niedziela, 21 czerwca 2015

Listy z Cyrodiil, czyli pięć lat z jedną grą



            W ostatnich miesiącach nie miałem czasu na granie w komputer, ale przerwa wielkanocna sprawiła, że odkurzyłem sobie The Elder Scrolls IV: Oblivion.
            Początki serii rolplejów wydawanej przez Bethesda Softworks śledziłem w latach 90. na łamach kilku kupowanych równolegle pism dla graczy: „Top Secret”, „Secret Service”, „Świat gier komputerowych”, „Gambler”… Pamiętam, jak recenzenci niemal jednogłośnie zjechali Arenę, za to zachwycili się Daggerfallem. Jednak po raz pierwszy moja wirtualna noga stanęła na ziemi Tamriel dopiero na III roku studiów, w niesławnym akademiorze, który mój kolega określał ironicznym mianem „Hotelu dla Każdego” (dziś bym powiedział „Hotel z Tradycjami”). Wówczas to współlokator, z którego komputra uprzejmie korzystałem,  przytachał skądś Morrowind, trzecią część cyklu. Dla niego była to zapewne jedna z wielu gier, a ja momentalnie wsiąkłem.
Z początku odstraszał mnie fakt, że moja postać była zbyt szybko zabijana, a ci, którzy nie próbowali mnie ugłowić, szczególnie rozmowni i uprzejmi też jakoś nie byli. Ale po jakimś czasie pochytałem zasady (np. że jak się ma umiejętność wiodącą „długie ostrze”, to machać należy mieczem, a „krótkie ostrze” – sztyletem, a nie na odwrót), i teraz to ja równo łoiłem elementy świata przedstawionego.
Wiele rzeczy mi się podobało. Uniwersum stworzone ze spójnością i pieczołowitością godną klasycznych pisarzy fantasy, kilka zróżnicowanych ras, lżejsi i trudniejsi przeciwnicy – a przede wszystkim swoboda. Obszar wyspy Vvardenfell okazał się ogromny, zadań do wykonania była cała mynga, ale też bez pośpiechu, w każdej chwili można było zmienić zdanie i wziąć się za realizację zupełnie innej misji dla kogoś innego albo w ogóle nic nie realizować, tylko szwendać się po okolicy; a jak się już komuś naprawdę nudziło – zejść na ścieżkę występku i zostać zbójem lub skupić się na tłuczeniu mamony.
Po jakimś czasie, mając już w domu lepszy komputer, sprawiłem sobie własny egzemplarz Morrowinda. A po kilku kolejnych latach, przy jeszcze nowszym kompie, przyszła pora na czwartą część cyklu – Oblivion.

Dobro pożałować w Cyrodiil.

            Fabuła jest prosta jak budowa cepa. Zaczynamy, jak zawsze, w więzieniu, po czym okazuje się, że akurat jak raz przez naszą celę biegnie tajne przejście, z którego raczył skorzystać sam cysorz, próbując uciekać przed zabójcami nasłanymi przez sektę Mityczny Brzask, dążącą do ustanowienia królestwa Mehrunesa Dagona na ziemi. Tylko prawowity cesarz jest w stanie powstrzymać inwazję daedrycznych oprawców z Otchłani, problem w tym, że przed asasynami jednak uciec się mu nie udaje. Wszelako dowiadujemy się, że został jeszcze ostatni syn, co prawda z lewego łoża, ale jak się nie ma, co się lubi… Ręka w górę, kto wie, jakie będzie nasze zadanie. Oczywiście wcale nie musimy go wykonywać – możemy zająć się zleceniami dla Gildii Wojowników, Gildii Magów i paru innych organizacji, plądrować jako prywatna inicjatywa prastare ruiny albo po prostu szlajać się i szukać guza. Cesarzewicz poczeka, Świadkowie Mehrunesa tak samo.
Knuju, knuju...


        Akcja rozgrywa się w Cyrodiil, centralnej prowincji cesarstwa Tamriel, gdzie dominującą rasę stanowią ludzie – Cesarscy, ale nie brakuje też imigrantów z innych części imperium – ten sam zestaw ras, co w Morrku, czyli cztery rodzaje ludzi, trzy rodzaje elfów, jaszczuroludzie, kotoludzie i orkowie. Należy dodać, że Oblivion walczy ze stereotypami i spotykujemy w nim orka-księgarza oraz orka-kamerdynera. Na terenie prowincji mieści się kilka miast, z których każde ma odrębny styl architektoniczny i zamek zamieszkany przez hrabiego, względnie hrabinę. Hrabiowie to spoko goście: jeden dawno temu zaginął bez wieści, drugi chleje, trzeci ma syna-nicponia, czwarty małżonkę, która lubi se czasem potorturować jaszczuroludzi, piąty zaś nie pokazuje się publicznie, bo podobno jest uczulony na światło, if you know what I mean. Moją ulubioną miejscówką jest nadmorskie Anvil, wszystkie drogi zaś wiodą do stołecznego Miasta Cesarskiego, gdzie zwykle spieniężam łupy zdobyte w terenie. To ostatnie jest o tyle rozległe, że ma nie tylko z siedem dzielnic, ale jeszcze kanały pod każdą z nich.
           

Dziadostwo! Niby stolica, a dach przecieka!

