poniedziałek, 9 listopada 2015

Messerschmitt Konfucjusza (z frontu czytelniczego, cz. 4)

Jak wspominałem w poprzedniej części przeglądu tegorocznych lektur, wyznaczoną normę 10 książek udało mi się już zrealizować i lecę dalej. Dziś czas na dwie kolejne pozycje.




11. Mieczysław J. Künstler, Sprawa Konfucjusza, Warszawa 1983

No to wracamy do mistrza K’unga. I do mistrza Künstlera, który tym razem postanowił w przystępny sposób pokazać dzieje konfucjanizmu od czasów najdawniejszych do (wówczas) najnowszych.
Podobnie jak w poprzednich Künstlera książkach, styl jest potoczysty,  nieśpieszny, w założeniu przystępny, ale paradoksalnie może się okazać dość trudny do czytania ze względu na charakter nieco staroświeckiej gawędy: zdania wielokrotnie złożone, jakieś inwersje… Dodatkowo narracja biegnie od dygresji do dygresji, więc po bardzo potoczystym Kuczyńskim trochę ciężko się czyta, ale idzie złapać rytm. Co do transkrypcji, to podobnie jak w przedmowie do Dialogów konfucjańskich, a inaczej niż w Pekinie, autor stosuje polską transkrypcję sinologiczną, więc np. dynastie Xia i Zhou są tu pisane jako Hia i Czou. 
Wywód swój rozpoczyna autor od Adama i Ewy, czyli od krótkiego scharakteryzowania warunków naturalnych mających wpływ na kształtowanie się cywilizacji chińskiej, a następnie ogólnego zarysu jej pradziejów. To jest kwestia szczególnie istotna z uwagi na fakt, że konserwatywna filozofia, jaką był konfucjanizm, właśnie czasy legendarne traktowała jako punkt odniesienia, postulując sięganie do wartości obowiązujących w owym złotym wieku Kraju Środka, jakim była epoka pięciu królów i trzech cesarzy oraz pierwsze dynastie, Hia i Szang. Z dzisiejszego punktu widzenia cały okres ten uznaje się za mityczny, chociaż znaleziska archeologiczne z końca XIX w. przesunęły dynastię Szang przynajmniej w połowie z terytorium legendy na terytorium historii. Swoją drogą – pamiętacie Pawła Szydłowskiego i jego bezkrytyczne podejście do Kadłubka? W badaniach nad historiografią chińską pojawił się pogląd ekstremalnie przeciwny: jakoby wszystkie źródła do starożytnej historii Kraju Środka zostały za jednym zamachem sfałszowane przez pewnego bibliotekarza z I w. n.e., któremu najwyraźniej strasznie się nudziło w pracy.
Dalej Künstler pokrótce omawia biografię Konfucjusza i charakteryzuje działające mniej więcej w tej samej epoce szkoły filozoficzne. Klasyczny okres filozofii chińskiej kształtował się w „ciekawych czasach” rozdrobnienia władzy. Wyglądało to z grubsza jak Japonia czasów szogunatu: król z dynastii Czou był symbolem jedności państwa i najwyższym kapłanem, a realną władzę polityczną sprawował hegemon, co się wyłaniał spośród władców poszczególnych księstw. Ku jeszcze większemu chaosowi, księstwa te nie tylko walczyły i rywalizowały między sobą, ale w dodatku ulegały analogicznemu rozkładowi wewnętrznemu jak władza centralna. 
No więc właśnie Konfucjusz, wskutek przejęcia władzy w księstwie Lu przez jednego z przywódców wielkich rodów, musiał uchodzić wraz z księciem do sąsiedniego kraju. Poglądy mistrza K’unga kształtowały się zatem na emigracji, a jej okoliczności niewątpliwie wpłynęły na wątek legitymistyczny w myśli konfucjańskiej. Innymi słowy, nic dziwnego, że był za nienaruszalnością władzy i za tym, żeby każdy znał swoje miejsce w społeczeństwie, skoro to przez uzurpację musiał uciekać z rodzinnych stron.
