niedziela, 23 sierpnia 2015

U źródeł wielkiej rzeki



Pobyt we Wiedniu spodobał mi się tak bardzo, że postanowiłem wybrać się ponownie na tereny monarchii naddunajskiej. Tym razem spośród Królestw i Krajów Reprezentowanych w Radzie Państwa padło na Księstwo Cieszyńskie, a konkretnie na dwa spośród jego miast – Wisłę i Ustroń.
W odróżnieniu od cesarskiej stolicy prawie nikt tu nie mówi po niemiecku. Rzuca się też w oczy niemal całkowity brak muzułmanów, a nawet sikhów, za to spotykujemy protestantów. Przy głównym deptaku miasta stoi duży kościół ewangelicki, a katolicki jest o wiele mniejszy i upchnięty gdzieś z boku, przy dworcu autobusowym. Idę sobie, patrzę, a tu coś leży w parku na schodach. Podnoszę – a to periodyk „Naprzód”. Nie jest to jednak dobrze mi znana gazeta Polskiej Partii Socjaldemokratycznej Galicji i Śląska, jeno „Systematyczna lektura Pisma Świętego dla nastolatków”, wydawana przez Wydawnictwo Słowo Prawdy – znaczy się organizację ewangelikalną. Niemniej, pomimo wszelkich różnic pomiędzy Wiedniem a Wisłą, pałac Habsburgów w tej drugiej jest!
Prawie jak Schönbrunn, tylko mniejszy

Do Wisły docieramy koleją. Dworzec w mieście jest zupełnie nieczynny, nawet kibla porządnego nie ma. Jedyne, co tam jeszcze funkcjonuje, to automat biletowy. W Ustroniu za to budynek stacji zaadaptowano na sklep odzieżowo-jubilerski, gdzie moja towarzyszka życia, po dłuższych deliberacjach, nabywa bardzo gustowne spodnie, tyle że dziurawe – za to nie ma gdzie kupić biletu. Mimo tych utrudnień, żadna z dwóch miejscowości nie może narzekać na brak turystów.
W takiej sytuacji istotnym środkiem transportu zbiorowego pozostają autobusy. Do środka dworca PKS w Wiśle przynajmniej można wejść, chociaż kasy też są nieczynne. Autobusy jeżdżą częściej niż pociągi; wiele z nich to pojazdy lokalnej firmy, załatwiającej komunikację na całą okolicę, ale raz na jakiś czas przybywają autokary nawet z Bytowa, kursujące do Gdyni. Poza tym istnieją w okolicy również ze trzy taksówki, dla których dworzec kolejowy stanowi istotny punkt zborny. Sprzed niego też odchodzą ciasne busy do Ustronia.
Pittca wygląda estetyczniej niż dworzec.

Nasza kwatera nie mieści się w centrum, jeno na peryferiach, w dzielnicy-przysiółku Partecznik. Duży, żółty dom posadowiony jest na szczycie wzgórza, w okolicy o charakterze zdecydowanie wiejskim, choć nasyconej pensjonatami i kwaterami prywatnymi. Dostajemy pokój na drugim piętrze, z widokiem na najbliższe wzniesienia pokryte lasem i parę sąsiednich gospodarstew. W zestawie mamy łazienkę z prysznicem, lodówkę, czajnik bezprzewodowy, balkon i telewizor z mnóstwem arabskich kanałów.
"Siwa mgła z góry szła..."

Po wyjściu na zewnątrz widzimy u jednego sąsiada spasione kury, a u drugiego tabliczkę „Ostry Pies”, ale już nie samego psa. Nieco niżej, w jednej z zagród mijanych po drodze, czuwa brytan wielkości cielaka, ale na nas w ogóle nie zwraca uwagi, nawet pyska z miski nie wyciągnie. Jeszcze niżej napotykamy dwa barany, a wzdłuż drogi, jak to ongiś ujął tegoroczny kandydat na prezydenta, pasą się traktory.
Trzecia owieczka

Podejście do chaty jest strome i schodząc w stronę miasta, łatwo runąć na asfalt, zdzierając sobie kolano. W związku z tym szybko podejmujemy decyzję o zakupie ciupagi. Na ulicy 1 Maja, głównym the ptaku Wisły, wybieramy odpowiedni egzemplarz. Ceny wahają się od kilkunastu do trzydziestu złotych, w zależności od jakości. Moim łupem staje się ciupaga z metalowym (alamuniowym?) „żeleźcem” ozdobionym motywem szarotki, kozicy i pasma górskiego, obuch natomiast wyrzeźbiony jest w kształt góralskiej głowy. Ciężkich obrażeń tym nie zadasz, bo ostrze jest zeszlifowane na płasko. Z drugiej strony – przez cały nasz pobyt nie pojawia się konieczność dania komuś po głowie, za to w górzystym terenie i z obciążeniem podpora okazuje się nieoceniona.
Z drugiej strony nie ma pióra.

