poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Salwa w ocean bigosu (z frontu czytelniczego, cz. 1)



Jest już po Wielkanocy, zatem więc najwyższa pora się pochwalić, co już zdołałem przeczytać w tym roku. Pod koniec ubiegłego urządziłem sobie niewielki odpoczynek od Chin, wypuszczając się na pewien czas w dziedzinę II wojny światowej. Wojna to chaos – i 2/3 zaliczonych książek ten fakt odzwierciedla lepiej, niż się wydawcy zdaje.


1. Piotr Michin, Artylerzysta Stalina, tłum. Robert Michulec, Warszawa 2011

Jak to w Bellonie, polski tytuł znacząco odbiega od oryginalnego (Guns against the Reich. Memoirs of an Artillery Officer on the Eastern Front), ale tym razem przynajmniej jest na temat. Gorzej z okładką, zawierającą dwa zdjęcia. O katiuszę na tle zrujnowanego miasta już mniejsza, choć Michin akurat nie z katiuszy strzelał, tylko z haubic, ale obok widzimy fotografię pozycji ciężkiego działa… carskiej artylerii z I wojny światowej! Poniżej jeszcze zachęta dla czytelnika: „Łuk Donu – Rumunia i krwawe Węgry – Rozprawa z Japończykami”. Działania przeciw Armii Kwantuńskiej wspomina jeszcze blurb z tyłu okładki. A jak jest w samej książce? Przez Rumunię przeszli gładko i bez walek, znacznie szerzej opisane są działania w Jugosławii. Kampania dalekowschodnia opisana została tylko na ostatniej stronie, w trzech zdaniach. Long story short: Michin tam pojechał, ale w walkach nie uczestniczył.
A w czym uczestniczył? Wieść o ataku Niemiec zastała studenta Michina w trakcie sesji. Jako matematyk dostał przydział do artylerii i po szkoleniu w spartańskich warunkach trafił na front pod Rżewem jako zastępca dowódcy baterii haubic. Podobnie jak to było z Erichem Hartmannem, jego pierwsza bitwa okazała się kaskadą niepowodzeń – ale paradoksalnie kaskada ta uratowała życie jemu i całej baterii. Po rżewskiej rzezi trafił na front południowy. O Stalingradzie książka nie mówi i w sumie słusznie, bo relacji stamtąd było od groma, śledzimy za to szlak bojowy baterii Michina po rozbiciu kotła – między innymi w Donbasie. Później była Rumunia, Bułgaria, Jugosławia i Węgry. Michin stopniowo awansował, stając się dowódcą najpierw baterii, a potem batalionu.
Zawsze wolałem opisy frontowej codzienności i walk na szczeblu taktycznym od operacyjno-strategicznego przynudzania, a książka Michina pod tym względem mnie nie zawodzi. Jest sporo o życiu w baterii i o śmierci też, zwłaszcza pod Rżewem. Bodajże u Władimowa czytałem ongiś, że artyleria ciężka to jedyny rodzaj broni, gdzie śmiertelność wśród oficerów jest wyższa niż wśród żołnierzy. Piotr Michin nie był akurat w ciężkiej, ale z tych samych powodów śmierci w oczy często zaglądał. Regularnie pełnił funkcję wysuniętego obserwatora – szedł z telefonistą na pierwszą linię frontu, nierzadko razem z piechotą, aby obserwować nieprzyjaciela i nadawać koordynaty, podczas gdy sama bateria pozostawała wiele kilometrów za jego plecami. Co prawda, na przykład w Donbasie, samym działom zdarzało się bezpośrednie zagrożenie, gdy niemieckie czołgi nacierały prosto na pozycję Michina. Oprócz działań typowo artyleryjskich lejtnant brał też udział w niezwykle ryzykownych zadaniach rozpoznawczych, wypuszczając się, przykładowo, na tyły wroga w poszukiwaniu „języka”.
Wspomnienia Michina stanowią świadectwo, że niezależnie od poziomu wyszkolenia czy wyposażenia, na wojnie przeżycie zależy w dużej mierze od łutu szczęścia. Autor podaje, że w ciągu całej wojny zdarzyło mu się aż 29 przypadków, kiedy przeżył wyłącznie dzięki szczęśliwemu trafowi. Przynajmniej dwa razy ocaliła go… głupota przełożonego, na przykład wtedy, gdy szedł na tyły przekazać ważny meldunek, a dowódca, zamiast doświadczonego zwiadowcy, dał mu do towarzystwa starego woźnicę, który w krytycznym momencie poślizgnął się. Mimo wszystko na wojnie, zwłaszcza światowej, nic nie daje stuprocentowej gwarancji przeżycia i Michinowi często nie udawało się ocalić tych podwładnych, których szczególnie chciał uchronić.