Poza miastami są też mniejsze i mniej godne polecenia wioski, ale powszechnie wiadomo, że prawdziwy poszukiwacz przygód nie tam będzie się wyładowywał, tylko w podziemiach. Istnieją więc w Cyrodiil rozmaite jaskinie i kopalnie, zaludnione mniej lub bardziej niebezpiecznymi istotami, są też ruiny dawnych fortów, gdzie siedzą rozbójnicy albo inni nekromanci. Od razu widać, że cesarstwo chyli się ku upadkowi, skoro władza dopuściła do czegoś takiego… Miejsce znanych z Morrka ruin krasnoludzkich zajęły tu relikty cywilizacji Ayleidów, przodków elfów wysokich. Zamiast ciepłych brązów, basenów lawy, metalowych mebli i pracujących niezmiennie od stuleci maszyn parowych mamy więc biały marmur, trupie światło kryształów, pseudogotyckie łuki i wciąż działające pułapki.
Oczywiście główny wątek każe nam się od czasu do czasu udać do samej Otchłani, kędy wiodą rozsiane po całym Cyrodiil portale. W ramach głównego wątku wszystkie zostaną ostatecznie zamknięte po tym, jak wykonamy swoje zadanie, ale jak komuś się chce i ma ochotę natrzaskać dużo expa, to może samodzielnie zamykać jeden po drugim. Żeby zamknąć portal, trzeba wliźć do środka, więc nie jest to takie sobie proste.
Otchłań to dość niebezpieczne miejsce.
Występuje sporo różnic w stosunku do Morrowinda, niektóre od razu rzucają się w oczy. Obszar gry jest o wiele mniejszy niż w poprzedniej części. Grafika technicznie lepsza, ale za to momentami nadmiernie cukierkowa. Co ciekawe, po przejściu na lepszy monitor gra stała się krwawsza – plamy krwi pozostają na ziemi, na ścianach, na broni naszej i przeciwnika, a nawet na rękach, jeżeli akurat znudziły nam się miecze i topory, a mamy ochotę dać komuś starą dobrą fangę w nos. Przy czym krwawią także przeciwnicy, którzy teoretycznie nie powinni – szkielety, duchy, istoty uczynione z ognia czy kamienia… W niższej rozdzielczości tego szczegółu nie ma, podobnie jak odbicia krajobrazu w wodzie. 
Innym minusem grafiki są sławetne brzydkie postaci: edytor twarzy jest tak skomplikowany, że rzadko kiedy daje się stworzyć przystojniaka. W dodatku, co gorsza, możliwości nie przewidują wąsów i bród. Szczególnie skrzywdzeni zostali Dunmerowie (elfy ciemne): surowi chudzielcy o szarozielonej skórze i szorstkim głosie zmienili się w turkusowe ludziki przemawiające lalusiowatym tonem. C Cyrodiilczycy, czyli Cesarscy, w Morrowindzie stylizowani byli nieco na starożytnych Rzymian – poczynając od nazwisk typu Crassius Curio, Varus Vantinius czy zgoła Miles Gloriosus (łac. „Żołnierz Samogwałt Samochwał”), a kończąc na wyglądzie i strukturze stopni Legionu Cesarskiego. Tutaj z rzymskich nawiązań nie zostało zgoła nic poza nazwiskami, Legion przypomina stereotypowych strażników z twórczości fantasy. Cyrodiil zmienił się w sztampową quasi-średniowieczną krainę fantasy, która nie ma w sobie charakterystycznej atmosfery Morrowind, kraju ciemnych elfów i wielkich grzybów.
- Nie no, koleś, teraz to się wkurzyłem!
Sporym zabijaczem klimatu może być fakt, że w Oblivionie wystąpiło mniej aktorów głosowych niż w Morrowindzie. Tam każda z ras miała po dwa głosy – męski i kobiecy. Tutaj zaś ci sami aktorzy realizowali orków i Nordów, albo elfów ciemnych i wysokich. Za to szybko spodobały mi się niektóre okrzyki wydawane przez przeciwników w czasie walki, w szczególności: „This is the part when you fall down and BLEEEED to death!” albo „I’m just warming up, you pathetic worm!”, które weszły do mojego wewnętrznego idiolektu i bywają używane w czasie rąbania drewna na działce.
Ale są i plusy. Na przykład opcja szybkiego podróżowania. Na Vvardenfell bym chętnie wrócił, ale jak sobie pomyślę, że większość czasu miałbym spędzać na łażeniu z jednej przesiadki na drugą, to chyba bym oczadział. No i kompas wskazujący cel danej misji też bywał bardzo przydatny. A żeby podróż nie trwała zbyt długo, można sobie zorganizować wierzchowca…
- A jo nie wyjde, bo sie kónia boję!
- Nie bój się, dziywcyno, jo na kóniu stoję!
Co prawda koń może zostać zabity przez niemilców i wtedy jest go szkoda. Dlatego warto wykonywać zadania dla Mrocznego Bractwa – co prawda polegają one na podstępnym i bezwzględnym uśmiercaniu ludzi-nieludzi, ale za to dostaje się potem nieśmiertelną i niezgubialną ciemnofioletową klaczkę, która jest też, na marginesie, najszybszym i najwaleczniejszym ze wszystkich cyrodiilskich rumaków i co słabszych przeciwników potrafi załatwić własnokopytnie.
Załatwianie w praktyce.

W Morrku chybnie wystrzelone strzały i bełty po prostu gdzieś przepadały, tu można je spokojnie pozbierać, w czasie walki zgarniać chybione strzały, którymi szyją do ciebie niemilcy, a kiedy indziej na spokojnie poćwiczyć celowanie np. do wiaderka w studni. W ogóle większa jest interakcja z otoczeniem. Mój wewnętrzny wandal z radością powitał możliwość rozwalania mieczem, toporem etc. przedmiotów rozstawionych na stole albo rozrzucania tychże przedmiotów po całym pomieszczeniu.
Są też inne, drobniejsze różnice. Uproszczono system umiejętności, likwidując choćby podział na ostrze długie i krótkie. Nie ma włóczni (niewielka strata, i tak nigdy nie używałem), a z broni miotającej pozostawiono tylko łuki. Magia nie zawiera tym razem, ze względów technicznych, zaklęć lewitacyjnych – w Morrowindzie niemal gwarancją zwycięstwa była  kombinacja artefaktów: Buty Apostoła (lewitacja), Amulet Cieni (niewidzialność) i jakiś dobry brzeszczot do łapy, plus ewentualnie Gothrenowy Hełm Głowonoga, który nie tylko nieźle chronił głowę, ale w dodatku pozawalał przyzwać sobie na pomoc dremorę – a kto choć raz walczył z dremorą, ten wie, jaki to twardy jucha jest. Ale i w Oblivionie można sobie skołować niezły zestaw magicznych przedmiotów. Pierwsze miejsce zajmują tu klamoty z zaklęciem „wykrywanie życia”, czyli de facto radar wczesnego ostrzegania. Bardzo przydatna okazuje się też biżuteria z zaklęciem „kameleon” – o wiele lepszym niż standardowa niewidzialność.
Xivilai - jeden z powodów, dla których warto być niewidzialnym.

            Jedną z charakterystycznych zmian w stosunku do Morrowinda jest fizyka trupów. W trzeciej odsłonie Elder Scrolls pokonani przeciwnicy padali sztywno na płask, względnie robili orła na ziemi. Jeżeli się zdarzyło, że usiekłeś niemilca na schodach, wówczas nierzadko jego stopy spoczywały na stopniu, a reszta ciała – w powietrzu… Twórcy Obliviona postanowili naprawić to niedociągnięcie, dzięki czemu z przeciwników wraz z życiem ucieka szkielet i jeżeli który padnie na schodach czy na jakiej pochyłości, to stacza się w sposób makabrycznie groteskowy, jakby uczyniony był z gumy.
Niekiedy przytrafiają się pozycje dość kłopotliwe.
Warto też zauważyć, że misje w Oblivionie są bardziej złożone niż w poprzedniej części. Mniej jest typowego „przynieś-podaj-pozamiataj”, zadania od poszczególnych gildii układają się w spójne wątki, a nie są tylko zbiorem niepowiązanych ze sobą zleceń, a w dodatku podczas misji często przytrafia się twist fabularny – coś idzie nie tak albo rzeczywistość okazuje się bardziej skomplikowana, niż się wydawało z początku.
Po raz pierwszy grałem pięć lat temu, prokrastynując zamiast pisania pracy magisterskiej. Postać była jak dla mnie defaultowa – cyrodiilski rycerz o wdzięcznym imieniu Juhasik. Grę z początku przechodziłem taktyką „na Conana” – z przeciwnikami nie ma co się cackać, tylko dopaść ich jak najszybciej i po łebie, po łebie! Dopiero w trakcie wykonywania zadań dla Gildii Złodziei i Mrocznego Bractwa rozsmakowałem się w bardziej skradanym trybie gry, gdzie do przeciwników wali się z łuku z bezpiecznego dystansu, a czasem można ich ominąć i nawet się nie zorientują.

           
Ja i mój pomnik, czyli rzeczywistość a propaganda.

            Potem zachciało mi się przejść grę jeszcze raz, tym razem od początku chyłkiem i z przyczajki. Moim drugim protagonistą został agent o imieniu Micky, Redguard, czyli czarnoskóry, ale za to o niebieskich oczach.
 