Wisła jest górskim ośrodkiem turystycznym, którego życie kręci się wokół ul. 1 Maja. Tu znajdują się restauracje, bary, stragany z pamiątkami. Rozważam zakup kapelusza góralskiego w stylu beskidzkim, czyli nie z muszelkami, a z czerwonym sznurem, ale rezygnuję: parę lat temu kupiłem w internetach kapelusz podhalański i widzę, że to, co się sprzedaje na straganach, przedstawia sporo niższą jakość niż tamten mój nabytek. Miasto jest oczywiście rozciągnięte o wiele dalej, ale jego większość stanowią dzielnice mieszkalno-rolnicze.
Pierwszego Maja

Drugą arterią, wokół której skupia się Wisła-miasto, jest oczywiście Wisła-rzeka. Patrząc na ten płytki (zwłaszcza po niedawnych upałach) nurt, aż trudno uwierzyć, że jest to ten sam majestatyczny ciek wodny, który przepływa przez Warszawę i Toruń. W wielu miejscach woda sięga, patrząc na oko, do kostek, a większą część koryta zajmują SUCHE kamienie, na których przysypiają kaczki.
Co, ja nie przejdę? Dziesięć razy w tę i nazad przejdę!

W Wiśle wzdłuż Wisły ciągną się bulwary, lepiej utrzymane z lewego brzegu, zaniedbane na prawym. Przy bulwarach rozstawione są czterojęzyczne tablice informacyjno-edukacyjne o Wiśle i jej znaczeniu. Muszę stwierdzić, że tłumacz angielski i rosyjski odwalili chałturę, nie wiem, jak niemiecki. Po drodze mijamy park, gdzie moją uwagę zwraca alejka rzeźb przedstawiających istoty legendarne. Do innych atrakcji turystycznych należy miejski amfiteatr – w którym zawsze jest przynajmniej jeden widz, spiżowy Stanisław Hadyna – albo strzelnica.
Jedź w góry, mówili. Tam zdrowe powietrze, mówili.

Ostatecznie przechodzimy na prawy brzeg Wisły, gdzie natrafiamy na malowniczy staw z gęstą roślinnością, żywymi kaczkami i betonowym jaszczurem.
Waran miejski, źródło inspiracji dla przyjezdnych pisarzy

Po bardzo stromych schodach wspinam się na stok, by dotrzeć do ulicy ks. Juliusza Bursche. Krótkim spacerem docieramy do Hotelu Gołębiewskiego. Budynek w Wiśle nie jest tak potwornym behemotem jak ten w Karpaczu, ale i tak widać go praktycznie z każdego miejsca. Można wejść do środka i ponapawać się luksusem. A potem na dół. Gołębiewski napędza koniunkturę także swoim sąsiadom: u stóp stoku, przy głównej drodze, powstała restauracja „Pod Gołębiem”.
To je on!

Skoro mowa o zjawiskach napędzających koniunkturę, musi się pojawić drugi w ciągu ostatnich 30 lat, obok papieża, Polak deifikowany za życia – Adam Małysz. Mamy więc skocznię narciarską im. Adama Małysza w Wiśle-Malince, muzeum pucharów Małysza oraz ustawioną w holu domu zdrojowego rzeźbę Małysza z białej czekolady (za szybą, żeby nasz orzeł nie został pożarty). Natomiast w jadłospisach miejscowych knajp trudno znaleźć bułkę z bananem. Duże niedopatrzenie.
My Wish

O ile Wisła najogólniej przypomina przerośniętą wieś ulicówkę, to Ustroń jest już bardziej do miasta podobny. Siatka ulic jest większa, a nawet występuje rondo, z którego można się udać w kilku różnych kierunkach. Niegdysiejszy ośrodek przemysłowy, a zarazem uzdrowisko, szczyci się swoją przeszłością, jest tu więc muzeum regionalne z ciężkimi torobajdłami stojącymi w szeregu przed wejściem, były rezerwuar wody dla przemysłu, zaadaptowany w początkach XX wieku na staw kajakowy, a także szereg parków.
Kto by pomyślał, że to salon urody?

Kierujemy się ku Wiśle, która tu wygląda na jeszcze mniej mokrą niż w mieście-imienniczce. Wzdłuż brzegów rozciągają się szerokie błonia, służące miejscowym i przyjezdnym jako quasi-plaża.
Welcome to Gustlik Beach

Dalej na wschód, na zboczach górskich, wznoszą się piramidalne hotele; w jednym z nich małżonka moja mieszkała na wakacjach 21 lat temu, ale nic nie pamięta. Ja chociaż pamiętam niektóre szczegóły szkolnej wycieczki roku pańskiego 1995, kiedy to byliśmy w wiślańskim muzeum i przewodniczka opowiadała o szoku kulturowym, jaki przeżywały góralki na widok majtek i jak zastanawiały się, czy toto się wkłada przez głowę.
Piramidy góralskie, zbudowane przez reptilian w neolicie o świcie

Rozważamy zjedzenie obiadu w karczmie góralskiej, ale w ostateczności idziemy do pierogarni na wypasione porcje pierogów, głównie z orzechami. Minusem tego lokalu okazuje się zakaz fotografowania potraw, meniu i wystroju. Potem pod starą drewnianą chałupą natrafiam na stoisko z tanią książką antykwaryczną i moim łupem stają się: Plątanina afrykańskich dróg Grzegorza Łubczyka i Bogdana Szczygła oraz Guide to New York City Landmarks wydany przez Komisję Ochrony Zabytków NYC, łącznie za dychę.
Mural biblioteczny
             