Złych stron ZSRR autor nie przemilczywa. Już na pierwszych stronach wspomina, jak 22 czerwca, na korytarzu uczelni, wraz z kolegą przekazał innym wiadomość o niemieckiej agresji i od razu został uznany za prowokatora. Jako oficer miał do czynienia z ponurej sławy kontrwywiadem („Smiersz”) i tylko nagłe olśnienie pozwoliło mu uczyścić się z zarzutów i nie trafić pod ścianę za – jakoby celowe – zniszczenie haubicy. Zmorą Michina byli oficerowie polityczni, którzy przez większość czasu głównie się obijali i nie było z nich najmniejszego pożytku. Podobnie wyglądała sprawa z oficerami nominalnie liniowymi, których przysyłano do jednostki z tyłów; z reguły byli to protegowani wyższych dowódców. W jugosłowiańskim okresie trafił się też ułaskawiony kryminalista, który mimo niskiego stopnia trząsł całą baterią i nie dało się tym z nic zrobić. Dopiero gdy dowódca przełamał inteligenckie opory i zwyczajnie dał mu po ryju, urka od razu zaakceptował jego autorytet, stając się wzorowym żołnierzem.
Książka ukazała się po angielsku i z tegoż języka była tłumaczona, co niestety widać. Z jednej strony Robert Michulec postarał się, żeby wyjaśnić niektóre pojęcia, ale z drugiej – o Jezu!… Zwrócił uwagę, że w wersji angielskiej przeciwnicy nazywani są „nazistami”, którego to określenia w ZSRR nie używano – w tłumaczeniu występują „faszyści” lub „hitlerowcy” – ale w dalszej części jednak co najmniej raz „nazistów” przepuszcza. Z transkrypcją z rosyjskiego idzie tłumaczowi nieźle (są wyjątki – „Kolia”), lecz na ostatniej stronie wali nas między oczy mongolskie miasto „Choibalsan”. Zaimki osobowe, a w szczególności dzierżawcze, występują w stężeniu budzącym mdłości, często zdarzają się powtórzenia. Tłumacz nagminnie stosuje wstrętną mi konstrukcję „jeśli x-byśmy” zamiast „gdybyśmy x”. Kalka kalką pogania: „mogłem widzieć” i „mogłem słyszeć” zamiast po prostu „widziałem”, „słyszałem”, „drzewa sosnowe” i „drzewa cedrowe” zamiast sosen i cedrów, „szkolny pryncypał”, a nie dyrektor albo kierownik, a rakiję nazywa się „lokalnie pędzonym likierem”. Do tego interpunkcja zdechła, a i gramatka wygląda dziwnie: „zostałem wyznaczony na poprowadzenie tej akcji” albo „przynależny przełożonemu wobec podwładnemu”. Jak się ktoś akurat nie „rozglądnął”, to „wrócił z powrotem”, a na dodatek narratorowi przytrafiają się niespodziewane zmiany płci. Jest też kobieta „w lekkiej sukience z rozpuszczonymi włosami”. Nawet w terminologii wojskowej tłumacz pasie byki: nadużywa bardzo potocznego słowa „pancerniacy” kosztem określenia „czołgiści”, a warty uparcie nazywa „strażami”. W jednym miejscu czytamy nawet o „artylerii korpulentnej” (zamiast korpuśnej).
Często całe zdania wypadają kulawo: „Niemieccy celowniczy wyprzedzili nas trochę za bardzo i padając na lód wtedy, gdy to zrobiliśmy, pociski wybuchły o siedem metrów przed nami i wszystkie odłamki przeleciały nad nami”. Tłumacz wyraźnie nie czuje rejestru. Styl bywa urzędniczo kanciasty: “kontynuowałem spoglądanie w niebo”, aż tu nagle jak filip z marihułanen wyskakuje „koleś”. Nie lepiej wyglądają „Niemieccy kucharze z pistoletami maszynowymi huśtającymi się na ich karkach”. Albo coś takiego: „To oni będą małymi precjozami, których my pojmiemy jutro, ja i Korennoj, pomyśleliśmy zadowoleni”. Tutaj wyobraziłem sobie lejtnanta i sierżanta, jak na czworakach podbiegają ku niczego nieświadomym Niemcom i syczą przez zepsute zęby: „My preciousssss…
W rozdziale, gdzie Michin opisuje swoje perypetie podczas wyzwalania Jugosławii, jugosłowiański oficer uporczywie zwraca się do niego „przyjacielu kapitanie”. Bałkańska wylewność i gościnność? Nie, to tłumacz nadział się na fałszywego przyjaciela. Po serbskojugosłowacku drug oznacza „towarzysz”. I w ogóle… „Skutek naszego ostrzału był dewastacyjny”. Cóż, dla mnie „dewastacyjny” był poziom tłumaczenia.
Na końcu książki zdziwił mnie trochę brak jakiegoś podsumowania, refleksji czy czegoś w tej podobie. Ot, opis tego, jak Michin poznał swoją przyszłą żonę (lekarkę wojskową), i wtem koniec filma. Znajoma bytująca w rosyjskich internetach poinformowała mnie, że w tamtejszej wersji książka Michina ma jeszcze dwa rozdziały, u nas najwyraźniej pominięte. O co chodzi?!…