Zawsze chciałem mieć bohatera z wielkim afro. Szkoda tylko, że gra nie oferuje wąsów. 

        Za trzecim razem próbowałem stworzyć bohatera bardziej negatywniejszego. Przy tworzeniu wyglądu postaci pozbyłem się wszelkich zahamowań, chcąc uzyskać kogoś autentycznie brzydkiego. Tak powstał różowowłosy Elfi Łucznik o wdzięcznym imieniu Saccapiore. Początkowo zresztą, zamiast modnej wśród elfów fryzury typu "kaczy kuper", miał mieć irokeza, ale wyglądał z nim jak coś pośredniego między wirusami z Było sobie życie a Maskagazem i Seskapilem z serialu anonimowanego Szagma i zaginione światy.
         
Jeżeli żadna z gotowych profesji nie pasuje - możemy stworzyć własną.

Tą razą skupiłem się na rozwijaniu umiejętności w ramach gildii złodziei i zabójców, a potem zacząłem grać freestylowo: tu walnąć strażnika i uciekać przed pościgiem naokoło miasta, tam oczyścić ruiny i spieniężyć łupy, ówdzie łazić po dachach, czasem zrobić jakiegoś pojedynczego questa, kiedy indziej pozwiedzać zamek i przy okazji obrobić hrabiego. Można też wywołać burdę na całe miasto, a po totalnej rzezi wskrzesić uczestników odpowiednim kodem – i apiać od nowa. :)
"Jezus Maria, Jezus Maria! Policja bije ludzi!"

Tak samo jak w Morrowindzie, w tej grze występują książki, które można czytać – od beletrystyki, przez poradniki praktyczne i święte księgi, po historiografię. Co prawda większość nie przekracza objętością opowiadania albo krótkiego artykułu, ale jest ich tyle, że w wędrówce po Cyrodiil zawsze można zrobić przerwę na czytanie. A kiedy chwilowo skończyły mi się pomysły, postanowiłem włamywać się ludziom do domów i podrzucać im arbuzy do łóżek.
Nie wiadomo, czy rano arbuz został zjedzony.

 
Niestety, mechanika gry nie pozwala ustawiać przedmiotów na osobach, więc próby położenia arbuza na zajętym łóżku jednoosobowym kończyły się nieraz tym, że dany arbuz wystrzeliwał w losowym kierunku niczym kopnięty przez Lewandowskiego czy innego Błaszczykowskiego. Z tej samej przyczyny nie udało mi się także podrzucić jednej z postaci do łóżka wideł.
            Podsumowując: Oblivion nie może być zły, jeżeli jest to jedyna gra, w którą regularnie tnę od pięciu lat. Coś czuję, że chyba przejdę go jeszcze raz od nowa, tym razem grając bohaterką płci żeńskiej.


- Manowar? Też coś! Czy ja wyglądam na słuchacza Manowar?

piątek, 12 czerwca 2015

Krew i glicynie (z frontu czytelniczego, cz. II)

Mimo natłoku rozmaitych czynności i zadań, które nie dają mi czasu na czytanie książek, idę do przodu i założony plan roczny zrealizuję zapewne już w ciągu wakacji. W ostatnim czasie skupiłem się na określonej tematyce, o której zacząłem już pisać w poprzedniej notce książkowej. Tym razem więc - kolejne lektury związane z Chinami.


4. Michał Klimecki, Pekin-Szanghaj-Nankin 1937-1945, Warszawa 2008
(z serii Historyczne bitwy)
                               
Przyjęło się u nas, że druga wojna światowa wybuchła 1 września 1939 r. W Chinach jednak ciężkie walki trwały już wtedy od dwóch lat. Formalnie była to wprawdzie wojna chińsko-japońska z udziałem satelitów Japonii (Cesarstwo Mandżukuo, marionetkowy rząd Wang Jingweia, Mongolia Wewnętrzna itp.), lecz obserwowały ją bacznie mocarstwa zachodnie i ZSRR, a później wpisała się bez trudu w wybuchły tymczasem konflikt światowy wśród jan-guj-tsy. Przy tym działania rozgrywające się na tak ogromnym obszarze pozostają w naszych okolicach niemal zupełnie nieznane. Czasem ewentualnie mówi się coś o rzezi nankińskiej, co pozwala odnieść wrażenie, że Chińczycy dawali się mordować, nie stawiając większego oporu.
No więc prof. Michał Klimecki, autor niezłych opracowań dotyczących m.in. I wojny światowej i wojny polsko-bolszewickiej, machnął se przekrojówkę drugiej wojny chińsko-japońskiej (o pierwszej – patrz punkt 7).
            Zaczyna się od zarysu historii Chin mniej więcej od wojen opiumowych, co krótko po lekturze pracy Polita (patrz punkt 2) budzi we mnie pewne dejżawù. Tak, narracja przedstawia się na tyle ogólnikowo, że nasuwają się brzydkie podejrzenia, iż książka powstawała na zasadzie „kazali, to napisałem”. Podejrzenia te potwierdza dobór ilustracji oraz mapy, wykonane na odczepnego.
W bibliografii na blisko siedemdziesiąt pozycji tylko z osiem zawiera bardziej szczegółowe podejście do wojny w Chinach. Dominują tytuły o tematyce ogólnej, typu Historia drugiej wojny światowej albo Konflikty kolonialne 1869-1939, niektóre dotyczą spraw dla poruszanego tematu marginalnych (biografie Stalina czy admirała Nimitza). Zawarcie w bibliografii guguły G. Regana Największe błędy militarne w historii wojen wydaje się dyskwalifikujące. Zdecydowana większość pozycji jest w języku polskim, kilka po rosyjsku, a te po angielsku można policzyć na palcach u rąk i jeszcze parę palców zostanie. W tym dwa Ospreye – jeden o armii chińskiej, drugi o japońskiej, w dodatku tylko część pierwsza z dwóch, a także zupełnie od czapy Mary Soames, Clementine Churchill (biografia małżonki sir Winstona pióra najmłodszej córki). Najwyraźniej autor nie włada za dobrze mową Szekspira, bo w dwóch tytułach są byki ortograficzne; ale i transliteracja tytułów rosyjskich nie poszła mu idealnie.
Pod względem językowym… Cóż, nie od dziś wiadomo, że w wydawnictwie Bellona korekta bywa dość teoretyczna. Autorowi czasem zawodzi składnia w co bardziej złożonych zdaniach. Ma też problemy z transkrypcją, korzystając na ogół z pinyin, ale nie wyłącznie, co jest pokłosiem doboru bibliografii, zawierającej zarówno Wade’a-Gilesa, jak i jakieś rosyjskie wynalazki (a jak zwracał uwagę Robert Stiller w swym posłowiu do Sztuki wojny Sun Zi – transkrypcja z transkrypcji to już w ogóle nieporozumienie i wstyd ciężki). Proszę mi powiedzieć, kto z laików, nie orientujących się szczególnie w geografii Chin, się domyśli się, że Si-an i Xi’an to jedno i to samo miasto?
Niby w „habeku” aspekty militarne powinny być bardziej wyeksponowane, a w praktyce wygląda to często w taki sposób, że autor prześlizguje się nad bitwami, poświęcając im zaledwie kilka zdań. Jak obliczył jeden z użytkowników na Histerykach.org – o każdej z tytułowych bitew są jakieś trzy strony, podczas gdy Leszek Podhorodecki w Kulikowym Polu 1380 wyciosał dwadzieścia na temat starcia o znacznie uboższej bazie źródłowej.
            Ale najgorszy grzech Pekinu-Szanghaju-Nankinu polega na tym, że książka po prostu jest nie na temat. Po jakiego guizi jeszcze wrzucać do niej Pacyfik? O Pearl Harbor napisał Klimecki tylko niewiele mniej niż o tytułowych bitwach. Od pewnego momentu autor tak się angażuje w opis walk na Oceanie Spokojnym i w Azji Południowo-Wschodniej, że w całej narracji zupełnie giną Chiny. A wystarczyłoby tylko wspomnieć pobieżnie o tych wydarzeniach, nakreślić zarys… Podbój mórz południowych miał ścisły związek z walkami w Chinach, jako że USA, Imperium Brytyjskie i Holandia odmówiły Japończykom sprzedaży ropy, kauczuku i innych materiałów niezbędnych do prowadzenia wojny na kontynencie, więc synowie Nipponu uznali, że w takim razie bez łaski, sami se wezmą. Z kolei złoczyny popełniane przez Japończyków w Azji Południowo-Wschodniej miały pewien związek z Chinami, taki mianowicie, że dopuszczali się oni straszliwych prześladowań zamieszkałej tam mniejszości chińskiej. I o tym by wypadało wspomnieć w książce poświęconej Chinom, a nie rozwodzić się po raz fąfnasty nad Pearl Harbor, Midway, Okinawą…
W dodatku opis tych zdarzeń zdradza, że Klimecki pisze o sprawach, na których niekoniecznie się zna. Trochę się zdziwiłem, czytając o „klęsce cesarskiej floty na Morzu Koralowym” – ewidentnie zlały mu się w jedno Morze Koralowe i Midway, a zresztą z kontekstu akapitu można by sądzić, że zdaniem autora Midway leży na Morzu Koralowym. Wszystko to jednak nic w porównaniu ze stwierdzeniem, że Guadalcanal należy do archipelagu Samoa! Wiadomo, Samoa, Salomona – co za różnica.
Reasumując: autor uznany, ale książka cienizna. Niestety, za mało tu mięsa, a za dużo mydła i powidła. Sorry, panie psorze, Polit jest lepszy.