            Co na tym wyjeździe podobało mi się najbardziej? Rzeźby drewniane współczesnych artystów, kilka w Wiśle, a kilkanaście w ustrońskim parku zdrojowym. Dzieła takich autorów jak Filip Lysek, Józef Faryna, Artur Szołdra, Patrycja Picha czy Władysław Ligocki powstawały w ramach plenerów rzeźbiarskich w latach 2011-2015. Jednego razu tematem byli „Górale i harnasie”, kiedy indziej – świat zwierząt, a całość, mimo zróżnicowania stylistycznego, stanowi dość urokliwe połączenie tradycyjnej techniki i nowoczesnego spojrzenia na świat.
Dżejnosik pali faję, dźwiedź ryczy, a kruk zadziera nosa

Wracamy z Ustronia osobowym do Katowic. Ponieważ nie ma gdzie kupić biletu, kolejka do konduktora jest tak długa, że biedak wpada w panikę, że nie starczy mu papieru w ustrojstwie do drukowania biletów. Wraz z nami jadą przynajmniej dwie grupy kolonijne, z czego jedna pod opieką dwóch młodych mężczyzn, których zawód nie jest całkiem pewny, ale jeden nosi kiszert z Trójcą Rublowa, drugi podczytuje Biblię, a obaj mają krucyfiksy na szyjach. W Katowicach, na nowym, odmienionym dworcu, pół godziny na przesiadkę. Do domu docieramy terminowo. Kolejny udany wyjazd zaliczon. Tylko dlaczego, jo sie pytom, dlaczego w Ustroniu nie ma jeszcze pomnika Gustlika z Czterech pancernych?!

Sławny harnaś Liu Bang



czwartek, 13 sierpnia 2015

Pięć twarzy Manfreda



Na imieniny poszedłem kupić sobie płytę. Jakoś tak jednak wyszło, że zamiast jednej kupiłem pięć. Warner wypuszcza bowiem w stosunkowo przystępnej cenie pięciopaki pod hasłem „Original Album Series”. A co za wykonawca? Na opakowaniu stoi: „Manfred Mann and Paul Jones”.
       Gdyby ktoś nie wiedział, na początek należy się wyjaśnienie, że Manfred Mann to pseudonim artystyczny Manfreda Lubowitza, południowoafrykańskiego muzyka pochodzenia żydowskiego (albo, jak kto woli, żydowskiego muzyka pochodzenia południowoafrykańskiego), który na początku lat 60. przyjechał do Wielkiej Brytanii, aby wziąć udział w rozwoju muzyki popularnej (w sumie to chodziło mu o to, żeby se pograć jazz, ale wyżyć się z tego nie dało). Zarazem jednak „Manfred Mann” to nazwa zespołu, na którego czele ów utalentowany klawiszowiec i aranżer stał w latach 60. Jak pokazuje przypadek Jethro Tull – kiedy zespół ma nazwę brzmiącą jak imię i nazwisko, ludzie skłonni są brać ją za personalia gościa przy mikrofonie. Wokalista i harmonijkarz Paul Jones w końcu odszedł z zespołu, bo miał dość tego, że wszyscy mówili na niego „Manfred”.
Jeżeli chodzi o jakość edycji – kompakty zapakowane są w tekturki będące zminiaturyzowaną wersją oryginalnych kopert płyt winylowych. Zachowano nie tylko podział na stronę A i B, ale też adnotację „LONG PLAY 33 1/3 R.P.M”. Współczesnym dodatkiem jest jedynie obwódka po obu stronach okładki, w innym kolorze dla każdej płyty w zestawie, zawierająca informację o copyrighcie.


