poniedziałek, 26 września 2016

Gorsze i lepsze towarzystwo, czyli czego słuchałem od maja

Zagadka: co to za zespół? Amerykański kwartet, jego siłą napędową od lat są wokalista i charakterystyczny basista urodzony poza USA i występujący nie pod własnym nazwiskiem rodowym, natomiast gitarzyści i perkusiści się zmieniali, a jeden z nich zmarł na przełomie lat 80. i 90. Grupa słynie z ogólnie hedonistycznej atmosfery, ekscentryzmu i skłonności do tematyki erotycznej, zaś jeden z członków urodził się w Hajfie…
- Jasne, że Kiss – powie ktoś.
A właśnie że nie.

Red Hot Chili Peppers, The Uplift Mofo Party Plan, 1987

tym się różnią od Kiss, że są z Los Angeles i zamiast grubych makijaży preferowali dawniej występowanie ze skarpetką na honorze, ale nie za to ich kochamy. Chili Peppers byli dla mnie jedną z ważniejszych grup w czasach, za przeproszeniem, formacji, a cały okres od Mother’s Milk do Californication traktuję jako czystą klasykę (choć i By the Way z czasem doceniłem). Teraz przyszła pora na epokę jeszcze wcześniejszą – koniec „okresu młodzieńczego” w dziejach grupy.
The Uplift Mofo Party Plan to ostatni album, na którym grał przedwcześnie zmarły Hillel Slovak. Za bębnami zasiadł zaś Jack Irons, na poprzednich albumach zastępowany ze względów kontraktowych przez Cliffa Martineza. W ten sposób trzecia płyta Red Hotów okazała się jedyną, na której wystąpił oryginalny skład.
Otrzymujemy dawkę funk rocka o pierwszoplanowej roli basu. Najlepszy kawałek pojawia się na początku – obdarzony zamaszystym riffem i zdecydowanie przebojowy Fight Like A Brave. Później, niestety, robi się monotonnie. Flea popisuje się klangiem i tym podobnymi technikami, od czego odszedł w latach 90., Anthony Kiedis wyrzuca z siebie kolejne partie tekstu, Slovak przycina funkowo, by po chwili przywalić riffem albo wykręcić hendrixowską solówkę. Raz funkują w średnim tempie (Funky Crime, Special Secret Song Inside), innym razem wręcz galopują (Skinny Sweaty Man z wariackim rapowaniem Anthony’ego, No Chump Love Sucker), ale brzmi to dość jednostajnie, po części ze względu na nieurozmaicony flow Kiedisa. Nie wyłamuje się utrzymana w identycznej konwencji wersja Subterranean Homesick Blues Boba Dylana. Za to odbiega od reszty łagodniejsza, soulowo-psychodeliczna Behind the Sun. Refren Organic Anti-Beat Box Band kojarzy mi się uparcie z pochodzącym z późniejszej płyty Johnny, Kick a Hole in the Sky, a i nietrudno poznać, że 12 lat później nawiązali do niego w Purple Stain. Cóż, chłopcy dopiero musieli się wyszaleć.
Mam do czynienia z reedycją pod hasłem „Definitive Remaster”. Oprócz lepszego brzmienia oznacza to atrakcje wydawnicze. Jeden z utworów, powstały pod wpływem buzujących hormonów, opisany był dawniej jako Special Secret Song Inside, zaś jego tekstu, jako jedynego, nie wydrukowano we wkładce. W tym wydaniu ma on już swój właściwy tytuł: Party on Your P***Y, a niewątpliwie sprośne słowa zostały opublikowane. Poza tym książeczka – tak gruba, że mam trudności z jej wyjęciem – zawiera kilka zdjęć zespołu (m.in. w skarpetkach) oraz wspomnieniowy tekst, którego autorem jest Flea. Dla RHCP nagrywanie tej płyty było przedsionkiem przyszłej sławy, o czym świadczył fakt, że w czasie sesji nagraniowej Jack Irons, udawszy się do łazienki, urynował tuż obok Davida Lee Rotha, będącego wówczas u szczytu popularności.




