wtorek, 14 czerwca 2016

Swastyka w głowie i w gaciach (z frontu czytelniczego, cz. 2)

Czas na kolejne ksiązki przeczytane w ostatnim czasie - tym razem poruszamy się po idearium hitlerowskich Niemiec.



4. Stefan Maiwald, Gerd Mischler, Seksualność w cieniu swastyki. Świat intymny człowieka w polityce Trzeciej Rzeszy, tłum. Ryszard Wojnakowski, Warszawa 2003

Każdy system totalitarny dąży do podporządkowania sobie wszystkich aspektów życia obywateli, a już zwłaszcza rozrodczości i seksualności. Szczególnie wyraźnie widać to było w hitlerowskich Niemczech, gdzie zwornik ideologii stanowiła teoria rasowa, wielką więc wagę przywiązywano do swoiście pojmowanej biologii. Krótkie omówienie polityki seksualnej nazistów przedstawili w swym opracowaniu dwaj dziennikarze z RFN.
Książka ma charakter popularnonaukowy, autorzy bez bicia przyznają, że posługiwali się głównie opracowaniami, do źródeł sięgając tylko wtedy, gdy opracowania nie zaspokajały ich zapotrzebowania. Sprawę utrudniał fakt, że na problemie seksualności w totalitarnym systemie Trzeciej Rzeszy do tamtego czasu mało kto się skupiał jako na samodzielnym zagadnieniu, temat uznawano za „niepoważny” w stosunku do np. Holokaustu, a poza tym od zawsze wisiała nad nim ciemna chmura domysłów, pogłosek, legend miejskich i wytworów poszukiwaczy sensacji – za przykład mogą służyć różne, mniej lub bardziej zmyślone hipotezy dotyczące życia uczuciowo-seksualnego Adolfa Hitlera. Mówi się chociażby, że jego antysemicka obsesja wzięła się stąd, że a) rzuciła go jakaś Żydówka, b) jakiś Żyd odbił mu dziewczynę, c) żydowska prostytutka zaraziła go syfilisem. Źródła jednak nie potwierdzają takich rewelacji, a jedyny świadek sugerujący, że coś w tej podobie mogło być na rzeczy, kumpel Hitlera z czasów wiedeńskiej poniewierki, był, jak to malarz, mało wiarygodny. Wiele mitów krąży też wokół organizacji Lebensborn, którą często widzi się jako coś w rodzaju burdelu, a w gruncie rzeczy były to „domy aryjskich samotnych matek”, których znaczenie się wyolbrzymia.
Omówienie zaczyna się od samej góry, czyli od przywódców Rzeszy. Mowa więc o tym, że Hitler, swoją drogą straszny mizoginiczny buc, zdawał się mieć skłonność do jasnowłosych siedemnastek, natomiast kobiety, które się z nim wiązały, przeważnie miewały skłonności samobójcze. Oprócz fujarera opisany jest Josef Goebbels, ta spotworniała wersja młodego Wertera, i jego szokujący romans z czeską aktorką Lidą Baarovą, o której zajmująco pisał Mariusz Szczygieł w Gottlandzie. Hermann Göring był człowiekiem mniej skomplikowanym od tamtych dwóch, ale podobnie jak Hitler, uskuteczniał kult przedwcześnie zmarłej wybranki. Pokrótce też omówiono Ernsta Röhma (“tą gróbą królową”, że zacytuję napisy z filmu oglądanego ongiś na zajęciach z wizualizacji cierpienia) i problem homoseksualizmu w SA i innych organizacjach partii nazistowskiej – trochę szkoda, że bez odniesienia się do kwestii, czy istotnie Oddziały Szturmowe miały aż tak duży odsetek homoseksualistów, jak to dziś lubią przytaczać niepokorni publicyści.
Dalej mowa jest krótko o kwestiach ideologicznych. Naziści inspirowali się modnymi na przełomie wieków ideami rasizmu, darwinizmu społecznego, eugeniki i higieny rasowej, życie seksualne Niemców zostało więc ukierunkowane na wyhodowanie nowego człowieka. Prostą drogą wiodło to do przymusowej sterylizacji „elementów niepożądanych”, których lista była bardzo szeroka i obejmowała nawet… inwalidów z I wojny światowej! Autorzy wspominają w tym kontekście o eksperymentach nad technologiami sterylizacji, jakie prowadzono w obozach koncentracyjnych. Oprócz inwazyjnych zabiegów chirurgicznych, naświetlań czy wstrzykiwania różnego syfistwa rozwijały się także metody z dziedziny medycyny alternatywnej. Testowano więc jako środek sterylizacyjny pewną roślinę z Ameryki – bez powodzenia, tym bardziej, że w klimacie Rzeszy nie dało się jej uprawiać. Kiedy wpisałem w Google jej nazwę łacińską, okazało się, że dziś zielsko to stosuje się jako homeopatyczny lek na potencję!