            Debiutancki album z roku 1964 nosił tytuł Five Faces of Manfred Mann. Pozostałe trzy twarze to perkusista/wibrafonista Mike Hugg, basista Tom McGuinness oraz gitarzysta, saksofonista i flecista Paul Vickers. Wszyscy, poza johannesburczykiem Mannem i londyńczykiem McGuinnessem, urodzeni w Hampshire. I trzeba przyznać, że cała piątka zna swój fach. W zespole była frakcja bluesowa (Jones, McGuinness) i frakcja jazzowa (Mann i Hugg), ale na płycie wagowo więcej jest bluesa czy nawet rhythm’n’bluesa. Podobnie jak współcześni mu The Animals czy późniejsza o dekadę grupa Nazareth, Manfred Mann należy do tych wykonawców, którzy wyspecjalizowali się w pomysłowym kowerowaniu. Słyszymy więc na płycie przeróbki standardów bluesowych autorstwa takich klasyków jak Willie Dixon, Howlin’ Wolf, Muddy Waters  i Cannonball Adderley, a obok nich kawałki autorskie. Pięciu Manfredów zasuwa nie gorzej od Johna Mayalla. Jones z nie mniejszą od niego energią czaduje na harmonijce, a partii fletu w Without You nie powstydziłby się parę lat później sam Ian Anderson.
Druga płyta, Mann Made, ukazała się w następnym roku. Wygląda na to, że Manfred o pięciu obliczach wpadł wówczas w sidła nie do końca zdrowych substancji, o czym świadczy nieco bełkotliwy tekst na odwrocie koperty, jak i opowieść pseudobiblijna, kończąca się jak następuje: „And it happened that they came one day upon the house of John the Burgess [chodzi o producenta płyty] who with soft words converted them to the cult of Elesdee. And they grew and prospered”. Sama płyta jednak nie przypomina hipisowskiej psychodelii, to jeszcze dwa lata za wcześnie… Są też wypowiedzi Toma McGuinnessa o sesji nagraniowej i o pozostałych muzykach. Na temat Vickersa wypowiada zdanie, które kilka lat później, za sprawą Monty Pythona, zabrzmiałoby dość nieprzyzwoicie: „He is now recording with his own orchestra and looks like becoming a definite threat to Semprini”.
Słysząc utwór rozpoczynający Mann Made, spadłem z krzesła – był to bowiem kawałek znany mi wcześniej z wykonania… Guns N’Roses! Chodzi o Since I Don’t Have You z 1958 roku, skowerowany przez Axla i jego drużynę 28 lat po Mannie. Niestety, piosenka ta, jak i następna, kończy się wyciszeniem, co pozostawia współczesnego słuchacza z poczuciem niedosytu. Ale tak się w tamtych czasach nagrywało – krótko i na temat.
W porównaniu z debiutem jest tu zdecydowanie mniej bluesa, ale nadal występuje – patrz standard Stormy Monday Blues. Generalnie jednak frakcja jazzowa zdobyła przewagę. Płyta wydaje się bardziej spójna od poprzedniej, jakby nagrywano ją w jednej sesji, choć według słów McGuinnessa męczyli się z nią 9 miesięcy. W rezultacie oprócz piosenek urodzili utwory instrumentalne o wyraźnie jazzowej proweniencji, jak The Abominable Snowmann czy Bare Hugg. Jones wciąż robi pożytek ze swych organek, co prawda nie do tego stopnia, żebym od samego słuchania poczuł metaliczny posmak w ustach (jak mi się czasem zdarza z Neilem Youngiem – ale Young dmie bardziej folkowo niż bluesowo), Vickers dobrze daje w trąbę albo dla odmiany sięga po flet, a ten, który dał swoje imię zespołowi, kryje się nieco w tle z fortepianem czy organami. W sumie gitarę słychać tu najmniej.
Trzecia płyta w zestawie ukazała się w roku 1966 i nosi tytuł Mann Made Hits. Zespół był wówczas na rozdrożu: Jones zdecydował już, że odejdzie, ale dalej z Manfredem koncertował, chociaż w studiu dawał już głos jego następca Mike D’Abo. Wytwórnia postanowiła wypuścić kompilację utworów singlowych z czasów Jonesa. Trzeba bowiem pamiętać, że w latach 60. to singiel był podstawowym urobkiem artysty muzycznego. Hitowa piosenka często nawet nie wchodziła na longplay – ten bywał zlepkiem mniej lub bardziej przypadkowych utworów. Zaczęło się to zmieniać dopiero w połowie dekady, za sprawą między innymi Beatlesów, którzy ukształtowali myślenie o albumie jako o spójnym dziele (ale w międzyczasie singli pozaalbumowych dorobili się tylu, że starczyło na zestaw dwupłytowy). Swoją drogą, w Polsce praktyka ta przetrwała aż do lat 80.: ileż przebojów Maanamu, Republiki czy Lady Pank wcale się nie znalazło na wydanych w tym samym czasie dużych płytach…
Wracając do naszych baranów: kompilacja pokazuje talent Manfreda Manna do przemeblowywania cudzych utworów, najlepiej widoczny w bodaj największym przeboju w jego karierze: Do Wah Diddy Diddy. Piosenkę tę śpiewała pierwotnie amerykańska grupa The Exciters, dziś zupełnie zapomniana, podczas gdy wersja Manfreda, z grzmiącymi kotłami w refrenie, stała się klasykiem. Poza tym mamy na płycie m.in. pierwszy chronologicznie hit zespołu, 5-4-3-2-1, zamówiony przez BBC jako temat do czołówki młodzieżowego programu muzycznego Ready Steady Go!, oraz coś, co w przyszłości stać się miało znakiem rozpoznawczym południowoafrykańskiego pianisty żydowskiego pochodzenia (lub odwrotnie) – covery Boba Dylana.