Bad Company, Bad Company, 1974

Jakkolwiek oceniać współpracę Paula Rodgersa z Brianem Mayem i Rogerem Taylorem pod szyldem „Queen+”, nie umniejsza ona jednak wcześniejszych zasług tego wokalisty. Na przełomie lat 60. i 70. szefował jednemu z najważniejszych brytyjskich zespołów bluesrockowych – Free, który wywarł ogromny wpływ chociażby na nasz Breakout. Jako inspirację wymieniał też Rodgersa Krzysztof Cugowski, co może być trochę mylące, bo wcale nie ma podobnego głosu – chodziło raczej o emisję i sposób interpretacji niż o barwę.
Lubię Free, mam dwie płyty, ale tym razem postanowiłem sprawdzić, jak radził sobie Rodgers po odejściu z zespołu. Do kolejnego projektu ściągnął perkusistę Simona Kirke’a, a więc obie grupy były w 50% tożsame. Reszta Bad Company też nie wzięła się z łapanki: gitarzysta Mick Ralphs przedtem grał w Mott The Hoople, a basista Boz Burrell (zmarły w 2006) przewinął się przez King Crimson, gdzie wystąpił na cenionej przeze mnie płycie Islands. Co ciekawe, wtedy Boz, zasadniczo wokalista, prawie nie umiał grać na basie i zdobywał kwalifikacje w trakcie roboty, a już trzy lata później, u boku Rodgersa, wyłącznie grał na basie. Można więc nazywać Bad Co. supergrupą (nawet taką klasy B). Wydawcą płyty stała się początkująca wytwórnia Swan Song, założona przez muzyków Led Zeppelin.
Porównań z Free nie da się uniknąć, mam jednak wrażenie, że muzyka jest bardziej wygładzona i bliższa southern rocka. O ile Free w swoich bluesach i soulujących balladach mimo wszystko zachowywało specyficzny brytyjski klimat, to Bad Company brzmi zupełnie jak Amerykanie. Potrzebowałem kilku przesłuchań, żeby docenić płytę i zacząć wychwytywać szczegóły. Zaczyna się od dość wyluzowanego Can’t Get Enough, który ukazał się na singlu. Kawałek przyozdabia solówka techniką slide – nie jest to jedyny na tej płycie przypadek jeżdżenia po strunach szyjką od butelki – a przez moment słychać też unisono kojarzące się z Allman Brothers. Drugi egzemplarz podobnego stylu to przedostatni Movin’ On, przy czym ten jest jeszcze żwawszy. Nurt balladowy z kolei reprezentują iście southernowy Ready for Love oraz chyba najlepszy w tym zestawie, tytułowy (zarówno dla płyty, jak i dla zespołu) Bad Company (przyśpieszający w refrenie), godnie kontynuujący tradycje Free. Jest jeszcze Rock Steady, najbardziej mi się kojarzący ze starym Free w tym bardziej motorycznym wydaniu. Całkiem wpada w ucho countryczny The Way I Choose, w którym gościnnie gra saksofonista Mel Collins, inny były kingcrimsonowiec. Finałowa, akustyczna ballada Seagull, zagrana w całości przez samego Rodgersa, ma charakter bardziej folkowy (w sensie brytyjskim). Za słabszy punkt uważam Don’t Let Me Down, nieco przysmętnawy kawałek, który ze względu na tytuł skojarzył mi się z utworem Beatlesów, a potem okazało się, że refren rzeczywiście brzmi uderzająco podobnie.
Generalnie – debiut Bad Company wypada przyzwoicie, jednak z dorobku Rodgersa wciąż preferuję Free, a z southern rocka jako gatunku – Lynyrd Skynyrd.




Iggy and the Stooges, Raw Power, 1973

I znowu Mr. Pop. Tym razem w postaci najbardziej archetypicznej. Miała to być jego pierwsza solowa płyta po odejściu z The Stooges, ale ostatecznie tak się jakoś złożyło, że artysta, współpracujący z Jamesem Williamsonem, ściągnął sobie do pomocy Rona i Scotta Ashetonów, choć pierwszy z nich zamienił gitarę na bas.
W miksowaniu albumu brał udział David Bowie, jednak Raw Power w niczym nie przypomina późniejszego The Idiot, na którym Człowiek z Gwiazd był również autorem repertuaru. Nie ma tu elektroniki, jest za to ordynarny, zgrzytliwy zgiełk zwiastujący królestwo punk rocka. Krótko mówiąc, garaż. Dudniący bas, świdrujące motywy gitarowe, brak biegłości technicznej rekompensowany żarliwością. No i jest, rzecz jasna, Iggy Pop. Śpiewa swoją charakterystyczną, obleśnie dyletancką manierą, pokrzykuje, czasem rzęzi (Penetration), czasem leci przychrypniętym falsetem (Shake Appeal).
Search and Destroy to wzorcowy czad, później wielokrotnie kowerowany, przy tym stosunkowo melodyjny; idealny soundtrack do zamieszek, takich z rzucaniem płytami chodnikowymi (razem ze Street Fighting Man Stonesów). Za tytułowy Raw Power brali się później Guns N’Roses. Nieźle można skanalizować frustracje przy Gimme Danger, gdzie motyw wiodący, zamiast topornego riffu, stanowi złowieszczy pasaż (brzmi to trochę jakby The Doors). W Penetration zaś frazę po głównym riffie dokańcza fortepian elektryczny. Chwilę wytchnienia, a zarazem mój ulubiony kawałek płyty, stanowi przesycone erotycznym napięciem nieokrzesane bluesiszcze I Need Somebody. Album jest dość jednorodny, ale – pomijając może dwa ostatnie utwory – na tyle zróżnicowany, że nie nudzi.