Cytat: „W tym czasie Niemiec po prawej zaczął wyć jak gdyby był zarzynany. Faktycznie – był”. (zachowano interpunkcję oryginału)




2. Jerzy Pertek, Na Bałtyku, w Arktyce i na Morzu Czarnym, Poznań 1989

W cieniu początkowych klęsk i późniejszych zwycięstw Armii Czerwonej, w cieniu Brześcia, Stalingradu, Kurska i Berlina pozostają działania radzieckiej marynarki wojennej. W książce formatu kieszonkowego znany marynista, popularyzator historii działań morskich w II wojnie światowej, daje nam ogólny zarys działań RKKF na trzech (i pół) akwenach.
Narracja zaczyna się od lata 1942 roku. Wcześniej (o czym autor pisze gdzie indziej) marynarka ZSRR, podobnie jak armia, nie miała za bardzo czym się pochwalić. Trudna była sytuacja na Bałtyku, gdzie możliwości działań stanowczo ograniczały Rosjanom – jak stoi na niemieckim plakacie propagandowym zreprodukowanym w książce – „Minen, Netze, Eis” (miny, sieci, lód). W rezultacie Flota Bałtycka, zamknięta w Kronsztadzie i na redzie Leningradu, skupiała się na nękaniu Niemców okrętami podwodnymi. Tymczasem pierwszorzędne stały się działania na jeziorze Ładoga, gdzie improwizowana flotylla niestrudzenie przemierzała „drogę życia” do oblężonego Leningradu. I tu ciekawostka: sądziłem dotąd, że z południowych sojuszników Hitlera tak daleko na północ zapuścili się tylko Hiszpanie z „Błękitnej Dywizji” i może Chorwaci, a Włosi siedzieli w Rosji południowej i na Ukrainie. Tymczasem okazuje się, że po Ładodze grasowała ochotnicza flotylla włoskich ścigaczy torpedowych. Jej opiewane przez propagandę sukcesy bojowe były jednak często nie to, że wyolbrzymione, ale wręcz zmyślone. Jest w tym pewien paradoks, bo działania na innych frontach – także w I wojnie światowej – przekonują, że trudno o formację bardziej zaprzeczającą stereotypowi o tchórzostwie i fanfaronadzie włoskich sił zbrojnych niż marynarze ze ścigaczy.
Jeżeli chodzi o Arktykę, to z jednej strony okrętom sowieckim zdarzały się rajdy na norweskie fiordy, a z drugiej – niemieckie U-booty zapuszczały się aż na Morze Karskie, i to jeszcze we wrześniu 1944 roku, kiedy już Anglosasi dawno zepchnęli je z Atlantyku. Autor nie pomija faktu, że radziecka Flota Północna otrzymała solidne wsparcie od aliantów zachodnich. Niektóre jednostki przyprowadzono wprost do Murmańska i Archangielska, ale po inne załogi z Kraju Rad musiały się pofatygować aż do Ameryki, a w skrajnych przypadkach na Florydę! Jednym z okrętów otrzymanych z Zachodu, a operujących właśnie na Morzu Karskim, był niszczyciel „Dostojnyj”, który wcześniej, pływając pod norweską banderą jako HMS „St. Albans”, zatopił omyłkowo polski okręt podwodny „Jastrząb”.