Paradoksalnie żadne z dzieł, których autorstwo lub redakcję przypisuje tradycja Konfucjuszowi, w tym Kronika wiosen i jesieni (jako jedyna będąca raczej na pewno jego dziełem) nie zawiera wykładu poglądów filozoficznych mistrza z Lu. Można go znaleźć w opisywanych już na tym blogu Dialogach konfucjańskich, które powstały jakieś sto lat po śmierci Konfucjusza.  Dodajmy do tego fakt, że w czasach rozkwitu jego nauki, za dynastii Han, funkcjonowała cała mynga różnych wersji i redakcji tych tekstów, a każda z nich miała jeszcze rozmaite wykładnie i interpretacje, jedne oficjalnie klepnięte przez cesarza, a inne nie – powstanie niezły chaos. Postać kanonu, która przetrwała do dzisiaj, opiera się w dużej mierze na wersji wykutej na kamiennych tablicach w 175 r. n.e., do których uczeni z całych Chin przybywali robić odbitki. Kolejki musiały tam być dłuższe niż do ksera w Krakowie.
Omówiwszy biografię Konfucjusza i podstawowe zagadnienia jego myśli, przechodzi autor do rysu historycznego późniejszych epok, poczynając od uczniów Mistrza. Jednym z najważniejszych był Meng-tsy, czyli Mencjusz, który dla konfucjanizmu okazał się z grubsza tym, kim dla chrześcijaństwa św. Paweł. Mencjuszowi doktryna zawdzięcza zwrot ku humanizmowi, a w dziedzinie teorii rządzenia – koncepcję „mandatu Niebios”, który daje władcy legitymację, ale może zostać przezeń utracony. 
Przy tym zwraca uwagę ewolucja konfucjanizmu: sam Mistrz zajmował się głównie tematyką społeczną, teorią polityczną i praktycznym zastosowaniem etyki; w czasach Mencjusza zaczęto poruszać problem natury ludzkiej, inni przedstawiciele sięgali po filozofię przyrody, natomiast Tung Czung-szu w II w. p.n.e. poszedł w metafizykę, za co zresztą potomni obrzucali go błotem. Z naszej perspektywy większą winą byłyby jego rozważania o moralności, które doprowadziły do ukształtowania się specyficznego konfucjańskiego oportunizmu. Przykład: kiedy na przełomie er uzurpator Wang Mang objął władzę nad cesarstwem, uczeni konfucjańscy niezwłocznie stanęli u jego boku, zaś gdy władzę utracił, wówczas, pragnąc odzyskać łaskę w oczach restaurowanej dynastii Han, opisywali go w kronikach jako świnię i krwiopijcę.
Generalnie w konfucjaniźmie ukształtowały się trzy nurty: praktyczny, filozoficzny oraz filologiczny, plus do tego quasi-religijny – kult Konfucjusza, który jednak nie wyszedł nigdy poza wąskie grono uczonych i urzędników. Od X w. w dziejach doktryny rozpoczęła się wyraźna stagnacja, która przetrwała aż do wieku dwudziestego.
Autor nie pomija ciemniejszych kart w dziejach doktryny, np. udziału konfucjanistów  we wprowadzaniu ksenofobicznego prawodawstwa w IX w., prześladowań buddystów czy też ukierunkowania państwowego systemu edukacji Kraju Środka tylko i wyłącznie na zdawalność egzaminów (brzmi znajomo?). Nawet złoty wiek epoki Qing, jakim było panowanie cesarzy Kangxi i Qianlonga, kryje w sobie skazę – były to bowiem czasy ścisłej cenzury (mandżurscy władcy zakazali, między innymi, wszystkich dzieł zawierających krytykę barbarzyńców).
Opowieść kończy się w latach 70., kiedy to postać Konfucjusza ponownie przywołali Mao Tse-tung i jego poplecznicy, szykując rozprawę z marszałkiem Lin Piao i innymi rywalami. Nawiązania do konfucjanizmu i konkurencyjnego dlań legizmu, surowej ideologii z czasów Szy Huang-ti, były tu czysto pretekstowe. W swojej propagandzie komuniści zrobili z mistrza z Lu kompletnego reakcjonistę, niemniej już sam fakt, że do tak dawnych tradycji się odwoływali, jest z natury wyrazem bardzo konfucjańskiej postawy polegającej na szukaniu na wszystko precedensów w przeszłości. 

