poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Morświny, pancerniki i dekolty (z frontu czytelniczego, cz. 4)



6. Bogusław Brodecki, Dien Bien Phu 1954, Warszawa 1989 
(z serii Historyczne bitwy)

Dien Bien Phu 1954 to pierwszy habek poświęcony okresowi po 1945 r. i jeden z ostatnich, jakie wypuściło Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, zanim przekształciło się w Bellonę. Był to również mój pierwszy w życiu kontakt z tematem Wietnamu w ogóle – teraz przypominam go sobie, bogatszy o kilkanaście książek przeczytanych, a jedną nawet przetłumaczoną.
Przed wojną wietnamską, która, poza wszystkim innym, przeorała społeczeństwo i kulturę USA, była jeszcze wcześniejsza, zwana dla odróżnienia wojną indochińską (albo I indochińską), w której wyniku Wietnamczycy przepędzili z kraju dawnych kolonialnych panów, Francuzów. Dodajmy, że w skład Indochin Francuskich wchodziły jeszcze Laos i Kawodrza Kambodża, jednak to, co się tam działo, miało drugorzędne znaczenie w porównaniu. No i sam Wietnam dzielił się wtedy na trzy kolonie: Tonkin, Annam i Kochinchinę (dawniej teren sporny wietnamsko-khmerski).
Komuniści wietnamscy, znani podówczas pod nazwą Ligi na rzecz Niepodległości Wietnamu, w skrócie Viet Minh (autor używa pisowni łącznej), urośli w siłę w czasie japońskiej okupacji Indochin. Japończykom na rękę było wspieranie ruchów antykolonialnych na terytoriach okupowanych – na podobnej zasadzie, a nawet jeszcze aktywniej, w Holenderskich Indiach Wschodnich rozwinął się indonezyjski ruch niepodległościowy. Kiedy zaś okazało się, że Wielka Wschodnioazjatycka Strefa Wspólnego Dobrobytu będzie trwać mniej więcej tyle co Tysiącletnia Rzesza, Ho Chi Minh i jego towarzysze wykorzystali próżnię władzy, by proklamować Demokratyczną Republikę Wietnamu (DRW). Powracającym Prancuzom się to nie spodobało i po pewnych starciach w 1946 r. odzyskali władzę na części terytorium. Ani jedna, ani druga strona nie miała zamiaru ustąpić, zaczęła się wojna partyzancka. Z początku Vietminh walczył o przeżycie, konstruując w dżungli niedostępne schronienia. Sytuację poprawiło w 1949 r. powstanie ChRL, przez którą płynęło zaopatrzenie dla „wujka Ho” (a więc mamy tu i wątek chiński przez miedzę). W tym samym roku Francuzi proklamowali półsuwerenne (w ramach Unii Francuskiej, średnio udanej próby przekształcenia imperium kolonialnego w odpowiednik Commonwealthu) Państwo Wietnamskie z cesarzem Bao Daiem, zalążek późniejszego Wietnamu Południowego.
W tej wojnie front był wszędzie i nigdzie. Wietnam dzielił się na terytoria opanowane przez DRW, obszary pod kontrolą Francuzów oraz strefy walk, przemieszane w najrozmaitszy sposób. Wymuszało to podział wojsk Vietminhu na siły regularne, regionalne i lokalne. Przetrwał on – o czym można przeczytać gdzie indziej – również w Vietcongu w latach 60. i weteran tamtej wojny, Gordon L. Rottmann, twierdził, że siły regularne (Chủ Lực) to nie była partyzantka, jeno wcale porządna armia, tylko bez sprzętu ciężkiego. Wietnamska Armia Ludowa lat 50. była mniej doświadczona, ale wyposażenia, a zwłaszcza ducha bojowego jej nie brakowało. Frencuzi przeciwstawiali jej oddziały o różnej wartości bojowej: od bitnych spadochroniarzy i Legii Cudzoziemskiej, przez wojska kolonialne (marsouins) i strzelców algierskich, po formacje kontrpartyzantów z niewietnamskich mniejszości etnicznych, dobrze się sprawdzające w obronie lokalnej, ale całkiem nieodpowiednie do działań regularnych.
Książka Bogusława „Bogdana” Brodeckiego, obecnego naczelnego Bellony, wprowadziwszy czytelnika w temat, opowiada o przełomowej bitwie w północno-zachodnim Tonkinie, na terenie zamieszkanym przede wszystkim przez mniejszości: Tajów i Meo. U jej źródeł stała kontrowersyjna decyzja dowódcy Francuskiego Korpusu Ekspedycyjnego na Dalekim Wschodzie (CEFEO). Gen. Henri Navarre przeczuwał, że Vietminh zamierza zaatakować, tylko nie wiedział, na Deltę Rzeki Czerwonej czy na Laos. Doszedł do wniosku, że Delta jakoś sama się obroni, ale Laosu trzeba przypilnować, bo partyzanci mogą tamtędy obejść cały Wietnam. Wobec tego już 20 listopada 1953 r., w ramach operacji „Castor”, elitarne bataliony spadochronowe (w tym 6. kolonialny pod dowództwem mjr. Marcela Bigearda, wynalazcy czapki polowej używanej do dziś przez armię francuską) zajęły dolinę Dien Bien Phu, strategiczny węzeł drogowy przy granicy z Laosem, i przygotowały teren do budowy wielkiego obozu warownego.
Stricte Francuzów było w załodze ze 20% – resztę garnizonu stanowiły „morświny” z Indochin i Senegalu, nieregularni Tajowie, oddziały północnoafrykańskie i Legia Cudzoziemska. Do dyspozycji mieli szpital, dwa burdele (jeden z Tajkami, drugi z Algierkami), 10 czołgów, a przede wszystkim lotnisko, zaopatrzenie i posiłki miały bowiem nadchodzić z powietrza. Udało się wcześniej z bazą Na San, dlaczego by się miało nie udać w Dien Bien Phu? A jednak… W następnej dekadzie Amerykanie i Australijczycy z powodzeniem wykorzystywali koncepcję „bazy ogniowej”, ale po pierwsze, obozy takie były znacznie mniejsze, a po drugie – technika śmigłowców i taktyka ich wykorzystania o wiele bardziej się rozwinęły.
Navarre dobrze obstawił kierunek natarcia, ale w swoich kalkulacjach nie przewidział jednego: nie wziął pod uwagę, że Vietminh może rzeczywiście zaatakować obóz. Wydawało mu się, że sama obecność takiej masy wojsk zniechęci partyzantów do łażenia, gdzie nie trzeba. Tymczasem dowódca Wietnamskiej Armii Ludowej, słynny Vo Nguyen Giap (zmarły trzy lata temu w wieku 102 lat), doszedł do wniosku, że skoro już tylu Francuzów zgromadziło się w jednym miejscu, to szkoda by było zmarnować taką okazję nakopania im do rzyci. Rozpoczęła się szeroko zakrojona koncentracja wojsk…
