czwartek, 31 grudnia 2015

Rok awarii i wędrówek



Cóż mogę powiedzieć o mijającym właśnie roku dwa tysiące piętnastym, w dużej mierze zbieżnym z rokiem Zielonej Drewnianej Owcy? Z mojego punktu widzenia raczej nie był on przełomowy, jak 2007, 2010 czy 2012. Bywało raz lepiej, raz gorzej, ale na ogół stabilnie.
Trafiłem do kilku różnych miejscowości w kraju i za granicą. Niektóre znajomości udało mi się ugruntować, inne nie miały takiego szczęścia (żadna zaś nie przeszła z wirtualu do realnego lajfu). Przeczytałem co najmniej 14 książek (a liczyłem, że będzie 10), z czego większość o tematyce chińskiej; przy okazji oswoiłem co najmniej 140 hieroglifów z języku Kraju Środka. Zdobyłem 23 płyty, z których moją ulubioną okazała się składanka Skaldów, ale na ogół słuchałem muzyki przez internety w ramach poszerzania zasobu wiedzy rockowej. W kwestii filmowej rok należał do kapitana Klossa i doktora Housego, a więc seriali, natomiast jako film wszechczasów utrzymał się Big Lebowski.
Pomysły literackie kontynuowane były te, co i w poprzednich latach. Jakieś nowe pomysły się pojawiły, ale nie zostały zrealizowane. Znalazły się wśród nich też koncepcje bluźnierczych fanfiction. Jednym z nich był „bardzo zły crossover Władcy P. z Wiedźminem, żeby był Legolas mówiący "Jezus Maria!" i brat bliźniak Jaskra”, a drugim – fanfik do Naruto, w którym Akatsuki przekwalifikowują się na agroturystykę, Pein (sic!) zostaje piekarzem, Deidara produkuje czekoladę „Eksplozja Smaku” (© Shun), a Hidan zostaje gwiazdorem disco pod pseudonimem CześćDan. Są to jednak projekty, za które raczej nigdy się nie zabiorę, i to nie tylko dlatego, że wolę twórczość autorską. Niektóre rzeczy fajniej wypadają w stadium planowania niż w realizacji.


Styczeń

W styczniu spadło trochę śniegu, co w ostatnich latach nie jest aż taką oczywistością. Za namową pewnych osób podjąłem próbę znalezienia tzw. poważnej pracy, ale na spotkanie z potencjalnym pracodawcą poszedłem chyba tylko po to, żeby się pokazać na mieście, bo przecież nie po to, żeby przyjąć robotę, w której musiałbym siedzieć w jakimś biurze całymi godzinami bez gwarancji zarobków (nie mówiąc już o takiej drobnostce jak ZUS). Tak to se sam umiem, bez żadnego szefa. W międzyczasie rozwinąłem się kulinarnie i zacząłem wyrabiać pilaw.
Styczeń był również miesiącem silnego flejma pod Sylwestrową Ustawką Niezatapialnej Armady i Przyczajonej Logiki, rozpętanego przez aŁtorkę analizowanego dziełka o Voldemorcie macającym Harry’ego po gruczole oraz jej przyjaciółkę z Uczelni z Tradycjami (znanej również, jak się później okazało, jako Akademia Jasia Wędrowniczka – dawniej WSP, czyli Wyższa Szkoła Podstawowa). Od tej pory wyrażenie „…z tradycjami” już nigdy nie brzmiało tak samo.
Rzadki ostatnio widok zimą.


Luty

Luty nie był najweselszym miesiącem w tym roku. Najpierw zmarła moja polonistka z liceum, którą darzyłem sporym szacunkiem. Później wysiadł mi monitor i oddałem go do ser-zwisu. Z pozytywnych rzeczy – zacząłem czytanie książek o tematyce chińskiej i ciągnę ten temat do dzisiaj.