Cytat: „Dlatego też mówi autor [Jen Czy-t'uej], iż w czasach niedawnej dynastii Liang żył człowiek, który zwykł był smarować sobie włosy białkiem kurzym dla nadania im połysku, a tuż przed śmiercią zaczął gdakać dając dowód, że dusza jego odradza się jako kura.”



12. Philip Kaplan, Asy myśliwskie Luftwaffe II wojny światowej,
Warszawa 2008

Chwila przerwy od tematyki chińskiej, wracamy do dwudziestowiecznej Europy. Asów myśliwskich III Rzeszy było całkiem sporo, ale autor zdecydował się omówić sześciu. W tej sytuacji kogoś trzeba było pominąć, Walter Nowotny czy Günther Lützow pojawiają się więc w rolach drugoplanowych. 
Z biogramów bohaterów tej książki da się ułożyć typowy przebieg służby pilota myśliwskiego Luftwaffe: chrzest bojowy w Legionie Condor w Hiszpanii, kampania wrześniowa, bitwa o Anglię, front wschodni i obrona Rzeszy, z finałem w postaci służby na odrzutowcach. Oczywiście w indywidualnych przypadkach występowały rozbieżności. Werner Mölders, pierwszy pilot w historii, który przekroczył 100 zestrzeleń (ostatecznie miał na koncie 115), nie doczekał obrony Rzeszy, bo w listopadzie 1941 r. zginął w wypadku pod Wrocławiem, lecąc do Berlina na pogrzeb generała Ernsta Udeta. Erich Hartmann, jako nieco młodszy, nie załapał się ani na Legion Condor, ani na bitwę o Anglię, za to zaliczył najwięcej zwycięstw w historii, bo aż 352, na froncie wschodnim.
Dla odmiany Adolf Galland do ZSRR nigdy nie trafił, dowodząc jednostkami myśliwskimi nad kanałem La Manche. To właśnie on otrzymał rozkaz strącenia Me-110, którym do Anglii leciał Rudolf Hess, ale tylko zamarkował jego wykonanie, obawiając się, aby po ciemku nie zestrzelono omyłkowo innego samolotu tego samego typu. Doszedł do stopnia generała i stanowiska generalnego inspektora lotnictwa myśliwskiego, lecz pod koniec wojny popadł w niełaskę u Göringa i został zdjęty, by po jakimś czasie stanąć na czele elitarnego JV 44 – „dywizjonu ekspertów”. Zaliczył tylko 104 zwycięstwa przez całą wojnę (czyli mniej niż Mölders, który zginął w połowie), ale wszystkie na zachodzie, a wszakże między pilotami RAF i USAAF a tymi z Armii Czerwonej panowała kolosalna różnica jakościowa. Gdzieś pomiędzy tymi wartościami mieszczą się Günther Rall (275 zwycięstw) i Johannes Steinhoff (176 zwycięstw) – obaj przeżyli wojnę, ale ze znacznymi obrażeniami. Większość tych pilotów zresztą znała się nawzajem i często służyli w tych samych jednostkach, była to dość zwarta społeczność.
Osobno wymienić należy Hansa-Joachima Marseille’a (francuskie nazwisko to spadek po hugenockich przodkach), który z 158 zestrzeleniami (w tym 17 w ciągu jednego dnia) stał się najlepszym asem kampanii północnoafrykańskiej. W ostatnim rozdziale na doczepkę opisano jeszcze trzech pilotów. Co do Horsta Petzschlera (26 zwycięstw, w służbie liniowej od 1943 r.), to o włączeniu go do tej książki zdecydował chyba fakt, że autor znał go osobiście. Pozostali dwaj to asy myśliwców nocnych, Werner Strieb (66 zwycięstw) i Wolfgang Falck (tylko 7 zwycięstw, ale za to duży wkład w teorię), opisani zdecydowanie po łebkach.