Zaopatrzenie oddziałów wietnamskich było nie lada wyzwaniem, zwłaszcza że Wietnamczycy wszędzie przemieszczali się pieszo, względnie na rowerach, a ze zdobycznych samochodów wykorzystywali tylko opony – do produkcji sandałów. Przewagę techniczną Francuzów niwelowali, psując drogi dojazdowe do terenów wyzwolonych. Dowództwo francuskie liczyło, że nadejście pory deszczowej utrudni partyzantom robotę, tymczasem przy ich trybie działania niewiele już pozostało do utrudnienia, za to deszcze znacząco uniemożliwiły wsparcie powietrzne dla obleganych.
Jak się później okazało, katastrofalnym pomysłem było umieszczenie obozu w kotlinie bez uchwycenia okolicznych wzniesień, z których działa WAL mogły bez przeszkód razić „kolonialistów”. Czyniły to tak skutecznie, że ppłk Piroth, jednoręki dowódca artylerii francuskiej w Dien Bien Phu, popełnił samobójstwo, załamany własną bezradnością.
Generał Giap podchodził do obozu warownego systematycznie. Jego oddziały, niestrudzenie kopiąc transzeje, zaciskały pętlę wokół Francuzów, po czym odcinały pojedyncze sektory obrony (nazwane imionami kobiecymi: „Béatrice”, „Gabrielle”, „Dominique”, „Isabelle” itp.) w generalnych szturmach. Ponosiły przy tym ciężkie straty, ale Francuzi ponosili je również, a mieli znacznie mniejsze możliwości uzupełnień, bo od kiedy artyleria WAL wstrzelała się w lotnisko, możliwe były już tylko zrzuty, i to w dodatku nocne.
Wewnątrz obozu szybko zaczęły się rozgrywać dantońskie sceny. Komendant, płk Christian de Castries, ponoć nie wytrzymał nerwowo i został odsunięty od rzeczywistego dowodzenia przez dowódcę oddziałów spadochronowych, ppłk. Langlaisa, wspólnie z Bigeardem. Zdarzenie to, zwane „puczem spadochroniarzy”, niektórzy autorzy kwestionują, podobnie jak nie jest pewne, czy pielęgniarka Geneviève de Galard, jedyna Europejka w dolinie, została nazwana „Aniołem z Dien Bien Phu” przez załogę, czy dopiero przez prasę (Brodecki obstaje przy tej drugiej wersji).
Opracowanie czyta się dość sprawnie, nie miałem poczucia przytłoczenia kaskadą numerów jednostek i nazwisk dowódców, orientowałem się w nich całkiem nieźle. Notabene fakt, że dywizje (a i często pułki) Wietnamskiej Armii Ludowej nosiły trzycyfrowe numery, nie musi koniecznie znaczyć, że było ich tak dużo – wynika to zwyczajnie z przyjętego przez Wietnamczyków systemu numeracji.
Książkę oddano do składania w grudniu 1988, z drukarni wyszła w październiku roku następnego. W 1989 roku system drżał już w posadach, a jednak środowisko obronne odznaczało się sporym konserwatyzmem. Na używanie słowa „kolonizatorzy” jako synonimu Francuzów czy patetyczne wstawki o tym, jak większość narodu popierała Vietminh, mogę ewentualnie przymknąć oko (zwłaszcza że w tamtej części świata komunizm nie budził wówczas negatywnych skojarzeń, jakie wyrobił sobie w Europie, więc poparcie mogło być istotnie duże), ale już nazwanie proklamowania Chińskiej Republiki Ludowej „ze wszech miar pozytywnym wydarzeniem” w roku Tiananmen, kilkanaście lat po rewolucji kulturalnej i ze 30 po zerwaniu Pekinu z Moskwą, które pozwalało w pewnym stopniu krytykować reżim Mao i jego następców, to już pewna przesada.
Biorąc jednak pod uwagę bazę źródłową, nie jest tak źle. Co prawda spory procent bibliografii zajmują polskie, a nawet radzieckie pozycje z lat 50. i 60., które siłą rzeczy muszą być zideologizowane. Trudno też spodziewać się obiektywizmu po publikacjach wydanych w Hanoi. Z drugiej strony nie brakuje książek francuskich z tegoż okresu – oraz oczywiście nowszych. Są opracowania Bernarda Falla, wybitnego specjalisty od wojny indochińskiej, który zginął na minie podczas Tej Drugiej Wojny. Co do świadectw uczestników zdarzeń – w bibliografii znalazły się dwie prace gen. Giapa, wspomnienia płk. Langlaisa i jednego z młodszych oficerów, a także publikacje kilku Polaków, którzy byli tam i wszystko oglądali własnymi oczami – w tym wykorzystane we wkładkach z ilustracjami rysunki Aleksandra Kobzdeja. Dzikie banany Arkadego Fiedlera to relacja z czasów nieco późniejszych (patrz niżej), z okresu samej wojny pochodzi Dom bez ścian Wojciecha Żukrowskiego. Brodecki sięga też po Opowiadania z Dalekiego Wschodu tegoż autora – nie upierałbym się traktować tego jako źródła, ale z pewnością dodaje całej pracy plastycznych opisów, nawet jeśli są one utrzymane w tonacyi „c” pięciokreślnego z kilometrowymi fermatami.
Nie chce mi się zbytnio czepiać, bo prócz ideolo nic mi w narracji szczególnie nie przeszkadzało, poza sporadycznymi zmianami czasu z przeszłego na teraźniejszy. Czasem też się zdarzały przeskoki chronologiczne, ale dały się znieść, bo były zwykle związane ze zmianą perspektywy. No i jeszcze na jednym ze zdjęć Bigeard jest podpisany jako podpułkownik, a ma dystynkcje majora, ale mniejsza o to, bo awansowali go w trakcie bitwy i może nie miał skąd wziąć właściwych (de Castries dostał awans na generała, ale zrzucone mu naramienniki, razem z butelką szampana, wpadły w ręce Wietnamczyków).
Dodajmy, że kilka lat później niektórzy z weteranów Dien Bien Phu stanęli po przeciwnych stronach: Bigeard dowodził w Algierii, a wśród służących w załodze obozu strzelców algierskich znalazł się sierż. Bensalem Abderrahman, późniejszy prominentny członek Frontu Wyzwolenia Narodowego.