Działania na Morzu Czarnym skupiały się oczywiście wokół Krymu, który aby odbić, zorganizowano masywne operacje desantowe. Do legendy przeszły walki o Noworosyjsk (jeszcze przed Krymem), na przyczółku zwanym „Małą Ziemią”. Służył tam w charakterze oficera politycznego niejaki płk Leonid I. Breżniew, który później znacząco wyolbrzymiał swoją rolę.
Baza źródłowa opracowania Pertka obejmuje książkę Mała Ziemia, napisaną jakoby przez samego Iljicza II, lecz jeden z przypisów powołuje się na “wypowiedź z radzieckiego tygodnika „Ogoniok”, w której informuje się, iż powszechnie wiadomo, że Breżniew nie jest jej autorem i nigdy nie był wybitnym literatem”. Poza tym źródła i opracowania są zarówno niemieckie, jak i rosyjskie. Autor konfrontuje relacje obu stron, zwłaszcza w kwestii poniesionych strat, i nie waha się przyznać, że Rosjanie też swoje zaniżali. Co ciekawe, o ile części dotyczące Zatoki Fińskiej, Arktyki i Morza Czarnego widzimy głównie z perspektywy radzieckiej, to ostatnia, najobszerniejsza część książki, poświęcona działaniom na Bałtyku w końcowym okresie wojny, przedstawia je już bardziej z niemieckiej.
Nie została więc zapomniana największa tragedia morska pod względem jednorazowej liczby ofiar – storpedowanie przepełnionego uchodźcami statku „Wilhelm Gustloff” przez radziecki okręt podwodny „S-13” kapitana Marinesko. Należy tu dodać, że w czasie wojny wycieczkowiec ten służył jako hulk mieszkalny i baza flotylli U-bootów, co dawało propagandzie radzieckiej – a także niektórym autorom u nas – podstawy do wygodnego pomijania obecności jakichkolwiek cywilów na pokładzie. A gdyby ktoś się zastanawiał, jaki los spotkał chyba najbardziej u nas znany okręt III Rzeszy, osławiony pancernik „Schleswig-Holstein” – 18 grudnia 1944 r. w Gdyni posłały go na dno brytyjskie bomby.
Gdzieniegdzie brakuje przecinków, zdarzają się problemy z transkrypcją nazw okrętów: jeden z niszczycieli widnieje najpierw jako „Griemaszczij”, a parę linijek niżej – „Griemiaszczyj”, czasami nazwy występują w transkrypcji niemieckiej. Wspomina się też o „kanadyjskim porcie St. John’s na Nowej Fundlandii” – w tym czasie Nowa Fundlandia była odrębnym dominium i dopiero w 1949 r. weszła w skład Kanady. Tekstowi towarzyszy kilkanaście bardzo czytelnych mapek i 40 mało czytelnych zdjęć.
Ciekawostka: od czasów podstawówki, czyli od dwudziestu z górą lat wiem, że najbardziej wysunięty na północ przylądek Nowej Ziemi zwie się Mys Żełanija. Dopiero u Pertka znalazłem tłumaczenie jego nazwy na Przylądek Upragniony, której próżno szukać w gugielu.