Cytat: „Swoją prośbę brytyjski admirał [Lord Mountbatten – przyp. BW] wsparł wspaniałą, ozdobioną diamentami puderniczką i groźbą spowodowania ograniczenia przez Amerykanów dostaw w ramach programu Lend-Lease”.

"Marsz Wielkich Mieczy"  - pieśń wojsk Kuomintangu


5. Mieczysław J. Künstler, Pekin, Warszawa 1991
(z serii Artystyczne stolice świata)

            Aby odetchnąć od tych wszystkich rzezi – czas na trochę kultury. Kieszonkowa, lecz bogato ilustrowana książka wiodącego polskiego sinologa, wypuszczona przez Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, skupia się na zabytkach miasta cesarzy i przewodniczących.
            Pekin, czyli Pejcing, czyli Beijing (běi – północna, jīng – stolica, w odróżnieniu od Stolicy Południowej, czyli Nankinu), liczy sobie ponad tysiąc lat, chociaż wcześniejsze osadnictwo na tych terenach sięgało czasów znacznie dawniejszych. Od X do XVII wieku rządziły tu co najmniej cztery dynastie, z których każda budowała miasto właściwie od nowa, w trochę innym miejscu. Dzisiejszy Pekin opiera się na tym, co stworzyli Qingowie. Jeszcze sto lat temu funkcjonował podział na Miasto Zewnętrzne (Chińskie) i Wewnętrzne (Mandżurskie vel Tatarskie).
            Już we wstępie autor stwierdza, że dzisiejszy Pekin ma w sobie niewiele z dawnej świetności, a przez cały tekst niczym refren przewija się w związku z tym wyrażenie „rewolucja kulturalna”. W owym mrocznym okresie hunwejbinów i dazibao, w ramach walki z „burżuazyjnymi przeżytkami”, rozebrano między innymi dobrze zachowane mury obronne. Oprócz zniszczeń materialnych doprowadził on także do zniknięcia szeregu zjawisk stanowiących o charakterze dawnej Stolicy Północnej, jak tradycyjne herbaciarnie i teatry. Swoje dołożył „rewolucyjny kapitalizm”. Zabytkowe budynki często skryte są za nowoczesną zabudową, z drugiej strony buduje się repliki budowli historycznych dla potrzeb, dajmy na to, kręcenia filmu, a następnie pozostawia do zwiedzania jako „prawie prawdziwe” relikty przeszłości. Te ostatnie należy odróżniać od budynków autentycznie zabytkowych, które po częstych w Kraju Środka pożarach odbudowano według oryginalnych planów. Jako przykład może służyć XV-wieczny Pawilon Modłów Dorocznych w Świątyni Nieba, który spłonął pod koniec wieku XIX i już w ciągu roku wybudowano jego wierną rekonstrukcję, do której, notabene, pnie na najgrubsze kolumny trzeba było sprowadzać aż z Arizony. Jeżeli jednak tego rodzaju rekonstrukcję ktoś uważa za „chińską podróbę” na równi z wyżej wspomnianymi dekoracjami filmowymi, to mogę mu jedynie polecić, aby zwiedził Stare Miasto w Warszawie, które weszło na listę światowego dziedzictwa UNESCO już w wersji odbudowanej.
            Dla podkreślenia podobieństw i różnic pomiędzy dawnym a współczesnym Pekinem, Künstler co jakiś czas przywołuje to Marco Polo, to znów relację George’a Stauntona, sekretarza poselstwa lorda Macartneya do Chin z końca XVIII w., wydaną w Krakowie w 1801 r. jako jedną z pierwszych szczegółowych książek o Chinach w języku polskim. Nawiązuje także do licznych legend ludowych, dzięki którym możemy się dowiedzieć, że to przez intrygi smoków z Gór Zachodnich Pekin od wieków zmaga się z niedoborem wody pitnej, za to ma pod dostatkiem wody niezdatnej do picia.
Zwiedzanie rozpoczyna się od centralnego punktu stolicy, czyli Placu Tiananmen, zwanego u nas potocznie Placem Niebiańskiego Spokoju. Właściwie jest to Plac Bramy Niebiańskiego Spokoju, zwany od południowej bramy pałacu cesarskiego, chyba najbardziej rozpoznawalnego kawałka architektury w całych Chinach; jej sylwetka widnieje nawet w godle państwowym ChRL.
Sporą rolę w chińskiej urbanistyce odgrywa feng shui. Już z Dialogów konfucjańskich mogliśmy się dowiedzieć, że władca powinien zasiadać twarzą na południe (bo stamtąd idą dobre fluidy). Dlatego właśnie najważniejszymi bramami w Pekinie były południowe: w murze Miasta Wewnętrznego – Qianmen (Brama Przednia), która jako jedyna ocalała do dziś, a do kompleksu cesarskiego właśnie Tiananmen. Ponieważ zaś północ jest kierunkiem nadchodzenia złeduchu, Qianmen nie miała odpowiednika w północnej części muru. Bramie Tiananmen odpowiada wprawdzie Brama Ziemskiego Spokoju, ale zaraz za nią usypano w poprzek wzgórze mające na celu przegradzać złeduchom drogę. W tym samym celu w tradycyjnych domach pekińskiego pospólstwa tuż za drzwiami wejściowymi znajdują się specjalne ekrany.
Przewodnik Künstlera zabiera i nas od południowej strony ku północnej. Pałac cesarski, ten ogromny kompleks zwany Zakazanym Miastem, zajmuje tu miejsce szczególne. Prócz niego przedstawione zostają rozmaite świątynie: zarówno te związane z kultem cesarskim, jak też inne. Przy tej okazji autor zauważa, że w chińskiej architekturze sakralnej nie występują jakieś znaczące różnice wyznaniowe, więc świątynia buddyjska, taoistyczna czy meczet okażą się zbudowane według niemal jednakowego schematu, opartego na kilku dziedzińcach ustawionych w jednej osi; w głównym pekińskim meczecie jest nawet pagoda! A ponieważ świątynia to mieszkanie bóstwa, więc nie ma też specjalnej różnicy między budownictwem świątynnym a pałacowym.
            Omówiwszy świątynie, książka wspomina ważniejsze parki oraz nowsze rezydencje, takich osobistości jak Song Qingling – wdowa po Sun Yatsenie, szwagierka i zagorzała przeciwniczka Czang Kaj-szeka, honorowa przewodnicząca ChRL – czy znany pisarz i działacz Guo Moruo. Potem wypuszcza się poza historyczne centrum Pekinu, aby przedstawić Pałac Letni, drugą co do ważności rezydencję cesarza w okolicy. Znajdujący się w tamtejszych rozległych parkach pawilon Marmurowej Łodzi stanowi pamiątkę po fakcie, że na rozbudowę kompleksu pałacowego przepuszczono piniędze przeznaczone na stworzenie nowoczesnej marynarki wojennej. Dalej mamy też Uniwersytet Pekiński założony na terenie dawnych parków cesarskich, Most Marco Polo, nekropolię dynastii Ming oraz, a jakże, Wielki Mur.
            Książka (wraz z całą myngą ilustracji) daje dobre wprowadzenie do najważniejszych zabytków Pekinu, choć autor regularnie ubolewa nad brakiem szacunku władz i współczesnych architektów dla dziedzictwa historycznego. Można też zauważyć, że jak na stolicę państwa tak starożytnego, Beijing zawiera niewiele zabytków starszych niż XII wiek. Zdecydowana większość omówionych pochodzi z czasów dwóch ostatnich dynastii, Ming i Qing; w tym kontekście na kartach książki często pojawiają się najwybitniejsi nowożytni cesarze – Kangxi i jego wnuk Qianlong, z których każdy panował 60 lat (a Qianlong mógłby jeszcze dłużej, ale z szacunku dla przodka abdykował, by nie bić jego rekordu).