8. Zbigniew Flisowski, Bitwa jutlandzka 1916, Warszawa 1994
(z serii Historyczne bitwy)

Bitwę jutlandzką czytałem jeszcze w podstawówce i zrobiła na mnie ogromne wrażenie swoim literackim, „fabularyzowanym” stylem opartym na wspomnieniach uczestników tej największej – do 1944 r. – bitwy morskiej w historii. W szczególności wstrząsające były niezwykle plastyczne opisy zniszczeń na ostrzeliwujących się nawzajem okrętach brytyjskich i niemieckich. Teraz postanowiłem ją sobie przypomnieć w ramach inspiracji, bo działania wojenne w 1916 r., głównie morskie, od jakiegoś czasu szczególnie mnie interesują.
Na przełomie maja i czerwca tegoż roku rozegrała się bitwa jutlandzka, zwana przez Niemców, z dużą dozą przybliżenia, bitwą w cieśninie Skagerrak. Nie należy jej natomiast nazywać, koledzy tłumocze, „bitwą o Jutlandię” – to kolejna anglosaska kal(e)ka językowa mówić „bitwa o” zamiast „bitwa pod”, z wyjątkiem uzasadnionych przypadków, jak „bitwa o Moskwę” – bo los Jutlandii, należącej do państwa neutralnego, w żaden sposób od wyniku tej bitwy nie zależał.
Autor rozpoczyna od przełomowego wydarzenia w dziejach wojskowości morskiej, jakim było wodowanie pancernika HMS „Dreadnought” w roku 1906; od tej pory literatura przedmiotu dzieli pancerniki na „drednoty” i „predrednoty”. Nakreślona jest też ogólnie sytuacja przed wybuchem wojny i gwałtowny wzrost potęgi Kaiserliche Marine do stopnia, w którym mogła ona zagrozić samej Brytanii. Władczyca mórz miała powody do niepokoju – jej potęga od czasu Trafalgaru pozostawała niekwestionowana, ale z drugiej strony przez ostatnie sto lat Royal Navy nie miała okazji zmierzyć się z przeciwnikiem o zbliżonym potencjale. Teraz właśnie miało dojść do starcia morskich gigantów.
Wspomniane są też wcześniejsze bitwy pomiędzy głównymi uczestnikami zdarzeń – pod Helgolandem i na ławicy Dogger, gdzie admirał Franz von Hipper wybrał się tylko pognębić brytyjskie kutry (rybacy z tego akwenu mieli ciężkie życie – 11 lat wcześniej ostrzelali ich spanikowani Rosjanie, przekonani, że mają do czynienia z japońskimi torpedowcami). W rezultacie dostał takie baty od wiceadm. Davida Beatty’ego, że kajzer zabronił Hochseeflotte wychodzić w morze bez wyraźnego rozkazu. Nie zajmuje to wszystko w sumie więcej niż 20% książki, dalej jest już samo gęste, czyli wyjście w morze i sama bitwa. Dziś już takich habeków nie robią.
Jak doszło do bitwy? Niemcy próbowali wykonać rajd ku brzegom Anglii, aby zbombardować Sunderland, Brytyjczycy natomiast, dowiedziawszy się o ich wymarszu, postanowili z nimi zatańczyć. Ze Szkocji i Orkadów wyszła więc flota liniowa Grand Fleet pod dowództwem admirała Jellicoe’a (okręt flagowy – „Iron Duke”) i eskadra krążowników liniowych Beatty’ego („Lion”), podczas gdy z Wilhelmshaven – siły główne Hochseeflotte pod wodzą admirała Scheera („Friedrich der Grosse”) i krążowniki liniowe Hippera („Lützow”). Paradoks polegał na tym, że zarówno jedni, jak i drudzy byli początkowo przekonani, że przeciwnik nadciąga wyłącznie formacją krążowników, i przeżyli lekkie zdziwienie, mając do czynienia z całą armadą. Na dodatek oba ugrupowania zetknęły się w momencie, gdy zarówno po niemieckiej, jak i po brytyjskiej stronie podjęto decyzję, aby sprawdzić, co to za duński frachtowiec szwenda się po morzu.
Rzeczywiście, dobrze zapamiętałem – opisy chaosu i zniszczeń bitwy morskiej są wyjątkowo plastyczne, gdyż autor chętnie sięga do materiałów wspomnieniowych. W ogóle często obserwujemy zdarzenia z punktu widzenia bezpośrednich uczestników walk, dzięki czemu książka nie jest jedynie suchy opis bezdusznego sztabowca, jak, nie przymierzając, u Lecha Wyszczelskiego. Zawdzięcza to autor przebogatej literaturze przedmiotu, jaka na temat jedynej wielkiej bitwy pomiędzy drednotami ukazała się zarówno w Niemcach, jak i w UK. Spośród czterech dowódców tylko admirał Hipper nie spisał wspomnień. Jeżeli zaś chodzi o niższe rangi, to bitwę widzimy oczami m.in. oficera artyleryjskiego na krążowniku „Derfflinger”, zastępcy dowódcy pancernika „Warspite”, niemieckiego lekarza okrętowego, a także jednego z zaledwie czterech ludzi, którzy przeżyli eksplozję krążownika „Queen Mary”.
Wspomniany jest por. mar. Frederick Rutland, który z pokładu HMS “Engadine” wykonał jedyny w czasie tej bitwy lot rozpoznawczy, a po bitwie, wbrew rozkazom i z narażeniem życia, uratował tonącego – i od tej pory stał się znany jako “Rutland of Jutland”. Spotykamy też znajomych z II wojny światowej: przyszły dowódca Kriegsmarine, Erich Raeder, był szefem sztabu Hippera. W bitwie uczestniczył również osławiony pancernik „Schleswig-Holstein”, konstrukcja już wówczas uchodząca za przestarzałą. Nie został natomiast wspomniany fakt, że dowódcą jednej z wież na HMS „Collingwood” był – oh, Bertie! – książę Albert, przyszły Jerzy VI.
A skutek? Jak to w 1916: ciężkie straty po obu stronach, a niewiele, jeśli chodzi o zmianę sytuacji strategicznej. Główny skutek był taki, że choć Niemcy odtrąbili zwycięstwo, to ich flota nawodna doszła do wniosku, że być może pozostawanie w porcie w charakterze fleet in being to nie najgorszy pomysł. W Wielkiej Brytanii natomiast najpierw uznano bitwę za klęskę, potem jednak za sukces, a później przez całe dziesięciolecia wyrzucano dowódcy Grand Fleet, że zmarnował szansę na nowy Trafalgar.
Ciekawostka: książka, w chwili wydania kosztująca 52 tysiące złotych polskich (po denominacji 5,20 PLN, choć jeśli patrzeć na siłę nabywczą, to w tamtym momencie jednak więcej), na rynku wtórnym sięga nawet 160 zł (ostatnio widziałem ją za 65). Reedycji ani widu, ani słychu, za to w latach dwutysięcznych w serii Historyczne bitwy wydano pracę Geoffreya Bennetta z lat 60., stanowiącą jedno z głównych źródeł Flisowskiego. Tym samym po raz pierwszy w dziejach serii ukazała się druga książka o tej samej bitwie.
Wątek chiński: zanim Jellicoe został admirałem, raniono go w płuco podczas powstania bokserów.