Później etat wokalisty objął w pełni wspomniany D’Abo i Manfred Mann (zespół) obrał kurs na rewiry bliższe popu. Ten okres, nazywany nieoficjalnie „Manfred Mann Chapter Two”, to jednak inna historia. Pierwszy skład doczekał się tymczasem jeszcze składanki remanentów: Soul of Mann (1967), podpisanej znacząco „Instrumentals”. Część repertuaru została powtórzona z poprzednich albumów, w tym L.S.D. – jedyny na tej płycie utwór ze śpiewem. Są też jednak bardzo jazzowe kawery z EP-ki, na której na basie grał wspominany już na tym blogu, zmarły łońskiego roku Jack Bruce (z zespołu odszedł już wówczas Vickers, a McGuinness przesiadł się na jego miejsce jako gitarzysta). Fajnie, orzeźwiająco wypada udżezowiony I Got You Babe duetu Sonny & Cher. Satisfaction Stonesów da się chociaż poznać po sławnym riffie, z którego zespół odlatuje w improwizacje, ale już My Generation The Who trudno się domyślić bez patrzenia na spis utworów. Jest też kolęda God Rest Ye Merry Gentlemenn (sic!) oraz Brother Jack, czyli jazzowa wariacja na temat Frère Jacques czy jak kto woli Panie Janie.
Ponieważ zaś pierwszy skład Manfreda Manna wydał tylko 4 longplaye, a w serii „Original Album Series” płyty wydaje się po pięć, na doczepkę dorzucono jeszcze My Way, pierwszy solowy album Paula Jonesa, wydany zaraz po zerwaniu z Manfredami. W wywiadzie dla „Tylko Rocka” artysta wypowiadał się o swoich ówczesnych dziełach ze sporą dozą krytycyzmu, ale My Way akurat oceniał całkiem przyzwoicie. W kontekście reszty zestawu album jest jednak słabszym punktem, bo to właściwie odmienna stylistyka, przykład rzetelnego brytyjskiego piosenkarstwa lat 60., bez szczególnych fajerwerków: czasem z orkiestrą, czasem z pianinem, a czasem z dęciakami (aranżował Mike Leander). Harmonijki chyba nie ma w ogóle. Niektóre piosenki są dość melodyjne, jak hitowy High Time, inne są melodyjne mniej. Ale koszulę, którą pan wokalista ma na okładce, z krawatem w ten sam deseń, tobym nosił.
Widać różnicę?


poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Z Ostrego Reichu i krajów sąsiednich



            Wybrał się ja na austrowycieczkę. Siedziałem akurat nad straszliwą robotą, więc uznałem, że dobrym pomysłem jest zrobić sobie urlop, i zabrałem się wraz z popularnym biurem podróży w kierunku południowym.
            Autokar był zapełniony – około 40 osób oraz pilot i kierowca. W swej karierze turysty biurowego tylko raz zdarzyło mi się napotkać pilota, który mnie nie denerwował, i obecny kierownik wycieczki nim nie był. Ja rozumiem, że nie każdy turysta ma rozeznanie w historii i kulturze, więc zadaniem przewodnika jest przekazywać wiedzę w sposób docierający do jak najszerszego grona, ale wsio rawno uproszczenia mnie bolały. Sorry, ale żeby czterdzieści lat panowania Marii Teresy sprowadzić do tego, że miała szesnaścioro dzieci? Poza tym nadużywał słów „powiedzmy” i „tak?”, a czasami stosował „Tak.” jako uniwersalne zagajenie wypowiedzi. W samym Widniu jego obowiązki jednego dnia przejęła przewodniczka miejscowa, która nie tylko miała interferencje językowe (np. „lodża” w operze), ale w dodatku co jakiś czas rzucała półżenujące żarty o charakterze erotycznym.
Z któregoś z tych okien patrzy na nas stary Procházka.

            Kierowca w czasie jazdy słuchał muzyki. Jego playlista w ogóle nie trafiała w mój gust muzyczny. Składała się głównie z muzyki mydlanej typu ABBA, Eleni czy inne Jak się masz kochanie, a także np. jakichś kawałków Anny Jantar, ale we współczesnych aranżacjach z cienkogłosą wokalistką i automatem perkusyjnym. Jakże odmiennie prezentował się soundtrack wycieczki w roku 2003, kiedy to jechaliśmy przez Ring, włączone było jakieś lokalne austroradio i nagle z głośników popłynęło Heart of Gold Neila Younga…
Ponieważ od jakiegoś czasu z Austrią nie graniczymy, należało przejechać najpierw przez Czeską Republikę, aby następnie dostać się do Slovenska. Pierwszym przystankiem na drodze okazał się zajazd przy autostradzie w Trenczynie. Pokręciłem się, pobrałem darmowe czasopismo „Štýl & Elán” zawierające wywiad z wokalistką jazzową Ester Wiesnerovą, z wieżyczki widokowej obejrzałem sobie trenczyński zamek i rzuciłem okiem na tablice informacyjne z atrakcjami turystycznymi skupiającymi się wokół postaci Elżbiety Batory, pani na Czachticach.
Beckov, mniej znany zamek Krwawej Agrafki

Układ dróg w Bratysławie oszukałby Tezeusza: dość wspomnieć, że aby dotrzeć pod zamek, autokar musiał przejechać na drugi brzeg Dunaju, gdzie rozciąga się blokowiszcze Petržalka, a potem innym mostem z powrotem na brzeg poprzedni. Ostatecznie jednak udało nam się dotrzeć pod zamek, mijając rezydencję prezydenta i inne budynki państwowe.
Fun with flags: z lewej - flaga państwowa, z prawej - sztandar prezydencki

Zwiedzanie miało charakter zewnętrzny, zresztą sam zamek w swej obecnej formie nie jest jakimś strasznym zabytkiem, od kiedy został w 1811 r. sfajczony przez balangujących żołnierzy austriackich). Uwagę zwracał pomnik Świętopchełka, knezia wielkomorawskiego, ale w sumie największą atrakcją była panorama rozciągająca się z wałów: Dunaj wraz z Mostem Słowackiego Powstania Narodowego, a za nim Petržalka.
Świętopchełk wygraża.
W oddali widać było buchające w niebo kłęby dymu na drugim brzegu Dunaju. Wyglądało to dosyć groźnie, więc po powrocie postanowiłem sprawdzić w internetach, czy był jakiś pożar w Bratysławie. I co się okazało? Owszem, był tego dnia i nawet w tych godzinach, tylko że… z zupełnie przeciwnej strony miasta! Natomiast o dymach nad Petržalką ani słowa!
Bratislava is burning!