Cytat: „Konkubina Xiangfei lubiła bardzo zażywać kąpieli w łaźni tureckiej, specjalnie dla niej zbudowanej w pałacu. Dodajmy przy okazji, że jest to w ogóle pierwsza wiadomość o tym, by w pałacu cesarskim ktokolwiek taką odczuwał potrzebę”.


 6. Fletnia chińska, przełożył Leopold Staff, Warszawa 1982
(na podstawie wydania z 1922)

            Dla odmiany sięgnąłem po wybór poezji – ale przetransponowanej na prozę poetycką, sporadycznie rymowaną. Rozpiętość Fletni chińskiej sięga od przedkonfucjańskiej Księgi pieśni z drugiej połowy I tysiąclecia p.n.e. aż po współczesnego Staffowi Szang Wu-kiena. Nie brakuje też I cing, Konfucjusza i cesarza Qianlonga (tu zapisanego jako K’ien-lung), drugim zaś z reprezentowanych tu cesarzy jest niejaki Hi-tsung, znany bardziej jako Tianqi, przedostatni z Mingów. Zdecydowanie największą grupę stanowią wszelako poeci epoki Tang (VII-IX w. n.e.), tego złotego wieku kultury chińskiej. Wiersze poszczególnych autorów są przemieszane bez wyraźnego porządku, ale w razie czego mamy do dyspozycji skorowidz chronologiczny (z drobnym potknięciem - Po Kü-i został wymieniony dwa razy)..
            Moją szczególną uwagę zwróciły liryki Li Po, wybitnego poety z VIII w., najsilniej zresztą reprezentowanego w tym tomie, przesycone melancholijną tematyką przemijania, rozłąki i tęsknoty. Czasem przebija przez nie motyw wdowieństwa, czasem też, nie tylko u tego poety, powtarza się temat tęsknoty, jaką odczuwa żona żołnierza. Z drugiej strony nie brakuje pochwał tradycyjnej rozrywki chińskich artystów, jaką było ostre tankowanie w świetle księżyca:

Biorę łagiew wina i idę pić wśród kwiatów. Jesteśmy zawsze we troje, ja, cień mój i przyjaciel mój, księżyc świecący. Szczęściem, księżyc nie pija, a mój cień nie ma nigdy pragnienia! (Li Po, Małe święto, s. 45)

            Zaś jego przyjaciel Tu Fu, drugi pod względem ilości utworów w omawianej książeczce, w wierszu Ośmiu nieśmiertelnych pijaków utrzymywał, że Li Po jest w stanie stworzyć trzysta wierszy po jednej flaszce.
            Z drugiej strony w zbiorze znalazł się też pełen humoru wiersz Prośba XIII-wiecznego K’ung Tsie-tsana, w którym podmiot liryczny obsypuje pochlebstwami szczura, przekonując go, by swym niezaprzeczalnym gustem zaszczycił jednak spichlerz sąsiada.
            Należy dodać, że Leopold Staff bynajmniej nie tłumaczył z chińskiego, jeno posłużył się przekładami angielskimi i francuskimi. Jeden z wierszy Li Po (Wymówka dla róży, s. 19) znalazłem także w rosyjskojęzycznej antologii poezji Dalekiego Wschodu, w której jednak róża staje się orchideą; poza tym „hordy tatarskie” w VIII w. to ewidentny anachronizm, w wersji rosyjskiej są po prostu „koczownicy”. Autor posłowia, Mieczysław J. Künstler, apeluje jednak, aby nie czepiać się poety i traktować Fletnię chińską bardziej w kategoriach dzieła autorskiego niż przekładu. Jednocześnie przyznaje, że poprawił mu jeden błąd rzeczowy oraz ujednolicił transkrypcję nazw własnych.
Całość ma generalnie charakter parafrazowy i laikowi trudno odgadnąć, czy ogólna jednorodność stylistyczno-tematyczna zbioru obejmującego dwa tysiąclecia wynika z faktu, że pewne motywy w poezji chińskiej były granitowo stałe, czy raczej z tego, że zbiór przygotowan został przez jednego autora. Jeśli szukać innowacji, to byłoby nią opiewanie przez XIX-wiecznego Tou Sy-szuna urody pewnej Europejki – gdyby nie okazało się, że o złotowłosej cudzoziemce wiersz pisał już Po Kü-i w wieku VIII.

Cytat: „A gdy napiszę kilka dobrych wierszy, czuję zadowolenie, jakiego nie znał nigdy Cesarz pięciu rzek” (Po Kü-i, Samotnia)

Nie tylko Staff był zainspirowany.