Cmentarz Komunalny w mieście Cz. - nagrobek astronoma


Marzec

Trzeci miesiąc naznaczony był dwoma wydarzeniami z nieco dalszego świata: śmiercią sir Terry’ego Pratchetta i częściowym zaćmieniem słońca. Koniec marca znów był nie najlepszy – osoba z rodziny w groźnych okolicznościach trafiła do szpitala. Jej stan, na szczęście, dość szybko się ustabilizował, ale przez moment sprawy stały naprawdę poważnie. Na Wielkanoc jednak do domu nie wróciła. Poza tym odkryłem taki wynalazek jak VOD i jak to często bywa z wynalazkami, wykorzystałem go w złym celu, czyli do oglądania "Celebrity Splash".
Niezidentyfikowany obiekt miauczący


Kwiecień
Naprawiony monitor wysiadł mi drugi raz. Uznałem, że taki serwis to ja nie pochwalam i najwyższy czas kupić nowy. Prócz tego urządziłem sobie zapasowe stanowisko pracy na daczy.
Na Niezatapialnej kolejny „skandal”: niesłychanie idyotyczny fafnik do Kamieni na szaniec, w którym trzy marysójki, z czego dwie Niemki (córki esesmana, który, uważasz pan, „szanuje ich wolność słowa”), zaczynają chodzić z Rudym, Zośką i Alkiem i biorą się za konspirację, bo to fajna zabawa. A ponieważ chleba brakuje, to wszyscy jedzą ciastka. I piją czekoladę, w lokalu z widokiem na… Pałac Kultury. Źródłem skandalu była reakcja aŁtorki i jej psiapsiół: na wieść o analizie spędziły półtorej doby na obrzucaniu analizatorów obelgami, wśród których „mendy społeczne” należały do łagodniejszych, oraz na wyrażaniu gotowości pójścia na tychże z widłami, na przemian z publikowaniem na ćwiterze zdjęć pokazujących, jak bardzo zepsuł im się makijaż od płaczu.
Wiosna nadchodzi


Maj

W maju wybrałem się odpocząć na Mazutach. Pewnego dnia, wyszedłszy na spacer z psem, przeżyłem mrożącą niektórym krew w żyłach konfrontację z zającem, który wyszedł zza zakrętu prosto na nas. Na szczęście nie zaatakował. Do innych atrakcji należało malowanie altany farbą w kolorze zupy pomidorowej bez śmietany. Po powrocie udało mi się kupić nowy monitor. Byłem też dwa razy w grodzie Smoga Wawelskiego, raz w kościółku pod Bochnią i raz na procesji.

Zająca nie zdążyłem sfotografować, więc niech będzie inna zwierzyna.


Czerwiec

W czerwcu nastały straszne upały oraz sezon hipochondryczny. Powróciłem do corocznego zwyczaju koszenia na daczy. Poza tym musiałem być chyba bardzo zarobiony, bo więcej grzechów nie pamiętam.
Ready for work!


Lipiec

Szlak wakacyjny powiódł mnie do Bratysławy i Widnia. Najpierw jednak zepsuł mi się aparat fotograficzny (i to pod samą Uczelnią z Tradycjami!) i na wyjeździe musiałem korzystać z zapasowego, choć był już nieco wadliwy i dymiło mu się z lampy (i to już po naprawie gwarancyjnej).

Rock me Amadeus!


Sierpień

W sierpniu upały były wprost potworne. Mimo to wybrałem się na drugie wakacje: do Ustronia i Wisły. Pomniejszą imprezą była letnia wycieczka do Przedborza. Po powrocie okazało się, że zaczęły się prace nad ociepleniem bloku, zatem więc za oknem pojawiły się rusztowania, a na nich czasem robotnicy. Prócz tego, w ramach permanentnej akcji szokowania mieszczaństwa, udało mi się pójść na spotkanie rodzinne z samurajskim kokiem na głowie, przez co jedna odległa ciotka ze strony współmałżonki, ex-przedsiębiorczyni, „patrzyła na mnie jak na diabła”.
Rozwinąłem się cukierniczo, zaczynając wyrabiać, według przepisu znalezionego naprędce w sieci, oszczędnościowe ciasto czekoladowe z jabłkami – bez jajek, bez mleka i bez masła, proste, a całkiem dobre (choć dopiero od października wyrobiłem się na tyle, że zaczęło wychodzić sprężyste).
"Moja facjata jest cała drewniana..."

