowali mu pierwsze miejsce.

Najbardziej kontrowersyjnym uczestnikiem tego odcinka był z pewnością Adam Kraśko (szlafrok czarny i zdecydowanie najdłuższy). Kontrowersje dotyczyły jego statusu celebryty. Czy można go zwać gwiazdą? Cóż, jest rolnikiem, a takowych w Polsce mamy coś koło dwóch milionów, niektórzy nawet z pewnością autentycznie szukają żony, ale mają takiego pecha (albo szczęście), że do telewizorni nie trafiają. Ów poczciwy korpulent zdawał się wytypowany przez pomysłodawców programu na ofiarę losu i Element Komiczny: jego nieatletyczna sylwetka stanowi niemal pewną gwarancję niewybrednej beki, choć oficjalnie idzie o przezwyciężanie słabości i emancypację otyłych, bo to przecie telewizja i musowo być krzepiąco. Co gorsza, „najsłynniejszy rolnik w Polsce” zainstalował sobie osobliwe szlaczki po bokach głowy, a po ściągnięciu szlafroka zademonstrował światu białe galoty w traktory, pod którymi miał coś jakby czarne kalesonsy. A jak skakał? Nagrania z treningu obnażają do czarnych gatek jego sporą tremę. Zawodnik słabo pływa i ma lęk wysokości, więc stanęło na tym, że posadzili go na najniższej, 5-metrowej wieży i kazali skakać najprostszą techniką, tą, co Felicjańska. Z trybuny dopingował go jednak cały jego potencjalny harem, więc nie pozostało mu nic innego, jak skoczyć. Zimoch skomentował, że właśnie w ten sposób należy pokonywać odwagę. Rolnik nie znalazł pod wodą żony, ale zainkasował 17 punktów.

       Skończyły się skoki, a zostało jeszcze pół godziny do końca programu. Z pewną grozą zastanawiałem się, co oni tam jeszcze upchną. No jasne, nawoływanie do głosowania przez SMS, bo jurorzy jurorami, a trzeba dopuścić do głosu voxa populego, bo to przecie telewizja i bo to właśnie są rzodkiewki. Ponieważ jednak widzów może ogarnąć nuda, na czas liczenia głosów zorganizowano pokazy tańca podwodnego, nadwodnego i w powietrzu w perwersyjnych kostiumach. Nie, nie uczestnicy tańczyli, jeno wynajęci profesjonaliści.
W końcu wszystko podliczono i okazało się, że rolnik, mimo braku umiejętności, przechodzi do ćwierćfinału. Saleta odpadł i przez nikogo nie przymuszany kicnął do basenu, natomiast kucharz też trafił do ćwierćfinału i z radości pokazał język. Felicjańska odpadła jako druga, dzięki czemu będzie mogła pisać kolejne bezselery o wietrze kopulującym z falami. W ten sposób głosowanie SMS-owe uwaliło zawodniczkę drugą od góry, a wywindowało na szczyt drugiego od dołu.
       Pozostała dwójka przeszła do dogrywki. Ola Ciupa „weszła w wodę jak w słowiańskie masło”, aż jej średniowiecze wyszło, a ten drugi koleś, choć mu się łydy trzęsły, a zamiast pozycji kucznej zrobił po prostu przysiad w powietrzu, wsio rawno skoczył. Tym razem język pokazał konferansjer. Jurorzy się podzielili, a Danuta Stenka, przepoczwarzając się w języczek u wagi, zdecydowała o awansie Dziewczyny z Haplogrupą R1a1. I bardzo słusznie, bo mało w tym kraju ikonografii średniowiecza.
        Podsumowując: o ile program ogólnie jest żalski, to jednak nie czułem się w zasadzie powalony żenadą, chyba dlatego, że jestem dobrze świadom i przyzwyczajon do narcyzmu polskich „osobowości” telewizyjnych. Muszę jednak przyznać, że ze znacznie większym zajęciem oglądałbym program, w którym celebryci walczą na pięści. Albo nawet dać im kija, jeszcze spektakularniej będzie.