Po zejściu ze wzgórza zamkowego znaleźliśmy się na terenie dawnej dzielnicy żydowskiej, którą w epoce „normalizacji”, w ramach „wielkich budów socjalizmu”, wyburzono pod budowę Mostu SNP (zwanego także Mostem UFO) i prowadzącej do niego trasy. Ostała się wprawdzie położona tuż obok katedra preszburska, chociaż budowa nowej drogi nie pozostała bez wpływu na jej fundamenty.
Gdyby ktoś miał wątpliwości, do czego służyła katedra w Bratysławie...

Przyszła pora na zwiedzanie starego miasta. Bratysława, czyli Pressburg, czyli Preszburg, czyli Pozsony, jest typowym sporym miastem byłej monarchii naddunajskiej, dawnym miejscem koronacji królów węgierskich. Zawsze pozostawała jakoś w cieniu Wiednia z jednej strony, a Budy z Pesztem z drugiej. Swoje dołożył też komunizm, w którym Słowacja była młodszą i biedniejszą siostrą (choć jej tytułem do chwały mogło być lokalne studio Telewizji Czechosłowackiej, gdzie powstali m.in. Sąsiedzi). W rezultacie atmosfera Bratysławy jest specyficzna, nieco prowincjonalna, jakby miasto okazało się nie całkiem gotowe na przyjęcie roli stolicy. Nawet w sklepach z pamiątkami dominuje Mozart i Klimt, jak we Wiedniu. Generalnie – Zagrzeb, a nawet Kraków ma w sobie więcej „stoliczności” niż Bratysława.
Slovensky is easy!

Było trochę rzeźb, od nowożytnych (fontanna z Maksymilianem I na czubku) po całkiem współczesne (słynny kanalarz wyglądający z włazu), było trochę ciekawej architektury, często dosyć patchworkowej. Wszedłem na chybił trafił do jednej księgarni, ale okazała się katolicka. Za to sklepu płytowego jakoś nie znalazłem, a szkoda, bo kapela Horkýže Slíže (taki słowacki Big Cyc) okazała się całkiem zacna.
Too old to rock'n'roll; to young to die!
Z Bratysławy do Ostrego Reichu było kamieniem dorzucić. Wkrótce po opuszczeniu Petržalki przekroczyliśmy granicę i po górach Słowaczyzny wjechaliśmy na płaskie pola Dolnej Austrii. Jadąc przez Rakusy, minęliśmy kilka wsi i miasteczek, pustych i cichych jak po wybuchu bomby neutronowej… Aż wreszcie wylądowaliśmy w Orth an der Donau, 30 kilometry od Wiednia.
Słowacja widziana z Austrii

Kwatera znajdowała się już przy samym rynku tego gminnego miasteczka, choć z zewnątrz wyglądała tylko na restaurację, nic nie wskazywało, że kryje się tam pensjonat. Rozlokowano nas w dwóch budynkach. Był tylko mały problem: temperatura na dworzu sięgała 35 stopni, zaś spora część naszej grupy otrzymała pokoje na poddaszu, z nieizolowanym dachem, bez klimatyzacji… W jednym z pokojów był ponoć nawet włączony kaloryfer! My z małżonką i tak mieliśmy szczęście, że zastaliśmy wentylator, i to na chodzie. Goście natychmiast zrobili awanturę na piętnaście fajerek. Pilot próbował ich przekonywać, że bez przesady, bo nie mogą wszyscy mieszkać na pierwszym piętrze, a poza tym w programie było napisane „hotel albo pensjonat”, no więc to właśnie jest pensjonat; właściciel zaś, Marokańczyk, dwoił się i troił, żeby goście byli zadowoleni. Ostatecznie zaśnięcie okazało się możliwe dopiero po schłodzeniu się prysznicem.
"Co ty, pieska niebieska, wiesz o masarstwie?"

Najpierw jednak postanowiłem przejść się po miejscowości. O tej porze, po dziewiętnastej, wszystko było pozamykane, ale za to zobaczyłem wreszcie jakichś ludzi, w większości na rowerach. Był market, był sklep ogrodniczy, posterunek policji, gimnazjum, urząd gminy, kościół, zamek, kolumna morowa i pomnik poległych z I wojny światowej.
 