Nadrzędnym celem życia seksualnego i rodzinnego miało być przyczynianie państwu żołnierzy. Pociągało to za sobą militaryzację macierzyństwa i dzieciństwa. Władza zmuszała kobiety do porzucania pracy zawodowej i brania się za rodzenie – ale w rezultacie ani dzietność szczególnie nie wzrosła, ani nie spadło bezrobocie. Zachęcano też ludzi do reprodukcji dodatkowymi benefitsami, takimi jak kredyty dla młodych małżeństw czy prestiżowy Krzyż Matki Niemieckiej – sęk w tym, że przy okazji prześwietlano kandydatów „genetycznie” i w razie, gdyby się okazało, że coś nie tak z ich aryjskością, mogli zostać poddani sterylizacji. Wielu dochodziło więc do wniosku, że lepiej się nie wychylać.
Ogólnie rzecz biorąc, seks miał być w Rzeszy narodowym obowiązkiem służącym prokreacji, a na pewno nie przyjemnością. Wiązała się z tym tendencja do deseksualizacji nagości, widoczna w propagowaniu „koleżeństwa” i wszechobecnych w nazistowskiej sztuce wizerunkach gołoklatych siłaczy o nieproporcjonalnie małych juwenaliach. Kobiece ciało prezentowane było w podobnym kontekście i z równą topornością – jednemu z głównych artystów Rzeszy nadano przezwisko „malarza niemieckich włosów łonowych”. Niezwykle popularny w Niemczech naturyzm został wprawdzie zakazany, lecz niektórym czasopismom udało się obejść zakaz przez „rebranding” z naturystycznych na gimnastyczne.
Autorzy nie pomijają też złoczynów na tle seksualnym. Tematem tabu przez wiele lat pozostawały zarówno gwałty popełniane przez Niemców na froncie wschodnim, jak i późniejszy „odwet” Armii Czerwonej na kobietach niemieckich. Zupełnie białą plamą pozostają zaś masowe gwałty, jakich w Stuttgarcie dopuszczali się żołnierze północnoafrykańscy w służbie Wolnych Francuzów. Dotąd pozostają one nie tylko w cieniu bestialstw Armii Czerwonej, lecz i wciąż mało obecnych w dyskursie „marokaństw” (marocchinate), do których dochodziło na froncie włoskim, i to, co bardziej szokujące, już po kapitulacji Włoch, a zatem na ludności kraju sprzymierzonego. Choć z drugiej strony – strach pomyśleć, co z taką wiedzą uczyniłaby rodzima fiusaria internetowa…
O życiu intymnym Himmlera wiadomo stosunkowo niewiele, jednak to on grał pierwsze skrzypce w prześladowaniu homoseksualistów. Lesbijek nie ścigano oficjalnie (skoro nie uważano, żeby kobiety miały jakąkolwiek poważną seksualność, problem nie istniał), ale i tak stykały się z prześladowaniem na szczeblu nieformalnym – od zwalniania z pracy po „gwałty naprawcze”. Z ideologicznego punktu widzenia niepokojąco znajomo jawi się okoliczność, że propaganda Rzeszy zasadniczo nie odwoływała się do kwestii religijnych czy ogólnie moralnych, a do „racjonalnych” argumentów biologicznych: jednopłciowianie byli źli nie dlatego, że grzech czy że odrażające, tylko dlatego, że nie dawali wspólnocie narodowej potomstwa. Przyjmowano również za pewnik, że homoseksualiści dysponują darem „zgejania” młodzieży, tylko że określano to mianem „zarazy”, a nie, jak dzisiaj, „promocji”. Pozostałe omówione grupy prześladowane to prostytutki i związki rasowo mieszane.
Do przekładu nie mam większych zastrzeżeń; przyczepiam się jedynie do tego, że wśród krajów okupowanych kilkakrotnie wymienia się „wyspy w kanale La Manche” zamiast, krócej, „Wysp Normandzkich”. Zaskakujące jest też zdanie: „W związku z ideologicznym i technicznym dozbrojeniem Trzeciej Rzeszy mężczyzn o skłonnościach homoseksualnych uznaje się za wrogów państwa”. Dozbrojeniem? Skoro o tym mowa, z dzisiejszego punktu widzenia dysonansem wydaje się częste używanie w ostatnim rozdziale pojęcia „pederaści” – dziś nacechowanego pejoratywnie i używanego prawie wyłącznie przez strusi moralności, ale kilkanaście lat temu, co widać po kontekście, w jakim się go tu używa, wciąż jeszcze uchodzącego za względnie neutralne (w oryginale pewnie było nieposiadające ścisłego odpowiednika w języku polskim słowo Schwule). Szkoda natomiast, że na tylnej stronie okładki, w notach o autorach, podano, że jeden studiował w Braunschweigu, a drugi w Passau, zamiast, jak Pan B-g przykazał, w Brunszwiku i Passawie.