Co się działo z tymi, którzy przeżyli wojnę? Steinhoff i Rall po wojnie zostali – nie bez problemów – wysokiej rangi oficerami nowej, erefeńskiej Luftwaffe. Podobnie Hartmann, z tym, że on wcześniej trafił do radzieckiego łagru pod zarzutem zniszczenia majątku Związku Radzieckiego w postaci ponad 340 samolotów o dużej wartości. Galland najpierw reorganizował lotnictwo wojskowe Argentyny, a potem był konsultantem przy filmie Bitwa o Anglię; zaprzyjaźnił się też z amerykańskim pilotem, który zestrzelił go pod sam koniec wojny.
W czasie lektury nie sposób nie zwrócić uwagi na specyfikę lotnictwa myśliwskiego, zarówno u Niemców, jak aliantów. Ta służba po prostu przyciągała określony typ ludzi: czasem wycofanych introwertyków (Mölders), a czasem rozbuchanych ekstrawertyków (Galland), w każdym razie niespokojne duchy, indywidualistów aż do granic niesubordynacji (Marseille – bawidamek i jazzfan). Autor przytacza wiele przykładów rycerskości i wzajemnego szacunku, jaki mieli wobec siebie piloci obu stron konfliktu. 
Jest to również rzecz o przezwyciężaniu ograniczeń. Galland, cierpiąc na problemy ze wzrokiem, trafił do lotnictwa dzięki oszukaniu okulisty, żołądek Möldersa podczas wstępnych testów był u kresu wytrzymałości, a Rallowi w 1942 roku udało się powrócić do służby po złamaniu kręgosłupa w trzech miejscach. Z kolei rozdział poświęcony Hartmannowi w dużej mierze opowiada historię długiej nauki: chrzest bojowy największego z asów był kompletnym nieporozumieniem, po którym dowódca ukarał go trzydniowym przydziałem do mechaników.
Nie należy jednak zapominać, że ludzie ci, jakkolwiek szlachetni by byli, służyli zbrodniczemu systemowi… i zarazem w pewien sposób byli jego ofiarami. W lotnictwie myśliwskim nie panowała wprawdzie tak potężna indoktrynacja jak w bombowym, a i silna osobowość asów stanowiła pewną zaporę, ciężko jednak mówić o Luftwaffe w oderwaniu od reżimu nazistowskiego. O zbrodniach nie dowiemy się wiele, bo temat książki stanowi wojna powietrzna. Zauważalna jest natomiast wizja III Rzeszy jako „totalitaryzmu zdecentralizowanego”, odznaczającego się występowaniem wielu pomniejszych ośrodków władzy, nawzajem sobie wchodzących w paradę. W tym przypadku rywalizowali ze sobą różni konstruktorzy lotniczy, mający poparcie różnych nazistowskich oficjeli. Hermann Göring robił z siebie udzielnego księcia w skali Rzeszy i niezadowolenie, które okazywał mu Hitler, przelewał w dół na swoich podwładnych. Dwaj z nich, gen. Udet (w I wojnie światowej drugi co do liczby zwycięstw po Manfredzie von Richthofenie) oraz szef sztabu generalnego Luftwaffe gen. Hans Jeschonnek, popełnili samobójstwo pod presją zrzuconej na nich winy za niepowodzenia.