Cytat:
„Parowiec »Marina Raskowa« (5685 BRT) wiózł ważne zaopatrzenie (ciepłą odzież, żywność, paliwo, itp.) dla mieszkańców Nowej Ziemi oraz dwustu zdążających tam pasażerów…” – tylko czy ci pasażerowie jechali tam na dziesięć, czy na dwadzieścia pięć lat?



3. Tomasz Fijałkowski, Atlantyk 1939-1945, Warszawa 2013
(z serii „Historyczne bitwy”)

Wypływam na szersze wody. Autor wcześniej napisał habeka Afganistan 1979-1989, który przez dłuższy czas był w przygotowaniu i w zapowiedziach, miał już nawet gotową okładkę, ale nie mógł dojść do porozumienia z wydawcą w kwestii objętości i nic z tego nie wyszło. Za to wydali mu monografię bitwy o Atlantyk.
Jakie jest pierwsze wrażenie? Nie najlepsze. W tym okresie jednym z czołowych autorów okładek „Historycznych bitew” był Łukasz Mieszkowski, któremu zdarzały się nieprawdopodobne szkaradztwa. Na okładce Atlantyku nie widać charakterystycznych „ludzi-parówek”, lecz za to, utrzymana w ciemnych tonach, jest ogólnie mało czytelna. Poza tym… Nie jestem marynistą, ale coś mi się wydaje, że ten okręt na pierwszym planie ma coś nie tak z proporcjami. Dziób bardzo wysoko zabudowany, a na rufie zrzutnia bomb głębinowych z jakiegoś powodu sięga wysokością prawie do nadbudówki. No ale dobra, może to jakiś typ, którego nie znam. Natomiast niewątpliwym bykiem pozostaje bandera wojenna Wielkiej Brytanii, założona odwrotnie: Union Jack powinien znajdować się w części drzewcowej, a powiewa w swobodnej.
A co z treścią? Na początek powiedzmy, że właściwie jest to książka o wojnie podwodnej i działaniach U-bootów. Konwoje arktyczne, rejs „Bismarcka” i działania „Tirpitza” autor uznał (co potwierdził wprost wypowiedzią na Histerykach) za godne odrębnego opracowania. Prawdę mówiąc, przymiotnik „podwodny” jest chyba najczęściej występującym wyrazem w tej książce. Zdarzył się nawet ośmiokrotnie w jednym akapicie.
Bitwa o Atlantyk była przede wszystkim wyścigiem zbrojeń, w którym coraz doskonalsze U-booty zmagały się z coraz doskonalszymi środkami zwalczania okrętów podwodnych, a obie strony musiały przezwyciężać ograniczenia produkcji. Ogromne znaczenie miały działania wywiadowcze, a zwłaszcza wywiad łącznościowy. Praktycznie wojnę wygrało dla aliantów złamanie szyfrów Enigmy oraz… ręczne sterowanie niemiecką flotą podwodną przez admirała Dönitza, który hurtowo spamował podwładnych rozkazami, komunikatami i zapytaniami, nie zdając sobie sprawy, że w Bletchley Park już ktoś główkuje nad ich odszyfrowaniem. Zanim to jednak nastąpiło, Niemcy poważnie zagrozili gospodarce Wielkiej Brytanii…
Przystąpienie Stanów Zjednoczonych do wojny nie od razu przechyliło szalę na korzyść aliantów. Wręcz przeciwnie, największe żniwa mieli niemieccy podwodniacy w 1942 roku, w trakcie operacji „Paukenschlag” u wybrzeży USA i w basenie Morza Karaibskiego, zastając w rozpłoch nieprzygotowaną do takiego zagrożenia żeglugę amerykańską i zapewniając plażowiczom darmowe fajerwerki. Sprawę pogarszały spory kompetencyjne między US Navy a marynarkami Wielkiej Brytanii i Kanady, a w szczególności postawa adm. Kinga, który „był wiśnią” i nie chciał się podzielić niszczycielami.