Cytat: „Wychowując córki, należy wcześnie oswajać je z tematyką macierzyństwa. Spokojnie można przy tym pominąć uświadomienie seksualne i wyjaśnienie budowy ciała kobiety”. – mowa cały czas o III Rzeszy, oczywiście.

Reichsfrauenführerin Gertrud Scholtz-Klink 
stojała na straży „tradycyjnej roli aryjskiej kobiety” 
(by Wikimedia Commons)


5. Rosa Sala Rose, Krytyczny słownik mitów i symboli nazizmu,
tłum. Zuzanna Jakubowska i Agnieszka Rurarz, Warszawa 2006

Parę lat temu, w czasie dyskusji o Holokauście, ośmieliłem się stwierdzić, że jedną z najbardziej szokujących rzeczy w naziźmie był fakt, że zbrodnie popełniali „normalni” ludzie. Napotkałem wówczas ostry sprzeciw Mikołaja Grynberga, który od takiego poglądu był jak najdalszy. Dziś, po latach, pozostaję przy dotychczasowym stanowisku. Uznając, że naziści to nie byli ludzie, uznajemy, że człowiek, w tym my, nie jest zdolny do zbrodni, a co za tym idzie – przestaje nam spędzać sen z oczu wizja powtórki… Potwierdzenie swoich przemyśleń znajduję – oprócz innych rzeczy – w Krytycznym słowniku… autorstwa katalońskiej historyczki idei. Książka, swego czasu ogromne wydarzenie wydawnicze w Hiszpanii i nieco mniejsze w Polsce, składa się z ponad 70 ułożonych alfabetycznie haseł-esejów, omawiających poszczególne lejtmotywy nazistowskiej wizji świata, i wyraźnie wskazuje, że to nie było zjawisko powstałe w probówce.
Łatwo uważać nazizm za chwilowy epizod szaleństwa całego narodu, coś w rodzaju polityczno-ideologicznego raka, który niespodziewanie wychynął na arenę dziejów, a potem znikł równie szybko, jak się pojawił. Takie spojrzenie jest lecz drogą na skróty donikąd. We wstępie do pracy Rosa Sala Rose stwierdza, że ideologia, która napędzała zbrodnie hitlerowskie, przez długi czas stanowiła temat tabu wśród historyków. Zaraz po wojnie było za dużo roboty z czym innym, a później badacze omijali go wstydliwie, jakby obawiali się pobrudzić. A może odkryć, że już wcześniej nie było tak znowu czysto? We wczesnych opracowaniach trafiały się wręcz tezy, że nazizm był bezideową, oportunistyczną dyktaturą, a teoria opisująca go jako „religię polityczną” jeszcze do początku XXI wieku budziła w środowisku wiele kontrowersji, choć w samych latach trzydziestych skojarzenia religijne były dla świadków oczywiste.
Centralny filar idei nazistowskiej stanowiła opozycja Aryjczyk-Żyd, nic więc dziwnego, że te dwa artykuły są bodaj najgrubsze w całej książce, a w wersji polskiej stanowiłyby nawet alfabetyczną klamrę, gdyby przed „Aryjczykiem” nie znalazły się jeszcze dwa krótkie hasła. Równie grube jest hasło poświęcone swastyce. Nie brakuje innych pojęć-kluczy, jak „krew i ziemia” (
Blubo) czy „przestrzeń życiowa” albo kosmogoniczna opozycja lodu i ognia. Żadnego z nich hitlerowcy nie wymyślili sami, wszystko to było jedynie monstrualną resublimacją rozmaitych pomysłów dojrzewających w Niemczech od co najmniej stu lat. Jeśli sięgać do samych korzeni, to wczepione są nawet w wiek XVIII i oświeceniowe przewartościowania roli człowieka w przyrodzie, które dało początek rasizmowi (autorka omawia to dokładnie, ale bardzo filozoficznym językiem). Swoje dołożył romantyzm, a najgłębiej sięga idea „Trzeciej Rzeszy”, sformułowana pierwotnie przez XII-wiecznego mnicha (paralele z „Trzecim Rzymem” same się nasuwają).