Cytat: „Zdaje się, Chatfield, że coś się źle dzieje dzisiaj z naszymi cholernymi okrętami.” (wiceadm. Beatty do dowódcy okrętu flagowego po eksplozji drugiego krążownika w ciągu pół godziny)


9. Arkady Fiedler, Dzikie banany. U bujnych Tajów i mężnych Meo, Warszawa 1967


Ciągle nie mogę wrócić do Chin, bo ledwie na pierwszych stronach Dzikich bananów znalazłem się wraz ze sławnym podróżnikiem w pociągu z Pekinu na południe – już po kilku stronach pociąg ten, pospieszny zresztą, dotarł na miejsce, czyli do Wietnamu (wówczas Północnego). Arkady Fiedler odwiedził DRW w roku 1956, czyli na początku wietnamskiego międzywojnia, książka zaś ukazała się najpierw w 1960 r., a po raz drugi już w czasach, gdy wojna z udziałem USA była w swym szczytowym momencie.
Nie za wiele czasu spędził też podróżnik w Hanoi, pragnąc wypuścić się w północno-zachodnią część kraju, zamieszkaną głównie przez mniejszości narodowe. Rząd socjalistycznego Wietnamu udzielił mu wszelkiej pomocy, to znaczy przydzielił ekipę wraz z ciężarówką, kucharzem, uzbrojonymi wartownikami i felczerem, wprawiając Fiedlera w lekkie zażenowanie. Wszędzie też po drodze traktowano go jak dostojnego gościa z bratniego kraju. Wietnamczycy jednak w czasie podróży nieco się rozluźnili, a pod sam koniec wyprawy, dotarłszy do Lai Chau (nie tak daleko od Dien Bien Phu), autor wypuścił się z dwoma miejscowymi na konną wycieczkę do kraju Meów, na wesołą ucztę pogrzebową.
Tytuł wziął się od zachwytu, jaki w autorze wzbudził widok bananów, swoich dobrych znajomych, w ich naturalnym środowisku – do tej pory widywał je jedynie posadzone ręką ludzką, ewentualnie zdziczałe. Poza tym Fiedler zachwycał się także tropikalnymi motylami, ptactwem i inną fauną.
Autor nie byłby sobą, gdyby w swoich peregrynacjach dezystował w kaptowaniu sobie benewolencji omniformnego i omnijudycznego seksu feminalnego. Nic więc dziwnego, że na wkładkach z fotografiami nader często pojawiają się wizerunki nadobnych tubylczyń. Jedna z uwiecznionych niewiast miała dekolt tak głęboki, że któryś z poprzednich czytelników mego egzemplarza (dawniej należącego do biblioteki publicznej) ordynarnie wyciął ją sobie scyzorykiem, ewentualnie uczynił to bibliotekarz, żeby młodzieży nie gorszyć. Romansu jednak nie udało się autorowi rozkręcić, w dużej mierze za sprawą wietnamskich mężczyzn, zazdrośnie strzegących płci żeńskiej swego narodu. Fiedler ubolewa nad patriarchalizmem tubylców, zauważając, że o ile za ustroju feudalnego i kolonializmu Wietnamka miała zasadniczo wybór między ogniskiem domowym a prostytucją, to władza ludowa owszem, wzięła się ostro za zwalczanie nierządu, ale zapewnienie kobietom innych możliwości wyjścia do ludzi nie było już dla niej tak ważnym priorytetem. Kiedy więc Fiedler próbował choćby zamienić parę słów z jakąkolwiek dziewczyną, zaraz pojawiał się samozwańczy obrońca czci niewieściej i przerywał rozmowę; i to w dodatku wcale nie jakiś krewny, tylko zupełnie obcy facet! Trudno też autorowi wyjść ze zdziwienia na widok tego, jak ostentacyjny brak zainteresowania płcią przeciwną przejawiali jego znacznie przecież młodsi towarzysze. Do czasu.
O wiele więcej nadziei żywił autor w związku z przedstawicielkami narodu Tajów, których urodę fizyczną i umysłową od dawna sławili między innymi Francuzi (a było to jeszcze przed Emmanuelle). W dodatku Tajowie w swej rozrywkowości słynęli jako krańcowe przeciwieństwo pruderyjnych Wietnamczyków. Istotnie, kiedy Fiedler z obstawą wkręcili się na pewną imprezę, jeden z zawianych tubylców sugerował, że według starego zwyczaju gość ma prawo zażyczyć sobie od gospodarza jego córki na noc. Autor z okazji nie skorzystał, za to później testował prawdomówność różnych oficjeli, pytając, czy słyszeli kiedy o takim starym zwyczaju.
Wśród Tajów – zarówno Czarnych, jak i Białych (tumblr alert: chodzi o kolor tradycyjnych strojów, nie skóry) – Fiedler spędził dużo czasu, co stało się asumptem do licznych zderzeń cywilizacyjnych, nie tylko na styku Europy i Azji, ale też przepełnionych rewolucyjnym zapałem Wietnamczyków Kinh i mniejszości etnicznych, na które tamci patrzyli trochę z pobłażaniem, jak na dzikusów. Największe wrażenie zrobili na autorze jednak Meowie (Meosi, jak woli część naszych autorów, po chińsku Miao, znani też jako Hmongowie) o wyjątkowej prostolinijności, uczciwości, a zarazem pogodzie ducha mimo bytowania w trudnych górskich warunkach (Tajowie siedzą po dolinach, Meo na szczytach). Poza nimi pojawiają się jeszcze inne plemiona, jak Sa (w pisowni wietnamskiej Xa, krewniacy ludu Rade, czyli „Radejców” znanych z Okrążmy świat raz jeszcze Tadeusza Perkitnego), od niepamiętnych czasów wykorzystywani przez Tajów jako tania siła robocza i dopiero po zwycięstwie Viet Minhu żmudnie prowadzeni ku cywilizacji, czy jeszcze prymitywniejsi Puokowie, grupa żyjąca wciąż jeszcze na etapie myśliwsko-zbierackim, przez tajskich sąsiadów nie tylko traktowana jako niewolnicy, ale nawet zabijana na lecznicze jakoby sadło.
A propos zwycięstw władzy ludowej w Wietnamie Północnym – autor często rozpływa się nad walecznością narodu wietnamskiego i nad wszechstronnym pożytkiem, jaki przyniosło mu zwycięstwo socjalizmu. Nie dostrzega ciemnych stron i nie może ich zresztą dostrzegać, skoro w składzie jego drużyny znalazł się „duch opiekuńczy” Chung, który przez (prawie) całą wyprawę wszędzie za Fiedlerem łaził z nieodłączną teczką pod pachą i nie spuszczał go z oczu ani w czasie przerwy na przydrożny wysik, ani też podczas łapania motyli. Wtręty bliskie propagandy równoważy łagodne naśmiewanie się przez autora z napuszenia przedstawicieli nowej władzy, z ich purytańskiej wstydliwości i rozczarowania, jakie zdradzali, dowiadując się, że gościa z bratniej republiki ludowej nie interesują imponujące dane o realizacji planów.
W międzyczasie dowiadujemy się wielu ciekawostek: na przykład, że na jednej z równin wojsko trudniło się hodowlą bydła otrzymanego z bratniej Mongolii. Czasem autor odlatuje w dygresję, zajmująco szkicując czytelnikowi np. dzieje Stefana Kubiaka, dezertera z Legii Cudzoziemskiej, który został bohaterem Wietnamu i przybranym synem Ho Chi Minha, czy też opowieść o złoczynach arystokratycznego rodu Deo,
Pomijając okazjonalny patos, potoczysty i kwiecisty styl Fiedlera był dla mnie prawdziwą ucztą po tych wszystkich opracowaniach historycznych i popularnonaukowych. Stęskniłem się za sformułowaniami w rodzaju „powiewne ochlapusy” (to o tropikalnych motylach) czy „dziewczęcofobowa drużyna” (chodzi o towarzyszy autora). Wypada też wspomnieć, jak obrazowo opisał autor swoje krótkotrwałe doświadczenia z opium: “Jak łajno bawole smażone z cukrem i z cholerą!”

Cytat: „Jaką religię mieli Tajowie? Przyznam się, że najchętniej odpowiedziałbym: bogowie wiedzą.” 

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Muzyczny rejs po czarnych morzach zgiełku, czyli znów o płytach



Rozrosła się latoś płytoteka. Sierpień, a ja dopiero o albumach, które zdobyłem wiosną.