7. Tadeusz Maria Gelewski, Jalu 1894, Warszawa 1995
(z serii Historyczne bitwy)

            Wracam do serii „Historyczne bitwy”. Po pierwsze, „Jalu” to nie jest skrót od „ja lunę”, tylko rzeka stanowiąca naturalną granicę pomiędzy Koreą a Chinami. Po drugie, były dwie bitwy – późniejsze o dziesięć lat lanie, jakie Japończycy spuścili Rosji, to była bitwa nad rzeką Jalu, a niniejszym mówimy o bitwie u ujścia Jalu, czyli o bitwie morskiej, zwanej także bitwą na Morzu Żółtym.
            O drugiej wojnie chińsko-japońskiej było wyżej, teraz pora na pierwszą. Była to przy okazji pierwsza wojna, jaką nowoczesna Japonia stoczyła z innym państwem, i to zakończona druzgocącym zwycięstwem. W jej wyniku Chiny zostały upokorzone i utraciły Tajwan, Peskadory, Liaotung oraz zwierzchnictwo nad Koreą, a Japonia pokazała, że drzemie w niej złowieszczy potencjał.
            W odróżnieniu od Chińczyków, traktujących z niechęcią wszystko, co pochodziło od jan-guj-tsy, Japończycy okazali się pojętnymi uczniami mocarstw zachodnich i szybko podporządkowali swoją politykę zagraniczną prostej zasadzie: „kolonizuj albo ciebie skolonizują”. Już w latach 70. XIX wieku wprowadzili ją w życie na kierunku koreańskim – sposób, w jaki Nippon narzucił Dzosonowi zawarcie nierównoprawnego traktatu, był dokładnym odzwierciedleniem sposobu, w jaki niecałe ćwierć wieku wcześniej komodor Perry wymusił na Japonii otwarcie na świat. Skoro zaś Korea formalnie uznawała zwierzchnictwo Chin, potomkowie samurajów postanowili zrzucić to zwierzchnictwo i przy okazji zapuścić korzenie w Państwie Środka.         
            Książka skupia się na działaniach morskich, bo i w tej wojnie miały one zasadnicze znaczenie: obie strony przerzucały wojska do Korei morzem. Chiny wprawdzie miały z nią granicę lądową, ale przez morze było bliżej niż przez Mandżurię. Bitwa u ujścia Jalu, zakończona rozbiciem chińskiej Eskadry Północnej (która nie dość, że była najlepsza i najnowocześniejsza w całej flocie, to jeszcze, w odróżnieniu od dwóch pozostałych, w ogóle chciała się bić), całkowicie przetrąciła kręgosłup siłom chińskim w Korei. Klęskę pogłębiło zdobycie głównych baz morskich w północnych Chinach: Dalian, Port Artura i Weihaiwei. Wszystko zaś zaczęło się od potyczki pod Phung-do, zakończonej masakrą na transportowcu „Kowshing”.
            Tym, którzy kojarzą potęgę floty japońskiej w II wojnie światowej, może się wydać dziwne, że ongiś była ona słabsza od chińskiej, bo Chiny miały, chociażby, dwa pancerniki, a Japonia żadnego (jedynie pancerniki obrony wybrzeża, a to nie to samo). Wojna wykazała wszak, że przewaga liczebna to mało, jeśli jedna ze stron ma dobre wyszkolenie, wolę walki i kompetentnych dowódców, a druga, teoretycznie silniejsza, wręcz przeciwnie. Dopiero się kształtująca marynarka japońska zadawała chińskiej ciężkie straty, ta druga zaś starała się dzielnie bronić pomimo całego panującego w niej chaosu. Wystarczy wspomnieć, że admirał Ting Ju-chang (w transkrypcji pinyin: Ding Ruchang) miał wprawdzie na okręcie zagranicznych doradców, ale… nie umiał się z nimi dogadać, bo nie znał języków. Z kolei wiele pocisków wystrzelonych w czasie bitwy z pancernika flagowego „Ting-yüen” nie wybuchło, bo to była amunicja ćwiczebna, wypełniona piaskiem, którą skorumpowani mandaryni zamówili zamiast ostrej, żeby zdefraudować różnicę w cenie. Przy tym wszystkim flota Państwa Środka i tak zdawała się porażająco waleczna, a nawet profesjonalna w porównaniu z armią lądową.
            Z książki wyłania się obraz Japończyków jako podstępnych synonimów obornika, którzy przy każdej okazji parli do wojny i jednocześnie zrzucali za nią winę na Chiny. Autor podkreśla japońską ksenofobię i pogardę wobec tych ze stałego lądu. Prawie zapomniana dziś wojna była zwiastunem tego, co siły zbrojne mikada wyprawiały później: mamy tu i nagły atak bez wypowiedzenia wojny, i prowokowanie incydentów jako pretekst dla rozpoczęcia działań, i nowatorską taktykę morską, i zbrodnie wojenne. Nie brakuje też, dopiero się kształtującej, rywalizacji między armią a marynarką: przy okazji zdobycia Port Artura w świat poszła wieść, że nastąpiło ono dzięki śmiałemu rajdowi torpedowców, który w rzeczywistości nie miał miejsca – była to plotka, która miała zdyskredytować sukces sił lądowych. Warto też wspomnieć, że najlepszym dowódcą okrętu był w tej bitwie, na krążowniku „Naniwa”, komandor Heihachiro Togo, późniejszy zwycięzca spod Cuszimy, gdzie z kolei służył młody porucznik Isoroku Yamamoto…
            Skoro mowa o admirałach, Japończycy mieli ich u ujścia Jalu aż dwóch. Dowodzenie nad Połączoną Flotą sprawował wiceadm. Yukio Ito, a dodatkowo do jego eskadry doczepił się szef sztabu generalnego marynarki, wiceadm. Kabayama, który specjalnie po to, żeby być obecnym w czasie bitwy, wciągnął kilka dział na jakąś starą krypę, a w rezultacie znacznie spowalniał całą eskadrę.
            W bibliografii jest lepiej niż u Klimeckiego. Sporo pozycji w językach obcych, choć bardziej szczegółowe opracowania danej wojny stanowią wśród nich znikomy procent. Uwagę zwraca pozycja pod dość perwersyjnym tytułem: Morning Glory. The Story of the Imperial Japanese Army. Autor bazuje też na oficjalnym japońskim opracowaniu konfliktu, ale mu nie ufa. Jak to zwykle w „Historycznych bitwach”, są wklejki z ilustracjami, dwie. Szkoda, że zabrakło portretów dowódców obu stron – zamiast nich widzimy facjaty admirała Togo oraz księcia Gong Czao-yu, tchórzliwego komendanta Port Artura.      
            O transkrypcji można powiedzieć tyle, że nie występuje pinyin; korzystając z angielskiej literatury, autor stara się stosować Wade'a-Gilesa, ale wychodzi mu z tym różnie. W japońskim rządzi oczywiście Hepburn, ale tu i ówdzie Gelewskiemu zdarza się spolszczona pisownia typu „Oszima”; trudno też się przyzwyczaić do deklinacji niektórych nazwisk japońskich, np. „wiceadmirał Ito” – „wiceadmirałowi Icie”, albo „Kozo Tsuboi” - „kontradmirała Tsuboiego”. Na języku koreańskim znam się jeszcze mniej niż na tamtych dwóch, ale i tak widzę, że w transkrypcji brak konsekwencji, a rozpoczynająca całą wojnę potyczka morska pod Phung-do na wkładce z ilustracjami staje się potyczką pod Sung-do, a w jednym miejscu w tekście przewraca się w Phyng-do. Znowuż japoński okręt „Hiyei” w podpisie pod ilustracją przeistacza się w „Hijeyi”. Gdzie byli rodzice, tfu, korekta?
            Największy problem z tą książką polega jednak na tym, że pióro to Gelewski miał nie za lekkie. Często trafiają mu się niezgrabne powtórzenia, czasem rozjeżdża się gramatyka, a obszerne fragmenty tłumaczone z angielskiego jadą kalką na kilometr. Czytając książkę podczas trzynastogodzinnej podróży przez całą Polskę, kilka razy przysnąłem.
           