Główny fundament tworzyły jednak wypociny niezliczonych germańskich ezoteryków z przełomu XIX i XX wieku, turbogermanów, darwinistów społecznych, eugeników i nacjonalistów. Przez całą książkę przewijają się choćby nazwiska Guido von Lista i Lanza von Liebenfelsa, czołowych reprezentantów ariozofii. Sporo miejsca poświęca się podejściu hitlerowców do przeszłości Niemiec – i to od aryjskiego Adama i Ewy, nie sięgali bowiem ówcześni spece jedynie do plemion germańskich, a próbowali szukać praojczyzny w Atlantydzie, Thule itp. Celował tu zwłaszcza Himmler ze swą pragermańsko-ezoteryczną obsesją i jego doradca do spraw mistycznych, Karl Maria Wiligut. Mamy też w książce hasła poświęcone recepcji w III Rzeszy postaci z mniej odległej przeszłości, jak Fryderyk Wielki, Henryk I (za którego reinkarnację uważał się Himmler), Goethe, Schiller czy Paracelsus, patron altmedowego odbicia nazistów. Dużo jest o Ryszardu Wagneru i poszczególnych jego dziełach. Na paradoks zakrawa, że hasło „sztuki zdegenerowanej”, kojarzone wówczas, jak wszystko, co negatywne, z Żydami, zostało wcześniej wprowadzone do dyskursu przez znanego syjonistę Maxa Nordaua, który w dodatku odnosił je m.in. do Wagnera, nazywając go „bardziej zdegenerowanym od wszystkich innych degeneratów razem wziętych”.
Autorka nie pomija samej osoby Hitlera i kultu, jakim go otaczano – jednego razu psychofanki rozkradły na pamiątkę cały wóz cegieł wiezionych na budowę jego rezydencji. Okazuje się też, że fujarerowi wegetarianizm nie wystarczył i skłaniał się już ku czemuś, co dziś nazywają surowym weganizmem, podejrzewał bowiem, że gotowana żywność powoduje raka. Dość mało znanym, a interesującym aspektem są poglądy nazistowskiej wierchuszki na miasto i urbanizację, ściśle związane z ideą Blubo. W skali makro hitlerowcy gloryfikowali wieś i chłopa, kojarząc miasto ze wszystkim, co najgorsze w cywilizacji (słowo-klucz „asfalt”), jeżeli zaś chodzi o poszczególne miasta… Hitler nienawidził Wiednia z jego kosmpolityczną, intelektualną atmosferą i wspomnieniami osobistych niepowodzeń, a za miasto wzorcowe uważał prowincjonalny Linz, co nie przeszkodziło mu snuć planów radykalnej (i olbrzymiej) rozbudowy miasta. Planował także po zwycięstwie generalną przebudowę Berlina wraz z przemianowaniem go na Germanię. Owe gigantomańskie projekta wyraźnie wskazywały, że dla nazistów miasto miało być bardziej nośnikiem idei niż miejscem do mieszkania.