Within Temptation, The Unforgiving, 2011

Przyszedł wreszcie czas na coś bardziej metalicznego. Holenderski zespół, którego trzon stanowią wokalistka Sharon den Adel (kojarząca mi się dlaczegoś z doktor Lisą Cuddy) i jej małżonek, gitarzysta Robert Westerholt. W pierwotnym składzie grał na klawiszach brat tego ostatniego, Martijn, ale później odszedł z WT i założył Delain z wokalistką Charlotte Wessels. Nic nie szkodzi – dziś klawiszowcem też jest Martijn (Spierenburg). Grupa zaczęła w 1997 r. od brzmień cokolwiek doommetalowych i została za to zjechana w „Tylko Rocku” przez ówczesną ekspertkę od metalu, Natalię Ćwik, która zakończyła recenzję zdaniem: „Ta praca [recenzenta – przyp. BW] to czasami prawdziwe tortury”. Od tego czasu jednak Within Temptation wyrobili sobie markę w dziedzinie metalu symfonicznego.
Płytę zamierzałem sobie kupić latem 2012 w galerii handlowej w Gdańsku-Wrzeszczu, dokąd wybrałem się zwiedzić sławetny dworzec, ale ostatecznie wybrałem co innego, więc za The Unforgiving biorę się dopiero teraz. Album ten, z odbiegającą od dotychczasowych wzorców komiksową okładką (zresztą jego wydaniu towarzyszył komiks), jest swego rodzaju otwarciem nowego rozdziału. Kompozycje są wygładzone i jakby bardziej radiowe; mamy tu nadal symfoniczny, lecz już bardziej rock niż metal. Patosu sporo, ale jakby złagodzony. Co się tyczy Sharon den Adel – ma ona głos dość wysoki, a przy tym konwencjonalny. Nightwish przyzwyczaił mnie, że z symfonicznym metalem idzie w parze operowy sopran, a tu w pierwszej chwili miałem na końcu języka pytanie: „Co się z tobą, Aniu, dzieje?” Dlatego nie zalecam słuchania Within Temptation w zbyt dużych dawkach, jeśli ktoś ma alergię na wysoki wokal kobiecy, bo może się okazać nieco irytująca. Klawiszowiec ma dużo do powiedzenia, nie brakuje również orkiestry w tle.
Z drugiej strony występują jednak nawiązania do klasycznego metalu, słyszymy więc gdzieniegdzie niemal ironmaidenowe galopady. Nawet jeden z utworów nazywa się Iron i charakteryzuje się adekwatnym riffem oraz refrenem. Piosenka rozpoczynająca płytę (jeśli nie liczyć krótkiej szeptanki na tle smyków) nosi inny znajomy tytuł – Shot in the Dark, ale nie przypomina dawnego przeboju Ozzy’ego Osbourne’a. Jest to melodyjny, motoryczny, nieco patetyczny kawałek z chwytliwym refrenem i mocnym podbiciem elektronicznym, zdecydowanie mocny punkt i nic dziwnego, że dali go na singla. Na podobnym schemacie zbudowany jest Where Is The Edge.
Ogólnie melodyjne to wszystko, ale dość jednostajne, a i melodie są dość „mamonistyczne”, tzn. jakby gdzieś słyszane. The Unforgiven jest to concept-album i może ze względu na spójność fabularną można czasem przymknąć oko na powtarzające się rozwiązania melodyczne: ot choćby refren Shot in the Dark powraca później w wersji balladowej w utworze Lost. Do lepszych należy jeszcze Faster z niezłym riffem, choć partia wokalna kojarzy mi się mgliście z jakimś „wakacyjnym przebojem”.



Van Der Graaf Generator, Pawn Hearts, 1971

Choć w ZSRR podmiot liryczny piosenki Meloman grupy Alisa wyznaje, że „słuchał Van Der Graafa, Genesis, Yes i Schulze”, a we Włoszech zespół Petera Hammilla zdobył niezwykłą popularność, to w Polsce był on bardziej kultowy niż sławny, ustępując popularnością Genesis czy Yes. Do jego zaprzysięgłych fanów i propagatorów należał śp. Tomasz Beksiński, za którego artykułów sprawą zainteresowałem się Generatorem i solową twórczością Hammilla.