BiFF, Attenzione Bambino, 2013

Do współczesnego polskiego rocka jestem nastawiony dość sceptycznie, ale czasami postanawiam dać komuś szansę. Całkiem niezłe miałem skojarzenia z grupą BiFF, więc gdy pewnego dnia w supermarkecie zobaczyłem wysoko ocenianą drugą płytę za jedyne dziesięć złotych polskich, nie wahałem się ani chwili.
Cóż to takiego, skoro nie chodzi o wokalistę Saxon? BiFF = Brachaczek i Fochmann, znani wcześniej ze współpracy z grupą Pogodno. Reszta zespołu – z wyjątkiem klawiszowca „Bojkota” – również wywodzi się z tego ekscentrycznego składu. Kto zna Pogodno, może mieć materiał do porównań. Ja nie znam (poza pojedynczymi utworami), więc biorę BiFF at face value.
Przyznaję, że oprócz niskiej ceny i faktu, że zespół wyrobił se u mnie już wcześniej markę, do zakupu nakłoniła mnie przede wszystkim okładka. Widnieje na niej wytatuowana panna w wielkich okularach, żująca gumę balonową – utrzymana w stylistyce będącej osobliwym połączeniem okładek czy plakatów projektowanych przez polskich plastyków w latach 70. z kolorowanką antystresową. Po otwarciu okładki widać, że postać jest w ciąży, co koresponduje z tytułem albumu. Może tu chodzić ogólnie o macierzyństwo Ani Brachaczek, ona jednak zaszła w ciążę już po nagraniu płyty, choć przed wydaniem (odstęp wynosił dwa lata!), o ile więc okładka czy tytuł ma związek, to teksty już niekoniecznie.
Z czym mamy do czynienia? Ze zwiewnym rockiem alternatywnym. Momentami jazzującym: w Na pomoc słychać fortepian elektryczny i solo na czymś dętym (chyba że to syntezator). W ogóle sporo tu klawiszów. Choć tylko jeden muzyk jest za nie odpowiedzialny, to nierzadko słyszymy fortepian równolegle z organami czy staromodnym syntezatorem. Głos ma Brachaczek dość wysoki, dla niektórych przeto może być trudna do strawienia, zwłaszcza we wstępie do Niepoważnej, gdzie śpiewa w chórze sama ze sobą. Hrabia Fochmann charakteryzuje się mniej charakterystyczną barwą głosu, mniej też piosenek sam prowadzi; natomiast oboje często wymieniają się rolami (wokal prowadzący/chórek) lub śpiewają w duecie. Mnóstwo tu rozmaitych nakładek wokalnych, chórków, harmonii i innych takich.
Do mocnych punktów należy nieco beatlesowski Bojkot, oparty na fortepianie i podbity dęciakami, z wpadającym w ucho tekstem („Chciałam go zabrać w kosmos / Ale dopiero wiosną”). Terapeuta wykorzystuje patent znany z przebojów Pogodna: tekst sprowadzający się do powtarzanego w kółko jednego zdania („Terapeutą twoim mógłbym być, ale muszę lecieć”), tyle że tą razą w kilku językach. Utwór jest dynamiczny i dość fajny, tylko Fochmann za pierona nie umie śpiewać pa rasiejsku! „Tieriapewt”, surjozna?! Jakiś pogubiony ten terapeuta… Chłopak opiera się na riffie i potężnym beacie perkusji, z którym kontrastuje zalotny śpiew wokalistki, ale nie jest przez cały czas hardrockowy – skręca też w stronę jazzawą. Bębni niejaki Ślimak, powszechnie znany jako perkusista Acid Drinkers. Były członek tej zasłużonej kapely metalowej, Perła, też wziął udział w nagraniu płyty, jako gitarzysta i realizator.
Bardziej oniryczne oblicze zespołu prezentują Lepiej cieplej (ewokujący atmosferę leżenia w łóżku o szóstej rano, czy o której tam dla kogo jest już po przebudzeniu, a jeszcze przed wstawaniem). Wake Up, zgodnie z tytułem, rozpoczyna się leniwie, a potem dostaje doładowania; drugą połowę stanowi rozbudowana koda z wokalizą, w której Brachaczek cytuje Hey Jude.
Innymi twórcami BiFF posiłkuje się również otwarcie. Zwraca uwagę przeróbka Starszych Panów: Jeżeli kochać, to nie indywidualnie – trochę, mam wrażenie, zbyt zabiegana. Oprócz Ani Brachaczek głos daje tutaj przez moment Ślimak. Na finał zaprezentowano zaś Żeńskie rymy nocy lipcowej do wiersza Rafała Wojaczka, z Fochmannem w roli głównej (i wokalnym kryptoautocytatem z Orkiestry Pogodna).
To raczej było dobrze ulokowane dziesięć złotych polskich.

PS. Ciekawostka przyrodnicza: na paragonie płyta jest sklasyfikowana jako „metal”. Dlaczego?
a) bo komuś grupa BiFF się pomyliła z Biffem Byfordem;
b) bo Ślimak i Perła biorą udział;
c) bo wydawcą jest Mystic Production?