W trakcie lektury napotykałem nieraz na powtórzenia informacji, ale tym razem mi to nie przeszkadzało, bo wynikały one z faktu, że każde hasło napisane jest tak, aby można było czytać je autonomicznie. Autorka odznacza się erudycją i głębokim zgłębieniem tematu, sięga do wielu źródeł, ale mimo wszystko nie ustrzegła się błędów. Pomijam kwestie, powiedzmy, ideologiczne, jak sugerowanie, że Dalajlama jest nie w porzo, bo jego nauczycielem był przez pewien czas członek SS, czy zdziwienie, że hitlerowcy utożsamiali z Żydami nie tylko kapitalizm, ale i komunizm. Rosa Sala Rose najwyraźniej nie zetknęła się ze zbitką „żydokomuna” i upatrywała źródeł tego utożsamienia w dość karkołomnym przekonaniu, że „komunizm to ekstremalny kapitalizm”.
Nieścisłość z dziedziny militariów pojawia się na s. 119 (hasło „Japonia”): „Z kolei pilot Hanna Reitsch, fanatyczna nazistka, w roku 1943 starała się przeprowadzić tajną operację pod kryptonimem Reichenberg; jej celem było przygotowanie siedemnastoletnich chłopców do misji pilotów samobójców, w której poświęciliby życie, siadając za sterami specjalnej wersji rakiety V-1”. Autorka słyszała, że dzwoni, ale nie rozpoznała, w kierym kościele. Po pierwsze, V-1 to pocisk manewrujący albo potocznie latająca bomba (z silnikiem odrzutowym), a nie rakieta (jak V-2). Po drugie, projekt „Reichenberg”, w którym Reitsch brała udział jako oblatywaczka (a nie inicjatorka), rozpoczął się w 1944. Po trzecie, samobójcze misje na „Reichenbergach” mieli odbywać piloci z elitarnej jednostki KG 200. Z nastolatkami z Hitlerjugend chodziło o co innego, choć plan był równie szalony – oni mieli bronić Rzeszy na drewnianych odrzutowcach He-162 Salamander… Ale to wszystko jeszcze nic w porównaniu z rewelacją w haśle „Zygfryd” (s. 284), po której przeczytaniu zamurowało mnie na dobrą godzinę: „Już w epoce romantyzmu chciano widzieć w Zygfrydzie legendarne, wierne odbicie (…) Arminiusa (Hermanna), wodza Cherusków, który w IX wieku naszej ery pokonał legiony rzymskie w Lesie Teutoburskim”. O JASNY PIERNIK…!!! :D Ale głupi ci Rzymianie! Przez 400 lat się nie zorientowali, że już nie istnieją! (rok, wiek, co za różnica)
Tłumaczenie jest przyzwoite, choć tu i ówdzie zdarzają się potknięcia. Błąd rzeczowy popełnia Zuzanna Jakubowska: „Traudl Junge opowiadał…” – podczas gdy, jak wiadomo każdemu, kto interesował się biografią Hitlera, Traudl Junge była to jego sekretarka. Wie o tym także Agnieszka Rurarz – może panie tłumaczki powinny były uzgodnić zeznania? Ponadto rąbnięto się przy wzmiance o regencie Tybetu, żywcem kopiując z oryginału „Qutuqtu de Rva-sgren” i traktując to jako imię i nazwisko (doprawdy, bardzo tybetańskie to „de”), a chodzi o przeora klasztoru Rwa-sgreng w hiszpańskiej transkrypcji. Natomiast Amenofis IV (Akenaton) u nas bardziej znany jest pod imieniem Amenhotepa IV (Echnatona). Zgrzytała mi „republika weimarska” małą literą – wprawdzie nie była to oficjalna nazwa państwa, ale Trzecia Rzesza czy Konsulat też nie były. Z jakiegoś powodu też wolnomularze zwani są tu „frankmasonami”, co może nie jest błędem, ale wygląda dziwnie.
Publikację uzupełniają biogramy kilkudziesięciu ważniejszych postaci występujących na kartach słownika (w tym jednego Severusa), a także rozmieszczone w całym tekście ilustracje – niestety, w wielu przypadkach mało czytelne.