Pawn Hearts zawiera tylko trzy utwory, nie oznacza to jednak, że jest minialbumem czy maksisinglem. Zgodnie z najlepszymi wzorcami rocka progresywnego, jeden z utworów ma 23 minuty (zajmował całą stronę płyty analogowej), a dwa pozostałe – powyżej 10 każdy (i razem zajmowały drugą stronę).
Należy się ostrzeżenie, że ta muzyka nie wchodzi łatwo do głowy. W porównaniu z innymi gwiazdami rocka progresywnego, Van Der Graaf odznaczał się dużą skłonnością do chaosu (choć trudno w tym względzie przebić King Crimson). Muzyczny turpizm i zamiłowanie do dysonansów balansują czasami na granicy kakofonii, by po chwili ustąpić nastrojowi podniosłej zadumy.
Pierwszoplanowym bohaterem jest tu zdecydowanie Peter Hammill. Choć jestem generalnie niewrażliwy na wokalistów uważanych za przekazujących silne emocje – u Riedla czy Cobaina nie dostrzegam zagęszczenia, o którym tyle się pisze – to jednak muszę przyznać, że Hammill śpiewa bardzo emocjonalnie. W jego głosie jest smutek, wściekłość, ból, rezygnacja, niepokój egzystencjalny i zwyczajny madness. Na dodatek artysta nie waha się nagrywać nakładek, śpiewając w duecie albo wręcz w chórze sam ze sobą.
Co z resztą zespołu? Gitarę Hammilla niewiele słychać, większą rolę odgrywają instrumenty klawiszowe (fortepian, organy, syntezatory), na których gra Hugh Banton, ponadto basista; sam Hammill często sięga po fortepian. Nieodzowny dla brzmienia Generatora jest też David „Jaxon” Jackson, określany przez prasę jako „van Gogh saksofonu”, który popisywał się czasem graniem na dwóch saksofonach jednocześnie. Składu dopełnia bębniarz Guy Evans, a gościnnie na gitarze zajrzał też sam Robert Fripp, ale jakoś nie zwróciłem na niego uwagi.
Lemmings, a więc i cała płyta, zaczyna się od dźwięków gitary akustycznej i fletu, ale to tylko taka zmyłka, bo już po kilku sekundach wchodzi zgiełkliwy akompaniament, Hammill śpiewa jak ktoś zagubiony i coraz mocniej swym zagubieniem wkurzony, czasem unisono z głównym riffem, a wrażenia chaosu dopełniają występujące naprzemiennie partie fletu i saksofonu. Bieg kompozycji jest zmienny, fragmenty hałaśliwe przeplatają się z wyciszeniami, jakby pomiot liryczny miotał się nękany przez wewnętrzne demóny (o piernika, piszę jak rasowy krytyk sztuki!). Man-Erg to podniosła pieśń, która mogłaby się kojarzyć z Procol Harum, gdyby nie surowsza aranżacja (choć też na dwie klawiatury – organ i fortepiano). Najlepszy jest najdłuższy utwór, Plague of Lighthouse Keepers, klasyczny przykład progresywno-rockowej suity (dziesięcioczęściowej) i swego rodzaju kwintesencja Van Der Graafa. Po niepokojącej części wstępnej napięcie rośnie, potem następuje wyciszenie i fragment „ilustracyjny”, z seksafonami udającymi syreny okrętowe, aż organowe crescendo wprowadza ponownie wiodący motyw – i muzyczny rejs po czarnych morzach zgiełku, wśród różnych tematów, zmian tempa i nastroju trwa dalej…
Reedycja kompaktowa uwzględnia parę bonusów o bardziej standardowych czasach trwania. Album Pawn Hearts miał być dwupłytowy, ale ostatecznie zrezygnowano z tej koncepcji. Za burtą znalazły się więc utwory autorstwa poszczególnych członków zespołu (skojarzenia ze studyjną częścią Ummagumma Floydów są uniknione). W Ponker’s Theme Jaxon uprawia niezobowiązujący dżezik, Diminutions Bantona to organowa plama dźwięku, zaś Angle of Incidents Evansa to po prostu czysta kakofonia, zakończona brzękiem świetlówki zrzuconej ze schodów. Kontrastuje z nimi wpadający w ucho, „barokowy” Theme One, przeróbka kompozycji „szóstego Beatlesa” George’a Martina dla radia BBC. Van Der Graaf Generator wydał ten instrumental na singlu towarzyszącym albumowi, a na stronę B wrzucił autorski oniryczny utwór pod lakonicznym tytułem W.
Nagranie całkiem po byku