Wrzesień

Tą razą rozkraczył mi się nie monitor, ale dysk twardy, co zmusiło mnie do trzeciej już w tym roku długoterminowej przesiadki na laptopa. Pojechałem też do Kalisza odwiedzić miejscowego prałata.
"John Lee, syn wielkiego smyka,
Wśród przodków nie miał Adama Asnyka"

Październik

Drugi raz pojechałem na Mazuty. Przy tej okazji postanowiłem eksperymentalnie zapuścić brodę w stylu Iljicza. Po powrocie byłem na wyborach i jak zwykle moi kandydaci nie weszli do sejmu. Tymczasem robotnicy rozwalili mi balkon. Wbiłem kolejny level w kulinariach – nauczyłem się robić sernik, który nie pozostawił obojętnym nawet prałata z Kalisza. Komputer zaś, krótko po naprawie, rozkraczył się znowu. Jakby tego było mało – również i krzesło do biurka się rozleciało.
Remont balkonu w trzech aktach


Listopad

Z zepsutym komputrem pojechałem na daczę, żeby z kuzynem spróbować go naprawić. Kuzyn nie miał pojęcia, dlaczego komp nie działa, i tak samo nie wiedział, dlaczego nagle zaczął. Przy okazji naprawy przeprowadziliśmy konfrontację z facetem z urzędu miasta, którzy najwyraźniej zawsze chciał być drwalem, bo się przyczepił do naszych brzóz. Poza tym przez sporą część miesiąca byłem totalnie zarobiony, świata białego nie widziałem, nawet nie zacząłem czytania kolejnej książki – do tego stopnia, że gdy już odzyskałem stacjonarza, to minęły jeszcze dwa tygodnie, zanim go odpaliłem, bo zlecenie kończyłem tak jak zacząłem, na laptopie. Listopad stał także pod znakiem braku pieniędzy i związanego z tym beztroskiego chodzenia na imprezy z podtekstem polityczno-religijnym, i to takie, na których bywali politycy opcji rządzącej oraz arcybiskup. Opcja opcją, ale można było się najeść…
Patronka tramwajarzy tym razem ubrana dość swobodnie
(klub "Ikar" przy zajezdni tramwajowej w Cz. - miejsce historycznego strajku w 1980 r.)


Grudzień

Prace ociepleniowe miały się skończyć we wrześniu, trwały zaś aż do Bożego Narodzenia (co prawda nasz balkon skończono już w listopadzie). Tymczasem skończyłem po raz drugi 16 lat i mogłem dwukrotnie zejść na śniadanie. Spacerowałem też trochę po centrum miasta, bo ileż można siedzieć przy biurku? Akcja szokowania mieszczaństwa była kontynuowana – tym razem zbulwersowałem wąsacza pod pomnikiem Józefa Piłsudskiego za pomocą saamskiej czapki ludowej. Z komputerem, odpukać, nic złego się nie działo, za to zorientowałem się, że rower zaczyna mi się sypać: m.in. pedał się poluzował i żadnym narzędziem nie mogę go porządnie dokręcić. Natomiast małżonka moja miała w robocie zorganizowane warsztaty bębniarskie i od tej pory zachęcam ją, żeby spróbowała się rozwijać w tym kierunku, a w przyszłości nawet przekwalifikować…
Wigilia jak Wigilia.

Krótko mówiąc, nie było tak źle, a niezależnie od tego zamierzam dołożyć wszelkich starań, żeby rok 2016 i pokrywający się z nim rok Czerwonej Ognistej Małpy był lepszy niż poprzedni.
Jakieś postanowienia? Wolę je nazywać „planami strategicznymi”. A więc: przeczytać kolejne co najmniej 12 książek, przebrać się za pirata i kupić nowy rower.

Piosenkę roku wybrać było bardzo trudno, więc zadecydowało kryterium językowe. Żeby nie zawsze po angielsku. 

czwartek, 24 grudnia 2015

Feliz Natal!

Niniejszym życzę wszystkim czytelnikom i nieczytelnikom wesołych świąt Bożego Narodzenia, Julca, Saturnaliów, rocznicy urodzin Adama Mickiewicza czy co tam kto w następnych dniach obchodzi, satysfakcjonujących prezentów od Dzieciątka, Santa Clausa, Gwiazdora, Nyarlathotepa czy kto tam komu przynosi, i roku 2016 lepszego pod każdym względem od poprzedniego.

Tymczasem choinka już ubrana.