Asy też nie miały lekko. W dużym skrócie, Luftwaffe traktowała lotnictwo myśliwskie tak, jak Francuzi czołgi, czyli lekceważyła, nadając rolę służebną. Zdecydowany priorytet miały bombowce, za których klęski po uszach dostawali myśliwcy. Göring, choć w czasie pierwszej wojny światowej sam był asem, zdawał się kompletnie oderwany od rzeczywistości, nie przyjmując do  wiadomości ewolucji lotnictwa od tamtego czasu. Obsesję na punkcie bombowców miał też Hitler, co doprowadziło do zmarnowania istnej Wunderwaffe, jaką mógł się stać myśliwiec odrzutowy Me-262. Galland wypowiadał się o nim w samych superlatywach – cóż, skoro fujarer uparł się, że TO MA BYĆ BOMBOWIEC i bez dyskusji. W rezultacie wiele odrzutowych „jaskółek” utracono wskutek wykorzystywania niezgodnie z przeznaczeniem. Najwyższe dowództwo dopiero wtedy poszło po rozum do głowy w kwestii nierobienia bombowca z myśliwca, kiedy i tak już było po ptokach.
Przedstawiona przez Kaplana relacja z bitwy o Anglię stanowi ciekawe spojrzenie z punktu widzenia Niemców i choćby z tego względu może być dopełnieniem habeka Wielka Brytania 1940 polskiego pilota Wacława Króla, które z kolei przedstawiało wyłącznie perspektywę aliancką (na wojnie zawsze się wydaje, że to nieprzyjaciel ma łatwiej). Równie interesująco wypada temat frontu wschodniego (choćby kwestia tego, jak Rosjanie radzili sobie z uruchamianiem samolotów przy –40 stopniach) czy po prostu życia w lotnictwie (urządzanie „urodzin” pilotom, którzy uratowali się po zestrzeleniu). 
Jednak, żeby nie było za różowo… Zdecydowaną wadą książki są skoki chronologiczne w narracji, wprowadzające pewien nieporządek. Najbardziej chaotycznie wypada pod tym względem rozdział o Steinhoffie. Mamy też do czynienia z dygresjami, nawet ciekawymi, ale mocno offtopicznymi. Prawie połowę rozdziału o Rallu zajmuje krótki rys historii Messerschmitta Bf-109, wraz z obszernym wyimkiem o wrażeniach z latania tą maszyną z książki współczesnego pasjonata zabytkowych samolotów. Steinhoff napompowany jest relacją o niemieckich (i brytyjskich) pracach nad samolotem odrzutowym, a w rozdziale o Hartmannie, w związku z powojenną karierą asa nad asy, autor odlatuje w dzieje użytkowania przez lotnictwo RFN kontrowersyjnego myśliwca F-104 Starfighter. Z punktu widzenia geografii wątpliwe zaś wydają się stwierdzenia, że Aalborg leży „w pobliżu granicy duńskiej”, a nie po prostu w Danii, zaś Mariupol – niedaleko Majkopu. Cóż, może dla pilotów myśliwskich to nie aż tak duża odległość… 
Tłumaczenie za to wypada całkiem niezłe, choć tłumacz w dwóch miejscach najwyraźniej myli „płat” z „płatowcem” oraz zapomina, że Regensburg to po polsku Ratyzbona (ale potem sobie przypomina). Do indeksu nazwisk też można się przyczepić, bo ukochana Hartmanna, Ursula Paetsch, jest w nim wymieniona tylko raz, kiedy pojawia się po raz pierwszy, a gdy na następnych stronach występuje jako Usch, indeks tego nie odnotowuje.
Książkę uzupełniają trzy wklejki z fotografiami. Cóż… Za dużo Göringa i zdjęć samolotów alianckich. Widzimy też, nie wiadomo po co, amerykańskiego asa Francisa Gabreskiego, który w tekście w ogóle nie występuje. Fotografii Gallanda jest kilka, za to brak podobizny Marseille’a. Steinhoff widnieje tylko na jednym zdjęciu, i to powojennym, kiedy był już oszpecony po wypadku z kwietnia 1945.
Mimo wszystko książka ma jednak pewien związek z Chinami: Erich Hartmann, syn lekarza, w dzieciństwie mieszkał przez pewien czas z rodzicami w Changsha.