Iggy Pop, The Idiot, 1977

Kończący w tym roku karierę Iggy Pop zasłynął jako wcielenie zgiełku, chaosu i (auto)destrukcji. Z The Stooges podłożył podwaliny pod punk i inne odmiany rockowego hałasu. Jego pierwszy album solowy nie przypominał jednak tego, co robił wcześniej.
The Idiot ma ponurą sławę albumu, którego przed samobójstwem słuchał Ian Curtis, choć nie należy z tego wyciągać zbyt daleko idących wniosków – wbrew twierdzeniom Melissy Mills, recenzentki „Rolling Stone”, która przeszła do historii dzięki temu, że kompletnie zjechała debiut Uriah Heep, ludzie podejmują takiego rodzaju decyzje pod wpływem czynników znacznie poważniejszych niż słuchanie płyt, nawet najbardziej badziewnych. „Idiota” do badziewnych nie należy, ale faktycznie może się okazać dołujący. Muzyka jest zimna, ponura, podelektronizowana, nowofalowa i w jakiś perwersyjny sposób przebojowa.
Album powstawał w Berlinie Zachodnim. Jej producentem, współautorem części repertuaru i ogólnie mentorem Popa w tym okresie był David Bowie – i to słychać. The Idiot to płyta, która pod względem brzmienia i ogólnej atmosfery przytuliłaby się prędzej do „trylogii berlińskiej” Bowiego niż do Stoogesów. Już otwierający, leniwy Sister Midnight brzmi jak coś z albumu Heroes, a skojarzenia ciągną się przez cały album. Aranżacje są niemal identycznie pomyślane, zresztą grają je ci sami muzycy, na czele z gitarzystą Carlosem Alomarem i samym Davidem, kiery obsługuje tu i klawisze, i czasem gitary.
Właściwie tylko wokal nie pozwala zapominać, że to nie płyta Bowiego. Idzi śpiewa na charakterystycznym dyletanckim zwisie (na pograniczu kontrolowanego fałszowania), lokującym go gdzieś pomiędzy Lou Reedem a Mickiem Jaggerem, ze wskazaniem na tego pierwszego. Czasem wręcz zapominałem, że nie słucham właśnie Reeda: podobieństwo było uderzające.
Najbardziej rozpoznawalny jest oczywiście utwór China Girl, po części dlatego, że kilka lat później stał się hitem także w wykonaniu Bowiego. Ale to nie jest jedyny pozytywny fragment gry. Poza tym mamy choćby Nightclubbing z nowofalową sekcją dętą, zgiełkliwymi solówkami gitary i Bowiem śpiewającym w tle. Funtime, mimo pewnej brzydoty, wpada w ucho, co zresztą dla The Idiot jest typowe. Baby odznacza się refrenem z kaptywującym brzmieniem klawiszy (zalatującym jak gdyby Stranglersami). Chwilę uspokojenia stanowi staromodny Tiny Girls z niebagatelną rolą saksofonu. Na koniec zaś artysta i jego mentor prezentują ośmiominutowy Mass Production, oparty na niestrudzenie pełznącym motywie basowym.
Brzmi inaczej jak na płycie; Bowie jako mistrz drugiego planu