Fun with Flags. pomijając bannery pośrodku i na skrajach, od lewej:
Unia Europejska, Wiedeń, kraj związkowy Dolna Austria, Austria, gmina Orth an der Donau

            Właściwe zwiedzanie Widnia zaczęło się następnego dnia. W drodze przejeżdżaliśmy przez parę okolicznych miejscowości i zewnętrzne arondyzmenty austryackiej stolicy. Mijało się pola kukurydzy (po pas nam, po pas!), pozłacane popiersie Franciszka Józefa w jednym z miasteczek, dzielnicę Aspern ze śpiącym lwem – pomnikiem poległych w wielkiej bitwie w 1809 roku, a także kościół społeczności chińskiej.
            A cóż Wiedeń? Światowe miasto, jak i wcześniej. Franz Josef, Klimt, Mozart i arcyksiążę Karol, co Napoleona pod Aspern pobił i na dwa miesiące zatrzymał. No i cała mynga turystów ze wszelkich krajów. Miejscowych zresztą też.
Arcywojewoda Karel i jego tajna broń
             Bez przesady z tą islamizacją Europy. We Wiedniu ciągle widzi się austromuzułmanki, najczęściej w hidżabach, od czasu do czasu także w nikabach (to takie bezwstydne ubranie odsłaniające oczy – a przecież, jak wiadomo, oczy są zwierciadłem duszy), ale jakoś nikt nie wysadza się w powietrze, nikt nie zarzyna baranów na środku ulicy, a nawet nie gromadzi się na bicie pokłonów na publicznych skwerach. Chodziłem po Wiedniu w szortach i nikt ani razu mi nie zwrócił uwagi. No ale hidżaby hidżabami, a faceta ubranego w galabiję widziałem przez cały pobyt tylko jednego, i to w benedyktyńskim opactwie oraz w towarzystwie żony i dziecka ubranych całkiem po europejsku. A właściciel naszego pensjonatu nie dość, że sam fundował wino czerwone i białe dla całej wycieczki, to jeszcze drugiego dnia po powrocie osobiście przyszedł do naszego saunopokoju i zaproponował przeprowadzkę piętro niżej, chociaż akurat my się nie awanturowaliśmy.
Na starym mieście zabytków jest od groma – od średniowiecznych do dziewiętnastowiecznych. Jadąc przez Wiedeń, nietrudno też dostrzec budownictwo komunalne, którym gród ten się chlubi, oznakowane charakterystycznymi czerwonymi napisami. Te, które widziałem, sięgały historią od lat 20. do 90. Ostry kontrast z komunałkami stanowią fantazyjne projekty ekscentrycznego Friedensreicha Hundertwassera, przeciwnika racjonalizmu w architekturze. Pod zaprojektowanym przezeń domem mieszkalnym z roślinnością na dachu zatrzymaliśmy się, żeby się lepiej przyjrzeć i skorzystać z bezpłatnej toalety. Ja zaś w sklepie z pamiątkami kupiłem za jedyne seksuncwancyś ojro oryginalny i bardzo stylowy kapelusz tyrolski.
           
Znajdź 10 różnic

Jeszcze przed Hundertwasserhausem zwiedzaliśmy od zewnątrz wiedeński Belweder, czyli balangownię księcia Eugeniusza Sabaudzkiego, później przenieśliśmy się do Starego Miasta: parlament, Ogrody Ludowe oraz pałac Hofburg, który, inaczej niż za swej poprzedniej bytności w Widniu, roku pańskiego 2003, obejrzeliśmy sobie tylko z zewnątrz. Wszędzie wokoło roiło się od pomników: tu Goethe, tam Mozart, cesarze, arcyksiążęta… Nie zabrakło też żołnierza radzieckiego.
Stoi Wania u fontanny...

Niewątpliwą atrakcją była możliwość zwiedzenia Opery Wiedeńskiej. W sezonie się tak nie da, a latem też jest możliwe tylko po indywidualnym umówieniu danej grupy. W dodatku dwa dni wcześniej w Operze miał miejsce monstrualny jubel z udziałem Toma Cruise’a, prapremiera kolejnej części Misiu Impossible, więc do ostatniej chwili nie było pewne, czy będzie się dało wejść. Dało się. Byłem w Operze Wiedeńskiej! I to zarówno na widowni, jak i na scenie!
Typowy Papageno.

Dla wielu wycieczkowiczów najważniejszą częścią zwiedzania jest czas wolny. Ja w ogóle wolę pętać się po mieście spokojnie, przez nikogo nie poganiany, a za przewodnikiem trzeba było trochę biegać, więc z czasu wolnego skorzystaliśmy z małżonką we właściwy sposób, łażąc we własnym tempie po starym mieście. Wstąpiliśmy też do jednej z wiedeńskich kawiarni na tradycyjną kaffę z mlekiem i strudel jabłkowy.
Wiedeński melanż, pozyskiwany z austroczerwi grasujących w Tyrolu

Kolejnym punktem na trasie był pałac Schönbrunn, żółta letnia rezydencja Habsburgów. Zwiedzanie obejmowało 40 pomieszczeń, w tym sypialnię Franjo Josipa, ale obowiązywał tam całkowity zakaz fotografowania. Za to można było robić zdjęcia w rozległych ogrodach pałacowych. Do gloriety na szczycie wzgórza, skąd doskonale cały widać pałac, nie było czasu dotrzeć, za to obejrzałem sobie dokładnie monumentalną fontannę.
Tak się kończy jedzenie giełemo!

Na kóniec dnia przyszedł czas na wesołe miasteczko na Praterze. Na słynny diabelski młyn się nie wybrałem, bo byłem tam już dwanaście lat temu, za to pokręciliśmy się z małżonką wśród innych atrakcji, budek z pamiątkami, barów, karuzelów… Kicz w wystroju leje się strumieniami, a widać i uwzględnianie najnowszych trendów w rozrywce, takich jak wyłaniająca się z sadzawki Conchita Wurst.
Kontradmirał Wilhelm von Tegethoff, największy wódz w dziejach marynarki austriackiej,
w 1866 r. pod Lissą (dziś wyspa Vis w Dalmacji) rozbił w puch flotę włoską admirała Persano
(no bo kogo innego mogliby pokonać Austriacy?) Jest pewne podobieństwo.