Cytat: „…psychoanalityk Wilhelm Reich próbował wyjaśnić, jakie wrażenie swastyka wywiera na masach ludzkich, urzymując, że działa ona na podświadomość, ponieważ kształtem przypomina schematyczną sylwetkę dwóch osób splecionych w akcie płciowym; a więc tym większy jej efekt, im większe niespełnienie seksualne patrzącego” (z hasła „Swastyka”)


Guido von List, kompletnie zryty beret
(by Wikimedia Commons)

niedziela, 5 czerwca 2016

Gady i kosplejerzy w Breslau



Wybrałem się parę dni temu do Wrocławia, zachęcon wieściami, że pewna grupa osób z Tego Forum zamierza tam spędzić nieco czasu na imprezie znanej jako Dni Fantastyki.
W odróżnieniu od niektórych innych miast, stolicę Zdolnego Śląska odwiedzam stosunkowo rzadko. Po raz pierwszy byłem tam w 1992 roku, w ramach wycieczki szkolnej na Panoramę Racławicką. Później wybrałem się już jako student, chyba w 2007, kiedy to poświęciłem juwenaliowy piątek na jednodniową ekspedycję, która, z powodu strasznych opóźnień pociągów, przeciągnęła się na całą noc, a do Krakowa wróciłem już po świcie. Tegoroczna wyprawa była więc trzecią.
Spośród dwóch dworców w moim mieście sensowne połączenie odjeżdżało do Breslau z tego drugiego, na którym byłem kilka razy w życiu. Jeździ tamtędy słynne Pendolino, ale jednak przepuściłem je i wsiadłem w pośpieszny ze wschodu – jadący nie tylko z Przemyśla, ale aż z samego Tygrysowa. Co ciekawe, różnica w cenie nie jest proporcjonalna do różnicy w prędkości: pośpieszny odjeżdża ze stacji 10 minut po Pendolinie, a na miejscu jest zaledwie 20 minut później. Po drodze zaobserwowałem na polach co najmniej sześć saren.

To nie jest sarna.

Dworzec wrocławski, porządne dzieło niemieckiej arcytektury (występował w Stawce większej niż życie), robi wrażenie, ale tym razem przemknąłem przez dość szybko. Od poprzedniego razu przeszedł chyba generalny remont i prezentuje się w estetycznym kolorze nadzienia pomarańczowego. Przed dworcem rozciąga się obszerny plac z ławkami zasiedlonymi przez okolicznych (a może i ogólnopolskich) bezdomnych, a na budynku naprzeciwko widnieje kultowy neon „Dobry wieczór we Wrocławiu”.

Dobry, dobry.

Drogę z dworca do centrum odnalazłem dość instynktownie, idąc dość długą ulicą Skargi i zwracając uwagę na różne szczegóły. W pewnym momencie zauważyłem flagę Bułgarii zawieszoną na odrapanym bloku, tuż obok nowoczesnego budynku, lśniącego czernią i szkłem. To by mogła być całkiem niezła metafora czegoś. Wygląda na to, że mieści się tam konsulat mieszkańcy Sofii powinni czuć się jak w domu.