Przełom nastąpił w maju 1943, kiedy to alianci w końcu dogadali się co do podziału obowiązków, zaczęli szerzej stosować radar, a w dodatku amerykańskie stocznie rozkręciły się z produkcją prostych, ale solidnych statków handlowych typu „Liberty”, tak masową, że Niemcy nie nadążali z zatapianiem. Pod sam koniec wojny zaczęli wreszcie budowę bardzo skutecznych U-bootów typu XXI z napędem elektrycznym, ale, podobnie jak w przypadku Messerschmitta Me-262, było już po ptokach, zanim zdołali wprowadzić je do służby.
W książce można złapać parę ciekawostek. Krótko po upadku Francji w 1940 r. Hitler zamierzał wykorzystać jej potencjał militarny przeciw Wielkiej Brytanii, w tym również okręty podwodne Marine Nationale – ale adm. Raeder się sprzeciwił. Za to przez pewien czas na Atlantyku operowali podwodniacy włoscy, stacjonujący w Bordeaux, lecz adm. Dönitz był średnio zadowolony ze współpracy i dał im spokój. Mało też u nas znane są ataki U-Bootów na południowym Atlantyku u wybrzeży afrykańskich, na trasie między Kapsztadem a Freetown, które w czasie wojny przeżyło niesamowity rozwój, z sennej dziury gdzieś na uboczu Imperium Brytyjskiego przekształcając się w ważny punkt przeładunkowy.
Główna wada książki? To jest jakiś chałos! Od sytuacji strategicznej przechodzi wtem Fijałkowski do lęku Hitlera przed podróżą statkiem, który miał być jakoby przyczyną lekceważenia przezeń marynarki, potem nagle przedstawia perspektywę Anglików, po czym przenosi się na szczebel pojedynczego okrętu, sięgając po wspomnienia Günthera Priena czy Otto Kretschmera. Koncepcja wydaje się ciut nieprzemyślana: ciekawe informacje o wywiadzie i łączności mógłby zgromadzić w jednym miejscu, a tak – trzeba ich szukać po całym tekście. Poza tym nagminne są skoki chronologiczne: raz jesteśmy w maju 1943, potem w czerwcu, znów w maju i wtem pojawia się jesień 1942. Krótko mówiąc, kompletny bigos. Autor wspomina o tzw. Marinequadratt, stosowanym w Kriegsmarine systemie współrzędnych, ale dopiero po kilkudziesięciu stronach ni z tego, ni z owego wyjaśnia, na czym on polegał. Gdzie indziej czytamy: „Komodorzy konwojów oceanicznych rekrutowali się (…) ze starszych kapitanów marynarki handlowej, którym na czas wojny nadano stopień komodora RNR”. Cóż, ja akurat wiem, że RNR oznacza Royal Naval Reserve, ale bardziej „casualowy” czytelnik nie musi tego wiedzieć, a autor nie wyjaśnia. Pojawiają się kilkakrotne powtórzenia tej samej informacji – np. pisząc o taktyce „wilczych stad”, autor trzy razy informuje, że okręty podwodne ustawiały się w poprzek kursu konwoju. Trochę to wygląda, jakby wrzucał w książkę wszystko, co uznał za interesujące, ale ktoś mu zwinął notatki jeszcze przed rozpoczęciem selekcji i przekazał do druku.