Cytat: „Jeśli wracasz do bazy z zestrzeleniem, ale bez skrzydłowego, to znaczy, że przegrałeś bitwę” (Dieter Hrabak, dowódca JG 52)

niedziela, 1 listopada 2015

Rockowe Zaduszki 2015



Podobnie jak rok temu, wspominam dziś muzyków, którzy w ciągu ostatniego roku (od poprzedniego 1 listopada) odeszli z tego świata. Wybór dotyczy wyłącznie artystów, których nagrania mam w płytotece. Tym razem wspominam również człowieka, który muzykiem nie będąc, miał na scenę muzyczną ogromny wpływ.


3 grudnia roku 2014 zmarł Ian McLagan, pianista i organista grupy Small Faces. Zespół, zaliczany do nurtu „brytyjskiej inwazji” (debiutowali, tak jak Rolling Stonesi, Animalsi, Manfred Mann czy wielu innych, w 1964 r.), był zakorzeniony w subkulturze modsów. Z czasem Small Faces zaczęli wzbogacać swój beatowo-bluesrockowy styl o elementy wodewilowe, wpływy psychodelii i Hendrixa, a jeszcze później, po zmianie składu, grupa skróciła nazwę do Faces. Muzycy mieli reputację rozrabiaków i przyczynili się walnie do ugruntowania stereotypu rockmanów demolujących hotele. Kiedy zaś jedna z sieci hotelowych wpisała ich na czarną listę, następną razą podawali się np. za Fleetwood Mac, a potem za Grateful Dead, z czego muzycy tych grup nie cieszyli się zbytnio, zupełnie nie rozumiejąc, dlaczego hotel nie chce ich przyjąć. Podobnie jak The Who, (Small) Faces wywarli znaczny wpływ na kształtowanie się zarówno hard rocka, jak i – dekadę później – punk rocka. Ledzeppelinowe Whole Lotta Love nosi pewne znamiona inspiracji smallfacesowym You Need Loving.
Po śmierci McLagana ostatnim żyjącym członkiem Small Faces pozostał perkusista Kenney Jones (efemeryczny następca Keitha Moona w The Who). Gitarzysta/wokalista Steve Marriott zginął w pożarze w 1991 r., sześć lat później na stwardnienie rozsiane zmarł basista Ronnie Lane. Natomiast muzycy, którzy zastąpili Marriotta na etapie Faces, znani skądinąd Rod Stewart i Ronnie Wood, mają się dobrze.




22 grudnia opuścił nas Joe Cocker, obdarzony charakterystycznym głębokim, zachrypniętym głosem, choć pewien zasłużony artysta z Lublina, zwany niekiedy „polskim Cockerem”, twierdził, że w odróżnieniu od niego Cocker w ogóle nie ma głosu. Artysta z Sheffield stał się sławny głównie jako wykonawca kowerów, które interpretował w stylu na tyle własnym, że w jego przypadku korzystanie z cudzego repertuaru nie kłóciło się z oryginalnością. Sławę przyniosło mu wykonanie beatlesowskiego With A Little Help From My Friends na festiwalu w Woodstock. Piosenkę śpiewaną pierwotnie przez Ringo Starra przekształcił w podniosły niemal hymn, który stał się jego największym hitem ever i tytułowym utworem pierwszej Cockera płyty, zawierającej także jego wersję standardu Don't Let Me Be Misunderstood. A potem…  Czowieku, ile tego było.




20 stycznia zmarł Edgar Froese, niemiecki muzyk urodzony w Tylży w Prusach Wschodnich. Od początku lat 70. był liderem grupy Tangerine Dream, w której podwalał podwaliny pod niemiecką scenę muzyki elektronicznej, obok takich klasyków jak Kraftwerk czy Klaus Schulze – który zresztą grał w Tangerine Dream w początkach kariery, na debiutanckim albumie Electronic Meditation, wbrew tytułowi nie elektronicznym jeszcze, a kakofonicznie krautrockowym. W roli lidera tejże grupy Froese dał światu ponad 100 albumów, a polskiej muzyce rozrywkowej – wyrażenie „mandarynkowy sen”, którym męczą nas artyści od Edyty Bartosiewicz do, nomen  omen, Mandaryny. Od lat 90. stałym członkiem zespołu był również jego syn, Jerome Froese. Tworząc elektroniczną muzykę instrumentalną, nie stronił jednak Froese i od wykorzystania gitar, a nawet przytrafił mu się album ze śpiewem, o którym zresztą już pisałem. Przypomnę, że w czasach, gdy zachodni wykonawcy wyjątkowo rzadko do nas trafiali, Tangerine Dream, parę dni po moich narodzinach, nie tylko dali koncert na Torwarze, ale jeszcze wydali go potem na płycie. W tej muzyce się czuje, że było tego dnia zimno.