I tak wygląda lepiej niż na Google Maps.

Będąc w obcym mieście, zawsze staram się chłonąć jego „duszę”, czyli specyficzną atmosferę. Wałcorw ma w sobie wyraźny, choć nieokreślony pierwiastek wielkomiejski czy zgoła europejski, odmienny zarówno od asfaltowej dżungli Warszawy czy Katowic, jak i od konserwatywno-artystowskiego klimatu Krakowa. Przy tym jest to „miasto z pomysłem na siebie”, o czym świadczą sławne krasnale.


To tylko niektóre.
Spędziłem trochę czasu na szeroko pojętym starym mieście, mimo prawie zupełnego braku jego znajomości. Odwiedziłem pomnik zwierząt rzeźnych na Jatkach, byłem też na Rynku, ale nie udało mi się zbliżyć do mego ulubionego pręgierza, południowa strona placu była bowiem w remoncie. W ogóle, jak tak teraz się zastanawiam, to paru planowanych miejsc jednak nie obleciałem, bo nie dotarłem np. do znanej fontanny zwieńczonej rzeźbą gołego chłopa z rożnem. Niemniej różne rzeczy podziwiałem i zauważałem.

To się nadaje na Tumblacza. Don't follow if you have the 'don't follow if' clause.

Byłem, oczywiście, w kilku księgarniach i antykwariatach. Już w pierwszej, na Oławskiej, przywitał mnie czytany z audiobooka Ojciec chrzestny. Gdzie indziej dostrzegłem całą półkę książek wydawnictwa Napoleon V, ale, niestety, nie było wśrod nich wydawanych do niedawna Ospreyów. Za poprzedniej bytności w mieście kupiłem Gilotynę marzeń Roberta Jordana oraz słownik gwary partyzanckiej z II wojny światowej – tym razem wpadła mi w ręce jedynie broszurka poświęcona czołgowi ciężkiemu IS. Kupiłem ją w antykwariacie, którego najsłynniejszym rezydentem był do niedawna kot Dante, a przy okazji od znajomej pracownicy dowiedziałem się, czym dojechać do Leśnicy.

Niby bezpieczne miasto, a tu nagle krokodyl wyłazi ze ściany.

W tle powyższego zdjęcia zwraca uwagę jeden spośród niskich betonowych bloków z wielkiej płyty, wstawionych między zabytkowe kamienice najwyraźniej dla wypełnienia zniszczeń wojennych.
Ponieważ lubię nadwodne rewiry, wybrałem się na Piasek oraz na sąsiednią eks-wyspę, ze względu na popularność wśród zwiedzających zwaną Ostrowem Tłumskim. Ostrów był w pełnym rozkwicie i bardzo emanował duszą miasta, szkoda tylko, że latarnie gazowe się akurat nie paliły.

Zielony mosteczek

Jakąś dużą aleją, biegnącą obok Ossolineum i Urzędu Wojewódzkiego, wróciłem nazad pod Galerię Dominikańską, a ponieważ godzina była już zaawansowana, poszłem se osiedlić Araba.

Dwa rowery - z lewej pomnik, a z prawej nie

Wrocławska komunikacja miejska uchodziła wtedy jeszcze za całkiem bezpieczną, wsiadłem więc w tramwaj, by przebić się do Leśnicy. Wyższości cywilizacyjnej Wrocławia dowodzi fakt, że nie tylko na przystankach i w tramwajach są automaty biletowe, ale w dodatku można w nich płacić kartą!

Preapokalipsa

Leśnica znajduje się hen gdzieś na samym końcu miasta, na tramwaju jedzie się tam godzinę, mijając na przemian okolice miejskie i podmiejskie, przenikające się jakby bez cienia logiki. Obezpieczywszy drogę powrotną, wszedłem na teren zamku, gdzie odbywały się Dni Fantastyki. Wykupiłem bilet i poszedłem się rozejrzeć.