Slash, Slash, 2010

Każda epoka rokendróla miała swoich gitarowych herosów. Na przełomie lat dziewięćdziesiątych należał do nich bez wątpienia Slash, urodzony w Anglii gitarzysta Guns N’Roses. Jego zadziorny, acz melodyjny styl gry był równie charakterystyczny jak image: burza kręconych włosów, ciemne okulary, cylinder – dawniej również papieros w kąciku ust, ale od kiedy wstawiono mu rozrusznik serca, Slash całkowicie odstawił używki.
O rozpadzie Guns N’Roses, dalszych losach Axla Rose’a i procesie powstawania płyty Chinese Democracy można by napisać jakiś doktorat (nawet Steve Jones z Sex Pistols się przez zespół przewinął). Jak w tym czasie radził sobie Slash? Najpierw nagrał płytę z kapelą Slash’s Snakepit. U progu nowego wieku nagrał drugą, która była nie najlepsza. Wreszcie, w roku 2010, przyszła pora na pierwszy album sygnowany wyłącznie jego pseudonimem artystycznym. Ponieważ zaś Slash wokalistą nie jest, śpiewanie pozostawił komu innemu.
Konwencja „sławny gitarzysta + śpiewający goście, też sławni” może być źródłem sukcesu, o czym świadczy Supernatural Carlosa Santany, ale może też wyprowadzić artystę na manowce. Slash tworzy w stylistyce, która do masowego gustu muzycznego trudniej się adaptuje niż propozycja artysty rozmawiającego z Metatronem, ale za to, przy odpowiednim sprofilowaniu gości, może osiągnąć większą spójność.
Każdy z wokalistów wnosi tu do utworu swoją osobowość twórczą, co z jednej strony urozmaica album, a z drugiej sprawia, że poziom bywa nierówny. Do słabszych punktów należą dwie przynudzające ballady. Gotten, z udziałem Adama Levine’a z Maroon 5, to taki se amerykański rock alternatywny, ożywiający się dopiero w środku, z jedną z najlepszych solówek Slasha w zestawie. Ta druga to Saint Is a Sinner Too, gdzie śpiewa dotąd mi bliżej nieznany Rocco DeLuca. O ile całkiem lubię grupę Wolfmother, to jej wokalista Andrew Stockdale, w utworze By the Sword mnie drażni – jego wysoki głos lepiej się sprawdza w macierzystej grupie. Nieco męcząco (nazywam to „przeczadowaniem”) wypada tyż Nothing to Say z wokalem M. Shadowsa z Avenged Sevenfold. Nie pozostawia po sobie szczególnego wrażenia instrumentalny, nieco trochę zeppelinowy Watch This, choć bębni w nim Dave Grohl (Foo Fighters, ex-Nirvana), a na basie gra Duff McKagan, dawny kolega Slasha z Guns N’Roses. Nie był zresztą jedyny: na samym początku płyty słychać gitarę Izzy’ego Stradlina, a jedno z wydań rozszerzonych płyty zawiera ponoć nawet kawałek z udziałem Stevena Adlera, perkusisty, który z GN’R wyleciał jako pierwszy.
A lepsze partie albumu? W singlowym Beautiful Dangerous Fergie, wokalistka hiphopowo-tanecznego ansamblu Black Eyed Peas, pokazuje się nieoczekiwanie od rockowej strony, choć zwrotka jest nieco skandowana, a melodia refrenu uparcie kojarzy mi się z Paparazzi Lady Gagi. Notabene, w ramach researchu znalazłem na YouTube amatorskie nagranie koncertowe z wykonaniem hitu Barracuda grupy Heart – i tutaj Fergie daje już czadu na całego, szkoda, że taka słaba jakość.
Nie stwierdzono też elementów hip hopu w I Hold On, zaśpiewanym przez artystę z pogranicza rocka, rapu i country, znanego jako Kid Rock – wyszła dość szlachetna ballada southern-rockowa, nic, tylko przywdziać kapelusz, kowbojki i wsiadać na motór. Kolejne mocne punkty to Doctor Alibi, gdzie głos daje śp. Lemmy Kilmister – siarczysty rockandroll rozpędzony niczym utwór Motörhead, ale o znacznie bogatszym brzmieniu, a także podbluesowiony Promise z Chrisem Cornellem i finałowy, dekadencki We’re All Gonna Die z Iggym Popem, gdzie występuje kombinacja melancholijnej zwrotki i wrednie szorstkiego refrenu.
Warto wspomnieć o jedynym wokaliście, który w podstawowym zestawie dostał aż dwie piosenki do zaśpiewania. Myles Kennedy z postgrunge’owej grupy Alter Bridge okazał się dla Slasha tak satysfakcjonującym współpracownikiem, że został jego stałym wokalistą i w ciągu ostatnich sześciu lat nagrali już razem dwa studyjne albumy. Na tej płycie demonstruje on swój śpiew w bardzo stylowym Back from Cali oraz Starlight. Głos ma stosunkowo wysoki i bardzo amerykański, gdzieś na przecięciu bluesa i grunge’owej obleśności.
Poza wymienionymi już gośćmi głos dali Ozzy Osbourne i Ian Astbury, a w większości utworów Slashowi akompaniowali basista Chris Chaney (znany z odrodzonego Jane’s Addiction) i znany sesyjny perkusista Josh Freese (współpracujący z szeregiem artystów od Seleny Gomez po The Offspring; na Guns N’Roses też się załapał).
Internety podają, że różne wydania mają różne bonusy. Można więc podobno dotrzeć do gościnnych występów Nicka Oliveriego, Beth Hart, Alice’a Coopera i Koshiego Inaby, pojawia się również rapowana wersja gunsowego Paradise City, gdzie oprócz Fergie udzielają się latynoscy ziomale z Cypress Hill. Profanacja? Niekoniecznie, wszak już w oryginale partia wokalna miała dość skandowany charakter.
Przyszło mi do głowy, że po iluś tam przesłuchaniach albumu nie mam zupełnie nic do powiedzenia o solówkach – ale czymże będzie solo, jeśli nie zostanie wbudowane w dobry tzw. numer?