Cytat: „Stwierdził, że potężne działa 305 mm nie tylko są brudne, ale na ich lufach… suszy się bielizna. I to na okręcie admiralskim, podczas oficjalnej wizyty!”

A tej ilustracji w książce nie było.


niedziela, 7 czerwca 2015

Fronleichnamfest, czyli relacja poprocesyjna


Wybrałem się do na tradycyjną procesję, żeby sobie przypomnieć, o co chodzi w święcie znanym jako Boże Ciało. Wiadomo przede wszystkim, że wypada zawsze we czwartek, czyniąc nam długi weekend u progu lata. Ogólnie jednak jest to jedno z najmniej rozumianych świąt kościelnych w Polsce, oprócz Zielonych Świątek, w odróżnieniu od których przynajmniej nosi nazwę zawierającą pewną podpowiedź.
W największym skrócie – chodzi o transsubstancjację, czyli przemianę chleba i wina w ciało i krew Chrystusa. Jak powiedział w mowie wprowadzającej ksiądz proboszcz prałat dziekan: „tego dnia sam Bóg przychodzi do nas”. Cóż, myślałem, że dochodzi do tego na każdej jednej mszy, a nie tylko konkretnie tego dnia… A można było powiedzieć, że ten dzień, w odróżnieniu od pozostałych, poświęcony jest dogłębniejszej refleksji nad wielką tajemnicą wiary.
Boże Ciało odznacza się swoistym charakterem pobożnego pikniku. Tego czwartku pogoda dopisała, zaczęło się więc od mszy na ołtarzu polowym postrojonym między kościołem a plebanią. Pan organista grał na organach elektrycznych, śpiewał parafialny chór o zacięciu barokowym, a wierni siedzieli na ławkach lub stali naokoło. Wykorzystałem okazję, żeby dać czadu, ale tylko w czasie psalmu responsoryjnego i „Alleluja”, bo poza tym repertuar mi niespecjalnie leżał. Msza była bez kazania, na które miał przyjść czas później.
Potem procesja ruszyła z pełną pompą. Przodem szła cała obstawa. Milicja Niepokalanej, czyli kilka starszych pań w błękitnych pelerynach, niosła wielki drzewniany różaniec. Były też parafialne poczty sztandarowe w białych rękawiczkach i w ordynku koszulowym – już po imprezie słyszałem, jak jeden z chorążych cieszył się, że nie przywdział marynarki w taką pogodę, natomiast w zeszłym roku konkretnie go przemoczyło. Nie zabrakło oczywiście stałego fragmentu gry w postaci dziewczynków pierwszokomunijnych, które rzucały na jezdnię płatki kwiatów. Zorientowawszy się, że niektóre z nich były sztuczne, doznałem mentalnego fejspalma… Ksiądz proboszcz prałat dziekan wraz z wikarymi transportował Pana Jezusa w monstrancji pod ozdobnym baldachimem, dźwiganym przez czterech kolejarzy, w tym jednego z Przewozów Regionalnych (poznałem po czapce).

Kolejarze się schowali.

Dopiero za baldachimem posuwała się reszta wiernych. Nasza parafia, obejmująca spory fragment dużej dzielnicy-sypialni, należy do największych w mieście pod względem pogłowia, a na procesji frekwencja była pokaźna, ale jednak spokojnie dało się wędrować z boku, na obrzeżach głównego nurtu, unikając największego ścisku, który i tak był luźniejszy niż w Rzymie na kanonizacji.

Tu widać orientacyjną szerokość pochodu, a także pierwszy ołtarz.

W ciągu całej trasy śpiewano oczywiście najrozmaitsze pieśni kościelne, zwłaszcza te, które wykonuje się podczas komunii, Panie dobry jak chleb i inne – swego rodzaju eucharystyczne The Best Of. Prowadził organista, nawet za często nie mylił melodii. Szedł z mikrofonem i po prostu śpiewał, organów ze sobą nie wziął, nawet elektrycznych. Właściwie to mógłby zainwestować w tzw. keytar, jak Ryszard Poznakowski albo koleś z Alestorm. Wśród tłumu dwaj ministranci w białych szatach dźwigali megafony.

St. Max Sound System

            Ołtarze były cztery, po jednym na każdego ewangelistę, a wszystkie ozdobione ściętymi gałązkami brzozy (spiseG!). Pierwszy znajdował się przy bloku sąsiadującym z kościołem, co nie oznacza, że był blisko, bo to bardzo duży blok. Szacuję, że jakieś 200 metrów, niby niedużo, ale przy powolnym tempie pochodu trochę zajęło. Na miejscu wszystko odbyło się według odpowiedniego porządku: psalm, ewangelia, pieśń, modlitwa, krótkie kazanie, podziękowania dla mieszkańców bloku za urządzenie ołtarza. Następnie procesja ruszyła do drugiego, położonego o kolejne 160 m, nieopodal sklepu monopolowego, który z okazji święta przekwalifikował się z całodobowego na czynny przez parę godzin. Najdłuższy odcinek wiódł do trzeciego z ołtarzy. Procesja przebyła trzy czwarte kilometra i opuściwszy drogi osiedlowe, wyszła na większą ulicę. Wędrująca całą szerokością jezdni wspólnota wiernych zatrzymała dwa autobusy.

"Mój rozkład jazdy nie jest z tego świata"

            Na koniec powróciliśmy do pierwszego ołtarza, tego pod kościołem; inną trasą, domykając okrążenie, więc tylko 240 m. Ogólnie więc trasa obejmowała około 1,4 kilometra. Na miejscu wykonano pieśń, która podobała mi się melodycznie, ale miała tyle zwrotek i brak refrenu czy choćby powtórzeń, że nie było opcji, żebym to dał radę śpiewać. Organista wrócił za klawiaturę, ale był już zmęczony, bo trochę mu organ fałszował. Jeszcze jeden psalm, czytanie, homilia i do domu. Byczo było!
            Ksiądz proboszcz prałat dziekan po raz pierwszy od dawna stanął powyżej wysokości zadania, właśnie w tej, ostatniej części, która powinna znaleźć się w rejestrze jego największych osiągnięć oratorskich. Stwierdził m.in., że „B-g nas kocha (…) i to jest prawda potrzebna do życia tak samo jak chleb czy powietrz”. Nie zapomniał też podkreślić wagi wychowania chrześcijańskiego: „Jeżeli nie dasz dziecku do ręki różańca albo książeczki do nabożeństwa, to ktoś inny może wetknąć mu piwo”. Obawiam się, że to nie wystarczy, bo piwo można przecież wetknąć do drugiej ręki. Zwłaszcza jeśli będzie to piwo benedyktyńskie.