U stóp zamku scena.
Wewnątrz budynku, na trzech kondygnacjach oraz w piwnicy, w różnych salach odbywały się różne punkty programu. Zagadkę stanowiła baszta, do której dotarcie samo w sobie mogło stanowić niezłe wyzwanie, a wspinając się po kręconych schodach, wspominałem czasy studenckie i egzaminy w „wieży Sarumana” na Batorego w Krakowie. Na zewnątrz rozłożyły się namioty strefy handlowej: odzież, biżuteria, gry, książki, gadżety rozmaite… Z boku stało zaplecze gastronomiczne w postaci kilku jadłowozów.
Wśród uczestników trafiali się zarówno tzw. „normalsi”, jak i ludzie w większym lub mniejszym kosupure. Jako środek ekspresji wykorzystywano rozmaite kiszerty, np. jedna z uczestniczek miała koszulkę, na której widniała kombinacja godła rodu Starków z Piesełem, opatrzona podpisem: „Much winter, so much soon, wow”. Jeśli chodzi o cosplay – rozmaicie: trochę mangi, trochę typowego fantasy, trochę postapokalipsy i trochę steampunku. Był przynajmniej jeden Geralt i jakiś asasyn.

Raczej asacórka.

Przybyłem głównie dla czynnika ludzkiego (z kierym się zresztą notorycznie mijałem), więc wykłady, odczyty, larpy, panele, płytki, linoleum itp. miały dla mnie znaczenie drugorzędne. Byłem tylko na połowie jednego, na którym Piotr W. Cholewa wraz ze swym synem pisarzem z humorem nawijali o admirale Nalesońcu. Poza tym przebywałem na terenie obiektu, wzbudzając leciutkie zainteresowanie swoim heavymetalowym imażem – koszulka Metalliki, pieszczocha z ćwiekami, włos rozwiany. Wyglądałem na tyle tró, że jakiś uczestnik w koszulce Slayera poprosił mnie o zdjęcie (i to pomimo faktu, że na moim kiszercie widniała reprodukcja okładki Garage Inc., albumu, który trudno uznać za szczególnie tró – choć z drugiej strony, mógł on mieć też wpływ pozytywny, przybliżając młodzieży twórczość Diamond Head czy Misfitsów – no i w dwóch najstarszych kawałkach grał jeszcze Cliff, więc chyba jednak nie jest tak źle). Efekt potęgowały kupione na straganie z gadżetami anime-mangowymi kocie uszy z różowymi wstążkami. Ponadto nabyłem steampunkowy sygnet, którego, jako jedynej rzeczy, brakowało mi do cosplayu Prawdziwego Pisarza Fantazego.

Coming soon...

Miałem wracać pociągiem po 18, ale doszedłem do wniosku, że za mało spędziłem czasu z forumianami, więc odłożyłem powrót na autobus po 20. Krótko przed moim wyjściem srogo lunął deszcz. Ponieważ nic konkretnego nie jechało aż do samego dworca, wysiadłem na Oławskiej i przedzierałem się na orientację Podwalem wzdłuż byłej fosy miejskiej. Dotarłszy do dworca PKP, musiałem jeszcze znaleźć jego autobusowy odpowiednik. Na miejscu zauważyłem, że najwyraźniej połączenia z Ukrainą stanowią dość istotną część biznesu transportowego w Breslau.
Podróż autołobuzem trwała 4 godziny, czyli dwa razy dłużej niż pociągiem. Szkoda tylko, że było trochę za ciasno i nawet nie mogłem przybrać odpowiedniej pozycji do zdrzemki – ale za to obejrzałem sobie nocne widoki Opola. Liczyłem na to, że do domu trafię jak najszybciej, a tymczasem kierowca zrobił mi wbrew i w Częstochowej, tuż przed wjazdem na dworzec, zarządził 15-minutowy postój toaletowo-tytoniowy w bok od całej komunikacji miejskiej. Były przed nim jeszcze Kielce, Lublin, Chełm i Hrubieszów…