Władca Chaosu tryumfuje i na innych polach. Przy okazji zatopienia 3 września 1939 statku pasażerskiego „Athenia” wspominany jest jakiś Lemp. Z kontekstu idzie się domyślić, że chodzi o dowódcę „U-30”, którego torpeda okazała się mieczem obosiecznym, bo zatapiając „Athenię”, przyczyniła Niemcom szkody wizerunkowej (jeszcze wtedy dbali o pozory) – ale on chyba powinien nosić jakieś imię, nie mówiąc o stopniu, nie? Czytamy też, skądinąd ciekawy, fragment o brytyjskich działaniach wywiadowczych… „Szyfry morskie rozwiązywano w zespole nr 8 (Hut 8), którego kierownikiem był Alan Turing, później Aleksander”. Znaczy co? Przechrzcił się? Zmienił imię urzędowo, i to na polskie? Może chodziło o to, że następcą Turinga na tym stanowisku był szachista C.H.O’D. Alexander, ale pewien nie jestem. W tym samym rozdziale występują dwaj inni kryptolodzy – Rodger Winn i bezimienny Beesley, który pojawia się ni z gruchy, ni z pietruchy, bez żadnego wprowadzenia, po to tylko, by po chwili przepoczwarzyć się w niejakiego „Besle Beaste”. W dodatku niektóre fragmenty nagle utrzymane są w odmiennym od reszty, quasi-literackim stylu, który budzi we mnie dość brzydkie podejrzenia.
Autor zanadto ufa fałszywym przyjaciołom, poczynając od tak nagminnego błędu jak pomylenie pojęć typu i klasy okrętu (np. „fregata klasy Castle” – fregata to klasa, Castle to typ). Nazwa operacji „Paukenschlag” zostaje przetłumaczona jako „uderzenie pałką lub uderzenie w bęben”. Ani jedno, ani drugie, tylko „uderzenie w kotły”, przy czym o ile „bęben” można zrzucić na opracowania anglojęzyczne, gdzie pisze się o „Operation Drumbeat”, to już „die Pauke” z „pałką” ma tyle wspólnego, co „trunek” z „trutką”. Myli też Fijałkowski stopnie marynarki wojennej. Dyrektor Zwalczania Okrętów Podwodnych George Creasy zostaje nazwany „kapitanem marynarki”, podczas gdy już od roku 1935 miał stopień komandora (ang. Captain). Takiego false frienda można by wybaczyć laikowi, a nie autorowi monografii w specjalistycznym wydawnictwie; na logikę, kpt. mar. to za niski stopień, żeby mu powierzyć tak wysokie stanowisko! To już wspomniany Winn, choć miał chore nogi, prosto z cywila wskoczył na komandora porucznika! Podobnie zdegradowany został Eberhard Godt, szef operacji U-Bootwaffe. Dla odmiany inny dowódca jest wprost nazywany „commanderem”, bez wdawania się w detale translatorskie. Admirała Cunninghama autor zwie „pierwszym lordem morskim Admiralicji”, mieszając dwa różne stanowiska: pierwszego lorda Admiralicji (cywila) i podległego mu pierwszego lorda morskiego (admirała).
I tak jest niestety dalej – nazwiska ludzi i nazwy okrętów wyskakują bez ostrzeżenia, skróty i daty się czasem autorowi zajączkują, a ty się, czytelniku, domyślaj, o co może chodzić i czy na pewno rozumiesz tekst zgodnie z intencjami autora. Można się dokształcić w internetach, ale należy wziąć poprawkę na to, że niektóre nazwy będą przekręcone (np. niszczyciel HMS „Verity” nosi w książce nazwę „Varitry”). Również i gramatyka nie pozostaje bez zarzutu. Brytyjskie urządzenie nasłuchowe określane jest zazwyczaj swoją oryginalną nazwą – asdic, ale bywa też spolszczonym asdikiem, a nawet azdykiem, a obrazu dopełniają dwie formy dopełniacza (asdiku/asdika). Gdzie była korekta? Była na poziomie dla tego wydawnictwa charakterystycznym i najlepiej świadczy o niej zdanie „Zależność gospodarki niemieckiej od importu surowców w 1939 wybisuŻa:”