Trzeciego dnia celem zwiedzania okazało się opactwo w Melku, skąd pochodził Adso z Imienia róży. Obecnie wydzielono tam część turystyczną, z wystawami multimedialnymi i innymi takimi, więc można pokonać całą trasę, nie napotykając ani jednego żywego mnicha. Z okien i wałów rozciągał się niezwykle malowniczy widok na miasto Melk. Byliśmy też w sławnej bibliotece opactwa, gdzie znowu obowiązywał surowy zakaz fotografienia, a na koniec przeszliśmy się po rozległych ogrodach-parkach.
To nie jest Dunaj.

Kolejnym punktem na trasie był Krems, ten od musztardy kremskiej. Większość grupy popłynęła statkiem po Nudaju, my zaś z małżonką i jeszcze jedna pani przebyliśmy tę samą trasę autokarem. W rezultacie widoki mieliśmy bardzo zbliżone – z jednej strony Dunajec, z drugiej sady, winnice i wzgórza pokryte tarasami upraw – za to byliśmy na miejscu szybciej, i to pomimo faktu, że po drodze pan kierowca zatrzymał się, żeby kupić od bauera tradycyjne austromorele, a później zrobił sobie dłuższy postój na sprzątanie autobusu, w czasie którego dostrzegliśmy mijający nas statek z resztą wycieczki.
Austrÿacki owoc narodowy

W samym Kremsie sensu stricto właściwie nie byliśmy, lecz w jego dzielnicy, a niegdyś osobnym mieście – Stein an der Donau, niegdyś znanym ośrodku handlu solą, o ciekawej architekturze pochodzenia średniowiecznego. Potem wróciliśmy w pobliże Wiednia, by wspiąć się autokarem na Kahlenberg, z którego 12 września 1683 r. Jan III Sobieski poprowadził zwycięską szarżę przeciw wojskom Kara Mustafy. Większość wycieczek przybywa na punkt widokowy, z którego widać Wiedeń jak na dłoni, tylko Polacy przybywają wspomnieć króla Jana i czasem odprawić mszę w miejscowym kościele (tego dnia akurat był zamknięty).
A to, co wygadywał przewodnik o Janie III, to w ogóle woła o pomstę do nieba – że niby „pokonał Turków, odbył mszę dziękczynną i uciekł do Marysieńki”. PARKANY, YOU FOOL! No ale cóż, nie każdy w wieku dwunastu lat znał przebieg kampanii na tyle dobrze, żeby napisać o niej opko pochwalone przez prof. Tazbira i jeszcze dwóch innych luminarzy. Swoją drogą, mówi się, że Austriacy przemilczają rolę Sobieskiego w pokonaniu Turka, całą zasługę przypisując cysorzowi Leopoldowi I. No i słusznie się mówi, bo pomniejszanie roli Polaków zaczęło się już w pierwszych dniach po bitwie, ale – gdybyż ci, którzy oburzają się na niedocenianie Jana III przez Austriaków, wiedzieli, z jakim, że użyję współczesnej nowomowy politycznej,  „przemysłem pogardy” spotykał się on we własnym kraju jako król i jak rozpaczliwie próbował utrzymać rozłażące mu się w rękach państwo…
           
Miejska spalarnia śmieci, kolejny projekt Mr. Bogatego w Pokój
Ciemno-Kolorowego Deszczowego Dnia Stuwodnego.

Ostatniego dnia zwiedzanie miało luźny przebieg. Podrzucono nas do centrum, gdzie można było poszwendać się swobodnie albo podążać za przewodnikiem. Była niedziela, większość sklepów głucho zamknięta, ale za to zajrzeliśmy do kościoła św. Karola Boromeusza. Jeszcze tylko zrobić drobne zakupy, zrzucić trochę euro – i do kraju.

Jedne z najpopularniejszych austrosłodyczy

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w byłej strefy wolnocłowej w czeskim Znojmie, gdzie doznałem pozytywnego szoku muzycznego, bo po tych wszystkich ulepkach, które serwował nam pan kierowca, w toalecie usłyszałem Chili Peppers: Give It Away, a potem Sir Psycho Sexy. Kupiłem piwo i marcepana do spożycia po ukończeniu zlecenia.
Austerlitz

            Do domu trafiłem jednak z godzinnym opóźnieniem, gdyż za Brnem utknęliśmy w korku. Autobus poruszał się bardzo powoli albo i w ogóle, aż w pewnym momencie pasażerowie zaczęli wychodzić i udawać się w krzaki. Przy okazji znalazłem łuskę ze strzelby myśliwskiej. Korek przedłużał się do tego stopnia, że pani w jednym z aut wyszła wyprowadzić psa.
            Cóż można powiedzieć na podsumowanie? Wyjazd był udany, tylko dużo za gorąco. Do Ostrego Reichu wróciłbym jeszcze, ale dopiero we wrześniu albo październiku, i to raczej nie z przewodnikiem.
Obowiązkowo do odhaczenia następną razą