12 lutego zmarł Sam Houston Andrew III, w skrócie po prostu Sam Andrew, jeden z członków zespołu Big Brother and the Holding Company, którego wokalistką była Janis Joplin. Na komiksowej okładce płyty Cheap Thrills, zaprojektowanej przez sławnego Roberta Crumba, przedstawiony jest jako ulubieniec dziewcząt. Na tymże albumie śpiewał również pierwszoplanowe partie w dwóch utworach. Choć o muzykach Big Brother and the Holding Company mówi się powszechnie, że pod względem technicznym nie byli godni wiązać Janis sznurówek, jednak ja lubię taką roziskrzoną prowizorkę. Sama Janis Joplin, jak powszechnie wiadomo, zmarła w 1970 r. w wieku 27 lat, co doprowadziło do ukształtowania się mitu o „klubie 27”, tak jakby ludzie w innych branżach niż muzyczna nie umierali w takim wieku.
Aż dwa kawałki, żaden z Andrew w roli głównej.



16 marca, po długich zmaganiach z rakiem i AIDS, zmarł basista Andy Fraser, znany przede wszystkim jako członek grupy Free. Syn Gujańczyka, przezywany „czarnuchem” na podwórku, a „tym dziwnym białym dzieciakiem” w karaibskich klubach muzycznych, w momencie debiutu nagraniowego miał zaledwie szesnaście lat, niewiele zresztą mniej niż koledzy z Free. Tak jak oni, był już jednak doświadczony w graniu na żywo – terminował m.in. u Alexisa Kornera i Johna Mayalla. Już na debiucie Free, Tons of Sobs, dawał czadu jak należy. Choć pozostawał w cieniu wokalisty Paula Rodgersa i gitarzysty Paula Kossoffa (przedwcześnie zmarłego w 1976 r.), był on wszelako jednym z tych basistów, którzy pozostają schowani w tle, pozostawiając kolegom rolę gwiazd, ale trzymają wszystko pod kontrolą. Miał spory wpływ na kształtowanie się repertuaru i był współautorem największego hitu grupy, All Right Now.
Fraser i tym razem poza centrum uwagi.



3 kwietnia w wypadku samochodowym zginął Bob Burns, perkusista pierwszego składu grupy Lynyrd Skynyrd, będącej uosobieniem southern rocka. Kapela, której nazwa, zdaniem jednej znajomej, kojarzy się z „gotycką norweską jaszczurką”, należy do zespołów szczególnie surowo potraktowanych przez los. Jej kariera uległa tragicznemu załamaniu w 1977 r., kiedy w wypadku lotniczym zginęli wokalista Ronnie Van Zandt, gitarzysta Steve Gaines i jego siostra, backwokalistka Cassie Gaines, a pozostali członkowie zespołu odnieśli poważne obrażenia. W latach 80. gitarzysta Allen Collins został sparaliżowany po wypadku drogowym. Gdy Lynyrd reaktywował się z Johnnym Van Zandtem, bratem Ronniego, przy mikrofonie, Collins miał pełnić funkcję kierownika muzycznego, ale w 1990 r. zmarł na zapalenie płuc. Już w XXI wieku grono żywych opuścili basista Leon Wilkeson (2001) i klawiszowiec Billy Powell (2008). Mimo to zespół, pod kierownictwem „ostatniego konfederata” Gary’ego Rossingtona, gra do dzisiaj.
Bob Burns nie był już świadkiem tych wszystkich dramatycznych wydarzeń, odszedł bowiem z zespołu w 1974 r., zastąpiony przez Artimusa Pyle’a (żyje dotychczas, ale już nie jest w zespole). Jednak to właśnie Burns bębnił na dwóch pierwszych, najklasyczniejszych albumach Lynyrd Skynyrd.
Wiązanka trzech utworów.