piątek, 1 kwietnia 2016

Kultura i bezpieczeństwo, czyli nowiny z miasta

W Mieście Świętej Wieży bieżący rok niesie nowe, atrakcyjne perspektywy dla wszystkich fanów operetki, opery komicznej, wodewilu, musicalu i music hallu.





Na tej niepozornej działce już w najbliższych dniach rozpocznie się budowa nowego budynku Operetki Częstochowskiej, która zmuszona była opuścić dotychczasową siedzibę z uwagi na jej opłakany stan i od jakiegoś czasu spektakle odbywają się gościnnie w różnych lokalach gastronomicznych. Z inicjatywy radnego E. Gwizdały decyzja o przydzieleniu nowego lokalu tej zasłużonej placówce kultury została w ostatniej chwili wciągnięta do planu na 2016 r., zamiast uzupełnienia pojemników na surowce wtórne w dzielnicy Północ.
Warto dodać, że w tej śmiałej inwestycji kryje się egzotyczny akcent. Wysoką jakość przy niskich kosztach realizacji gwarantuje wynajęcie zespołu renomowanych fachowców ze St. Lucii, specjalizujących się m.in. w szybkiej i solidnej odbudowie budynków po klęskach żywiołowych. Nowa Operetka ma mieć salę na 200 miejsc (w tym 30 na balkonie), bufet, foyer, w którym prezentowane będą prace najlepszych częstochowskich plastyków, parking, a nawet toaletę. Zaplanowana jest także piwnica zdolna pomieścić 24 tony węgla.
Uroczyste oddanie użytku nastąpi już 1 września, wraz z rozpoczęciem sezonu artystycznego. Pierwszym przedstawieniem na deskach nowej sceny będzie magiczny, ciepły i pełny humoru musical Nod! w reżyserii Wojciecha Suchego, na motywach kolekcji dzieł zebranych Katarzyny Michalak. Czekamy z niecierpliwością!



***



W ostatnim czasie do mediów trafiło zagadnienie niekonwencjonalnych rodzajów broni, nieświadomie testowanych na ludności Polski. Przykładem mogą być tajemnicze głośniki na ulicach Warszawy, których jak dotąd jeszcze nikt nie użył, ale mógł! (To prawda, bo czytałem o tym na Histerykach). Niewątpliwie jest to część mrocznych planów Inżyniera Kostki lub jego potencjalnych następców. Co robić?
Ogólnie rzecz biorąc, najlepszą metodą ochrony przed promieniami YYY, pistoletem satelitarnym, falami ultradługimi i innego rodzaju bronią infraenergetyczną, nad którą prowadzi się obecnie eksperymenty, jest jedzenie naturalnego chleba słonecznikowego. Ponieważ jednak 92% pieczywa dostępnego na rynku zawiera chemię oraz nanoroboty zwane dla niepoznaki polepszaczami, czasami trzeba stosować inne zabezpieczenia. Przedstawiony poniżej sposób ekranowania fal mózgowych nie tylko jest skuteczny i łatwy do samodzielnego wykonania w warunkach domowych, ale posiada dodatkowy aspekt estetyczny i stanowi niewątpliwe wzbogacenie imażu.