Barszcz się gotuje, ciasto znane jako "Sir Nick na kruchym spodzie" przygotowane, a odpowiednia ścieżka dźwiękowa też już zestawiona. Będzie celebrowano!


wtorek, 15 grudnia 2015

Stawka większa niż doktor



W ostatnim czasie miałem se okazję obejrzeć Stawkę większą niż życie. Po raz pierwszy widziałem w całości ów najkultowszy serial w połowie dziewiętisów, kiedy byłem w podstawówce (a postać samego Klossa i charakterystycznie złowieszczy motyw muzyczny kojarzyłem z czasów jeszcze wcześniejszych). Wtedy jakoś nie całkiem ogarniałem, teraz wreszcie mogłem chłonąć Klossa z pełnym zrozumieniem, doceniać zawiłości intrygi i wszechobecną inter-service rivalry pomiędzy Abwehrą a bezpieką SS. Dodatkową atrakcją było wychwytywanie słynnych aktorów (Leon Niemczyk, Alina Janowska, Władysław Hańcza), na których się wówczas nie znałem. Przypomniał mi się też grany przez Gustawa Lutkiewicza SS-hauptsturmführer Lohse, którego 20 lat temu nazywałem „Sowa”, bo mi się kojarzył z kolegą z równoległej klasy. Do tego dochodziły takie smaczki jak Witold Pyrkosz w czarnym mundurze, znacznie młodszy i bez swego trademarkowego pieprzyka, albo Kazimierz Kaczor jako homeguardzista…
Często wymienia się Stawkę jako przykład komunistycznej propagandy. Owszem, trochę ideologii tam jest, ale rzadko kiedy wciskanej łopatologicznie, raczej przemycanej pod płaszczykiem. Oczywiście, Kloss jest agentem Związku Radzieckiego. Oczywiście, współpracuje z prosowieckim podziemiem. Alianci zachodni pokazani są w nie najlepszym świetle. W ostatnim odcinku, Poszukiwany gruppenführer Wolf, sporą rolę odgrywają Amerykanie. Z trzech oficerów zarządzających obozem jenieckim, w którym siedzi Kloss i tytułowy esesman incognito, jeden to prymitywny kowbój z Teksasu, a drugiego zbrodniarze wojenni nie obchodzą, on chce tylko położyć łapę na dokumentacji niemieckiej agentury w ZSRR, bo to się jeszcze przyda. Autentycznie zainteresowany złapaniem bezwzględnego Wolfa jest tylko jeden Amerykanin, który nazywa się… Karpinski (cóż za adekwatne nazwisko dla oficera odpowiedzialnego za obóz jeniecki!). Z drugiej strony – Armia Krajowa nie występuje jako zło wcielone, nieledwie rodzimi faszyści (w sumie serial nie powstawał w latach 50.), a jako „ci drudzy”, którzy mają swoje sprawy, ale czasem się z nimi współpracuje. Co tam jeszcze ze spraw ideologicznych? Ojciec mój się ongiś denerwował, że w całym serialu nie ma ani jednej wzmianki o Holokauście. Otóż jest – w odc. 14 Edyta oficer przesłuchiwany przez Brunnera, wspominając napad bandycki na mieszkanie amtsleitera, precyzuje: „Było to wkrótce po oczyszczeniu miasta z miejscowych Żydów”.
Do kontrowersji należy odcinek Żelazny Krzyż, w którym Kloss orkiestruje intrygę mającą na celu sprowokowanie czystki, a Niemcy łykają to bez popitki, rozwalając kilku wyższych oficerów na podstawie wątłych czy wręcz żadnych dowodów. Takie rzeczy to u Sowietów raczej – autorzy serialu po latach przyznali, że było to nie tyle propagandowe przekłamanie mające jeszcze bardziej dołożyć Niemcóm, co subtelna aluzja właśnie do praktyk stosowanych w ZSRR. Z kolei „ci dobrzy” wypadają niezbyt sympatycznie w odcinku W imieniu Rzeczypospolitej, gdzie partyzancko-partyjna wierchuszka przez głosowanie ustala, że Kloss zdradził i trzeba go zlikwidować. SPOILER: nie udaje im się.
Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym przy oglądaniu nie zwracał uwagi na szczegóły umundurowania. Przykładowo, w odcinku 2 „Hotel Excelsior”, w ujęciu, gdzie Kloss schodzi z promu przez Motławę, wśród różnych mundurowych można dostrzec przez sekundę junaka z Reichsarbeitsdienstu w charakterystycznej czapce.
Okazuje się jednak, że materia kostiumowa zawiera trochę nieścisłości. Pewien niegermański chaos panuje w kwestii belek na kołnierzach Wehrmachtu. Kilkakrotnie, zwłaszcza w późniejszych odcinkach, oficerowie mają patki żołnierskie, a żołnierze i podoficerowie – policyjne. Podobnie wygląda kwestia z „gapami”. Wielu wehrmachtowców jak gdyby nigdy nic nosi na piersi orzeła esesowskiego (ze szpiczastymi, a nie skośnie ściętymi końcówkami skrzydeł), w tym Kurt, ordynans Klossa, który co prawda na płaszczu ma już wehrmachtowskiego, ale za to przyszytego po esesowsku – na lewym rękawie zamiast na piersi.
Wszyscy, ale to wszyscy esesmani (kobieta też) noszą na lewym mankiecie opaski z rzymską dwójką, co wskazywałoby, że należą do II absznytu ze sztabem w Dreźnie. W GG się by to jeszcze od biedy dało obronić, ale we Francji? Na początku drugiego odcinka dokumenty Hansa sprawdza żandarm polowy i ma on – jak w 1939 roku – mundur policyjny, a powinien już dawno odziać się w wojskowy, tylko z niektórymi policyjnymi oznakami. W Krzyżu Żelaznym i dalej żandarmi mają odpowiednie mundury, za to ryngrafy wciąż byle jakie. Napis wykonany nie dość, że wersalikami, nie dość, że wprost na ryngrafie zamiast na ozdobnej wstędze, to jeszcze na dodatek z bykiem („FELDGANDARMERIE”). Przynajmniej rozmiar odpowiedni, nie jak w Czterech pancernych, gdzie niemieccy żandarmi nosili blachy na pół klatki piersiowej. Ekipa w ogóle lubi literę „A”, bo w odc. 13 Bez instrukcji, kiedy akcja na moment przenosi się do Anglii, widać napis „THIS HAUSE FOR SALE”.
Poza tym autorzy nie zdawali sobie sprawy, że w III Rzeszy kobietom nie nadawano stopni wojskowych – Helferinnen miały status cywilnego (choć umundurowanego) personelu pomocniczego, z własną hierarchią stanowisk. Tymczasem w odcinku z uzdrowiskiem towarzyszka Klossa ma rangę majora (SPOILER: jest ona w dodatku oficerem armii brytyjskiej, w której ATS, pomocnicza służba kobiet, też miała odrębne nazewnictwo stopni) a w przedostatnim występuje esesmanka w randze sturmführera (a nie -führerin?).
Nieścisłości dotyczą nie tylko Niemców. W odc. 13 Leszek Herdegen, jeszcze dwa odcinki wcześniej będący oficerem Abwehry, teraz gra pułkownika wywiadu brytyjskiego – i ma o jedną gwiazdkę za dużo. Z trzema gwiazdkami i koroną byłby brygadierem, ale wówczas musiałby mieć je ułożone w trójkąt, a nie w jednym rzędzie. Dla odmiany oficerowie amerykańscy nie noszą w ogóle żadnych dystynkcji, z wyjątkiem pojawiającego się pod koniec odcinka generała (który, nie wiedzieć czemu, jest z lotnictwa) oraz wspomnianego kowbója, którego dystynkcje nie kojarzą się z USA, prędzej z jakimś Meksykiem. U tychże Amerykan widzimy anachroniczne podejście do kwestii rasowych. Segregacja w siłach zbrojnych USA została zniesiona dopiero w 1948 roku, tu zaś czarni żołnierze są radośnie przemieszani z białymi, i to nawet – o zgrozo! – w żandarmerii, zaś prymitywny teksański kowbój nie widzi w tym nic gorszącego.
Mimo jednak wszelkich niedociągnięć, Stawka większa niż życie jest po prostu na tyle dobra scenariuszowo (dialogowo i tak dalej), że do dziś pozostaje wartościowa.