27 czerwca zmarł Chris Squire, basista zespołu Yes. Zamiłowanie do długich kąpieli dało mu ksywkę „Fish”, którą później zapożyczył od niego niejaki Derek William Dick, wokalista Marillion. Również popisowy utwór Squire’a nosił tytuł The Fish (Schindleria praematurus). Jak przystało na członka zespołu tworzącego długaśne, wielowątkowe utwory, nierzadko niemożliwe do zapamiętania, instrumentalistą był bardzo uzdolnionym (weźmy choćby mój ulubiony Siberian Khatru z basowo-klawesynowym duetem o wyraźnie barokowych cechach…) Grupa przeżyła wiele zmian składu – Squire jako jedyny dotąd przetrwał wszystkie, nie wyłączając lat 80., kiedy to Yes zszedł ze ścieżki progresywno-symfonicznej na autostradę syntetycznego poprocka i nawet niezwykle charakterystycznego wokalisty Jona Andersona na moment zabrakło (w XXI w. Anderson odszedł z powodów zdrowotnych i od tej pory ma już drugiego następcę).



4 maja zmarł perkusista Józef Hajdasz, obecny przy ewolucji rasowego rocka w Polsce. Grał on bowiem w latach 60. w rzeszowskiej kapeli Blackout, znanej z tworzenia na polskim gruncie protest songów przeciw wojnie wietnamskiej. Potem Blackout pod bardziej profesjonalnym kierownictwem wypłynął na szersze wody jako Breakout. Hajdasz uczestniczył w powstawaniu pierwszych albumów grupy, przełomowych dla polskiej muzyki rozrywkowej, zarówno tych ze zmarłą 10 lat temu Mirą Kubasińską (Na drugim brzegu tęczy), jak i bez niej, z Tadeuszem Nalepą (zm. 2007) przejmującym obowiązki wokalne (Blues). Jego synem jest Artur „Psychodruma” Hajdasz, też perkusista, znany z Homo Twista i Püdelsów.

Do przemiany Blackoutu w Breakout nie doszłoby, gdyby nie zmarły 3 października Franciszek Walicki, który nie był wprawdzie muzykiem, ale wywarł ogromny wpływ na rozwój polskiego rocka. Człowiek o barwnym życiorysie – był w przeszłości oficerem marynarki wojennej, uhonorowany został tytułem Sprawiedliwego wśród Narodów Świata – nie bez przyczyny nazywany jest „ojcem chrzestnym big beatu”, on to bowiem wymyślił to określenie, gdy władza zabroniła „rock and rolla”. Był również spirytusem mowensem całej myngi inicjatyw z kręgu muzyki jazzowej i rozrywkowej, jak pierwsza polska dyskoteka „Musicorama”, otwarta w Sopocie w 1970 r., której pierwszym prezenterem był Piotr Kaczkowski. Przede wszystkim jednak odkrył wielu późniejszych klasyków. Byli wśród nich Niebiesko-Czarni, którzy sami w sobie stali się wylęgarnią talentów – ot, taki choćby Czesław Wydrzycki, później znany jako Niemen. Był wspominany już Breakout, z którym Walicki pojechał do Holandii, gdzie zespół hartował swe umiejętności i kupował profesjonalne instrumenty, i był Józef Skrzek z kolegami, czyli SBB. Walicki pisywał też pod pseudonimem Jacek Grań teksty dla swoich podopiecznych. Pierwszy raz zobaczyłem go w transmisji z jubileuszowego festiwalu opolskiego w 1998 roku, gdzie otrzymał nagrodę za całokształt dokonań, ale ważniak, który mu ją wręczał, srogo się machnął, nazywając działacza „Feliksem Wasilewskim”.