wtorek, 2 czerwca 2015

Teorie z pewnego forum, czyli interludium potyliczne



Na Histerykach.org, forum skądinąd pouczającym, czasem bywa wstrząsająco. Największym źródłem wzruszeń pozostaje od lat Mównica – dział pozamerytoryczny, zwany też Maglownicą. Posty w nim tłuczone nie wliczają się użytkownikom do ogólnego stażu, jest za to Mównica kopalnią ostrzeżeń i banów, rozdawanych tam hojniej niż gdzie indziej. Dzieje się tak dlatego, że oprócz rozmów o kulturze, piwie czy pogodzie jest ona poświęcona konwersacjom o bieżących wydarzeniach, w tym potylicznych. Równie ogniste i zacietrzewione pyskusje odbywają się chyba tylko w działach historii najnowszej, zwłaszcza polskiej.
Od jakiegoś czasu trwają próby przyczepienia się do głośnego prezydenta B. z miasta S. Najpierw userzy zarzucali mu, że bezprawnie udziela ślubów, bo rzekomo prezydent miasta albo burmistrz nie może własnoręcznie krępować ludzi węzłem małżeńskim, jeżeli mianował do tych spraw osobnego kierownika USC. Kiedy zarzut ten okazał się bzdurny i obalony przez forumowych prawników, wsiedli na prezydenta B. za to, że jest nietolerancyjny, bo jego poprzednicy zawsze wywieszali portret papieża na 2 kwietnia, a on nic nie wywiesił, a przecież papież to honorowy obywatel miasta S. Na to pojawiły się głosy, że Piotr Tielepniow też jest honorowym obywatelem, a jego portretu w ogóle nikt nie wywieszał. W kontekście pomniko- i portretomanii interesujący wydaje się fakt, że ów Tielepniow, podówczas sekretarz obwodowy KPZR obwodu archangielskiego, był inicjatorem wzniesienia ostatniego w dziejach ZSRR pomnika Lenina, w Archangielsku właśnie. Ale nie za to otrzymał w 1987 r. honorowe obywatelstwo S., bo pomnik postawił rok później. Tymczasem pojawiają się nowe szokujące informacje o prezydencie B.: w sylwestra ratusz podświetlony był na RÓŻOWO!!! Strach się bać…
W innym wątku (dział „Kultura”) rozkwitła wszystko wyjaśniająca teza na temat kontrowersyjnej wypowiedzi dyrektora FBI. Otóż, zdaniem niektórych userów, dyrektor obraża Polaków, ponieważ… oglądał Idę i nastawiła go antypolsko. Że też mu się chciało czytać napisy… Dla 95% amerykańskich widzów jest to bariera nie do przeskoczenia, o czym przekonuje forumowy supermoderator, od lat stacjonujący w Bostonie, a w wolnych chwilach uczęszczający z przyjaciółmi do kina studyjnego na polskie filmy i po seansie tłumaczący, o co w nich chodziło. Do tego, że Idę najwyraźniej sponsorował Inżynier Kostka, a może i był obecny na planie (podmienił kamerzyście taśmę kolorową na czarno-białą), forumowicze jeszcze nie doszli.
Ponieważ zaś odbyły się ponoć ostatnio jakieś wybory, w których paru kandydatów wspominało coś o nowej konstytucji, warto się odwołać do forumowego klasyka. Guru Neosmarkatyzmu we własnym projekcie planował totalnie wyonacyć ustrój Rzeczypospolitej Polsky. Otóż kraj nasz ma się stać monarchią, w której król będzie miał władzę prawie absolutną oraz obowiązek rekonstruowania kultury staropolskiej, czyli będzie musiał chodzić w kontuszu. Za to nie będzie mu wolno podróżować za granicę w czasie pokoju, żeby go czasem wrogowie nie porwali (w czasie wojny na pewno nie porwą, to jasne). Prawo wyborcze do sejmu mają mieć obywatele, którzy uiszczą składkę w wysokości co najmniej 1% rocznych dochodów (kto wpłaci więcej, może oddać więcej głosów). Dla wojskowych ilość głosów zwiększa się dwukrotnie, za to nauczyciele, jak i inni urzędnicy rządowi, praw wyborczych będą pozbawieni. Urząd senatora ma być dożywotni oraz dostawać tysiąckrotność średniej krajowej, żeby nie dać się skusić łapówkami. Wydatki na armię będą wynosić 50% PKB. Przy tym wszystkim w Polsce ma panować wolność słowa, myśli i wyznania, przez co projekt ściągnął na siebie krytykę forumowego lefebrysty, oburzonego, że po co te masońsko-oświeceniowe miazmaty. No i powiedzcie, czy którykolwiek z tegorocznych kandydatów wykazał się wystarczającą odwagą, by zaprezentować coś takiego?
Poza Mównicą, w działach nominalnie merytorycznych, w ogóle można znaleźć ciekawe teorie, związane na przykład z historią wojskowości i potęgą oręża polskiego. O tym, że husaria była najlepszą kawalerią europejską, której nigdy nie pokonali nawet angielscy ironsides (głównie dlatego, że nigdy z nią nie walczyli), wiadomo dość powszechnie, choć historycy (nie tylko ci .org) do dziś spierają się, czy nosiła ona skrzydła w warunkach bojowych, czy tylko galowo. Mniej znany jest fakt przytaczany przez jednego z userów w poście już niestety dawno skasowanym – że husarze potrafili zrobić zwrot o 180 stopni w pełnym pędzie bez utraty prędkości, do czego służyły im specjalne kotwice noszone przy siodłach.
A teraz najklasyczniejsza klasyka. Ułani wojny obronnej 1939 r. byli nie gorsi od husarii, o czym świadczą ich słynne zwycięskie szarże na czołgi. Że co? Że nie było żadnych szarż? Ależ na Histerykach napisali inaczej!

szarże na czołgi, także z użyciem szabel, FAKTYCZNIE miały miejsce, ale nie wyglądały tak, jak to głosi mit, ponadto, były one ZABÓJCZO SKUTECZNE!...

Otóż nasza kawaleria, podgalopowawszy dyskretnie do niemieckiego czołgu, podważała łomem pokrywę silnika, przecinała szablą przewody paliwowe, a następnie dla pewności wrzucała jeszcze granat. …Że co? Że do czołgu trudno podjechać niepostrzeżenie? Toż nasi chłopcy malowani atakowali z zasadzki, w gęstym lesie, z dziesięciu metrów galopowali! Przyciśnięty do muru user w końcu wypalił:

Zapytajcie ułanów, nie wiem jak to robili dokładnie, ale to robili!
Niszczyli w ten sposób czołgi.
Dodajmy, że były to metody specyficznie kawaleryjskie. Piechocie pozostawały inne wyjścia z pancernej sytuacji, takie jak rzucanie worka cementu na przedział silnikowy czołgu albo zatykanie lufy zaprawą murarską. Podobno dało się w ten sposób załatwić cztery czołgi jednym wiaderkiem.
A wszystko to jedynie ślizganie się po powierzchni. Nawet wszakże nie zajrzałem do działu „Historia alternatywna…”