Po obejrzeniu całego Klossa wziąłem się za kolejny serial, tym razem z zupełnie innej beczki: Doktor House. Wziąłem się i po siedmiu odcinkach rzuciłem, bo mnie wpędzał w hipochondrię. Do perypetii lekarzy ze szpitala Princeton-Plainsboro, położonego w New Jersey, owym Sosnowcu Ameryki, wróciłem dopiero wtedy, kiedy poczułem, że mi przeszło, i już jestem dobrze w drugim sezonie (czyli sporo przed mną).
Tym razem mnie autentycznie wciągło i przywiązałem się do postaci. Schemat ogólny odcinka jest prosty. Najpierw widzimy pacjenta, z którym dzieje się coś niedobrego, po czym następuje czołówka. House i jego ekipa zastanawiają się, co pacjentowi dolega, stawiają diagnozę i wdrażają leczenie. Pacjentowi jest jeszcze gorzej, wydaje się, że zaraz umrze, ale House w końcu, w ten czy inny sposób, domyśla się, o co biega, i pacjent dochodzi do zdrowia albo przynajmniej umiera pogodzony ze światem. W tle tego schematu, od którego zresztą czasem zdarzają się odstępstwa, mamy życie szpitala: wzajemne relacje między lekarzami, sympatie, antypatie i intrygi. Rolę elementu komicznego pełni wątek przychodni, w której House pełni dyżury, co zresztą uważa za dopust boży, natrafiając na różne łagodniejsze przypadki i niezbyt rozgarniętych pacjentów, a czasem też hipochondryków i symulantów; niekiedy przypadki te podpowiadają mu rozwiązanie głównego problemu.
Nasz kulawy doktór, grany koncertowo przez Hugh Lauriego, pod szczelną powłoką szorstkości, cynizmu, ironii i buconiery ukrywa wcale spore pokłady empatii. Nie mniej krwiście wypadają jego podwładni. Najsympatyczniejsza jest doktor Cameron, w Housie zakochana, a on ją bezwzględnie (?) friendzonuje – o ile można tu mówić o przyjaźni, gdyż jedynym przyjacielem z prawdziwego zdarzenia wydaje się dla nieokrzesanego diagnosty onkolog Wilson. Nikt tu jednak generalnie nie jest jednowymiarowy, bo australijski stażysta Chase z jednej strony jest osobnikiem małostkowym i cokolwiek śliskim, a z drugiej doskonale nawiązuje kontakt z pacjentami, zwłaszcza dziecięcymi. Poza tym jest jeszcze czarnoskóry neurolog Foreman i szefowa tego całego bajzlu, odznaczająca się wobec Housego archanielską czy wręcz metatronowską cierpliwością ordynatorka Lisa Cuddy – wszystko to jest towarzystwo, do którego spraw chętnie wracam, choć nie chciałbym mieć z nimi do czynienia jako pacjent.
Dodajmy, że serial oglądam z kolekcji DVD dołączanej parę lat temu do „Wyborczej”. Opakowanie zawiera blurby poszczególnych odcinków i mam do nich pewne zastrzeżenia. Nie dość, że czasami dają spoilery, to jeszcze w dodatku autor niektóre odcinki widział tylko jednym okiem, jednocześnie wymieniając uszczelkę w zlewozmywaku, albo przynajmniej bardzo intensywnie o tej uszczelce myślał.
- sezon 1, odc. 13: pacjentem jest rzekomo „dwudziestoletni chłopak”, w rzeczywistości dwunastoletni.
- sezon 1, odc. 19: w blurbie napisane o nurku, a po włączeniu odcinka okazuje się, że to nie żaden nurek, tylko małoletnia uczestniczka zawodów w skokach do wody.
- sezon 2, odc. 6: podaję w całości. „House odmawia zdiagnozowania zapaści u słynnego lekarza, kiedy sportowiec przyznaje, że zażywał środki dopingujące”. Ach tak, więc medycyna jest dyscypliną sportową. Dobrze wiedzieć. W rzeczywistości chodziło o kolarza.
Pominąłem tu drobniejsze umyłki, takie jak przekręcenie imienia byłej żony House’a ze Stacy na Susan, zaaplikowanie jej do piwnicy myszy zamiast szczura czy atak genderu w opisie odc. 8 drugiego sezonu (z pacjentki zrobiono pacjenta). Za to listę dialogową przetłumaczono w porządku – oglądając z napisami, nie znalazłem niczego, co by mi kazało rzucać kapciem w telewizor. Idę obejrzeć następną epizodę.