sobota, 24 grudnia 2016

Świątecznie o płytach, jak zwykle

Z okazji Bożego Narodzenia vel Gwiazdki vel Saturnaliów vel Julca życzę Czytelnikom tradycyjnie wszystkiego najpozytywniejszego.
Choinka już ubrana i przybieżeli pasterze.

Pod choinkę Gwiazdor, czy tam Nyarlahotep, przyniósł mi kilka niezłych płyt. W dzisiejszej notce nie zostaną one jednak omówione, gdyż kolejka jest jeszcze długa i tym razem zajmę się tymi, które zdobyłem latem. Spośród poniższej piątki aż trzy są dziełem zespołów, które w składzie miały braci.


Skunk Anansie, Post-Orgasmic Chill, 1999

Ze Skunk Anansie zetknąłem się pierwszy raz w artykule z “Machiny” w 1998 roku. Zespół nie od razu wzbudził moje zaufanie. Na zdjęciach sesyjnych wokalistka Skin (Deborah Anne Dyer, urodzona w Londynie, ale z korzeniami karaibskimi) wyglądała na niepotrzebnie igresywną, zespół chętnie nazywał swój styl clit rockiem (w przeciwstawieniu do britpopu) i nie stronił od brzydkich słów. Wywiad w jedynym piśmie rockowym w Polsce pokazał jednak, że prywatnie ludzie ze Skunk Anansie są niezwykle sympatyczni, a i muzyka okazała się nie tak straszna, jak się wydawało – a może po prostu gust mi tymczasem wyewoluował. Swoją drogą, nawet Jerzy Skarżyński z Radia Kraków, zdecydowany rockowy konserwatysta, nie oparł się urokowi Skin.
Skunksiego Pająka Chytruska na tle popadających w smęcenie britpopowców wyróżniało to, że poważnie dokładał do pieca w konwencji hardrockowo-funkpunkowej. Można wręcz pokusić się o karkołomne twierdzenie, że grupa była dla britpopu tym, czym Guns N’Roses dla hair metalu (choć do tej analogii pasują również Manic Street Preachers). Do tego dochodziły zaangażowane teksty, często antyrasistowskie czy feministyczne. Oprócz Skin zespół tworzyli: gitarzysta Ace (biały i łysy), basista Cass (czarny z dredami) i perkusista Mark Richardson (biały z krótkimi włosami; doszedł dopiero na drugiej płycie). Tworzą zresztą do dziś, ale po Post-Orgasmic Chill mieli około dziesięcioletnią przerwę.
Trzecia płyta Skunk Anansie jest ze wszystkich najbardziej nastrojowa, to znaczy zawiera najwięcej ballad, jeśli zaś trafiają się czady, to momentami wręcz zmetalizowane. Początek, mimo karykaturalnego tytułu, wypada epicko: recenzenci porównują Charlie Big Potato do zeppelinowskiego Kashmiru i sporo w tym racji, bo podstawę kompozycji stanowi riff majestatyczny jak gołe durnie Himalajów, a w tle wspiera go orkiestra smyczkowa, za którą odpowiada zasłużony aranżer Wil Malone (wcześniej współpracownik choćby Black Sabbath). Dla kontrastu On My Hotel T.V. to szybki kawałek z klangowanym basem i Skin wściekle wypluwającą antyrasistowski tekst – coś w klimacie pierwszej płyty. Do ostrych utworów należą też The Skank Heads i And This Is Nothing That I Thought I Had. Na drugim biegunie mieszczą się rasowe ballady: Tracy’s Flaw, Secretly (znowu ze smyczkami), You’ll Follow Me Down i kilka innych – wszystkie udowadniają, że Skin spokojnie dałaby sobie radę w soulu.
Szczególne wrażenie robi śpiewany w wysokiej tonacji We Don’t Need Who You Think You Are: spokojna zwrotka kontrastuje z refrenem, w którym riffowy walec akompaniuje dramatycznemu półkrzykowi Skin. Moim ulubionym pozostaje jednak utrzymany w średnim tempie, nieigresywny, ale obłędnie melodyjny Lately, który usłyszawszy przed czterema laty po raz pierwszy, przez wiele miesięcy nie mogłem się odeń uwolnić. Uroku dodaje mu jeszcze perwersyjny teledysk z cukierkowym miasteczkiem zamieszkanym przez okrobrycznie uśmiechniętych ludzi-automaty (trochę plagiat z Black Hole Sun Soundgarden, a właściwie autoplagiat, bo reżyser ten sam). Są dwie wersje: z momentami i bez.

Pozór! To je wersja z momentami!


Stone Temple Pilots, Purple, 1994

Sięgamy jeszcze głębiej w lata 90., gdy na topie był grunge. Za poważny drugoligowy zespół tego nurtu uchodzili Stone Temple Pilots, którym uparcie zarzucano plagiatowanie Pearl Jam – głównie z racji zmarłego w zeszłym roku Scotta Weilanda, do złudzenia przypominającego głosowo Eddiego Veddera. Pod względem muzycznym podobieństwa też są nieuniknione, ale może nie tyle jedni zrzynali z drugich, co jedni i drudzy sięgali do tych samych inspiracji. Pozostali członkowie grupy to bracia DeLeo: Robert (gitara) i Dean (bas), oraz perkusista Eric Kretz. Bracia, ze szczególnym uwzględnieniem Roberta, odpowiadali zresztą za komponowanie, podczas gdy teksty były dziełem Weilanda.
Purple, następca platynowego Core, to drugi album STP. O właśnie – nie przypadkiem skrót od nazwy zespołu kojarzy się z potoczną nazwą 2,5-dimetoksy-4-metyloamfetaminy. Muzycy, podobnie jak koledzy z Nirvany czy Alice in Chains, mieli poważne problemy z narkotykami (Weilanda ostatecznie kosztowały one życie). Zresztą kiczowaty chiński oleodruk, który znalazł się na okładce płyty, też ponoć pochodzi z opakowania jakiejś nielegalnej substancji rozrywkowej. Ciekawostka: tytuł albumu jest zapisany na okładce, ale po chińsku.
To kolejna z płyt, które doceniłem dopiero za którymś przesłuchaniem. Najpierw podchodziłem do niej dość obojętnie, jednym uchem wlatywała, a drugim wypadała, aż za którymś razem okazało się, że brzmi całkiem klasycznie. Otwierający płytę Meatplow kojarzy się bardziej z Alice in Chains, za sprawą zawisakowego riffu i charakterystycznej maniery wokalnej, jaką przyjmuje Weiland, tylko że nie ma tego paranoiczno-dołującego nastroju. Z kolei “Pearl Jam light” wydaje się Vasoline oraz najbardziej tu przebojowy Interstate Love Song z łagodnym wstępem wykorzystującym gitarę slide. Robert DeLeo snadź lubi tę technikę gry, bo słychać ją też w Lounge Fly z półszeptaną zwrotką, w spokojniejszym, bluesowatym Big Empty albo jako solówkę w szybkim “Unglued” (cudzysłów jest częścią tytułu), kojarzącym się z Nirvaną. A kiedy myślisz, że przynajmniej do Soundgarden chłopaki nie próbują się upodobnić, Silver Gun Superman przynosi ciężki i brudny riff w zestawieniu z melodyjnie zawodzonym refrenem. Cała “wielka czwórka grunge’u” na jednej płycie! Zaś Pretty Penny to kawałek akustyczny z folkowo podzwaniającymi gitarami i rytmem wybijanym jakby na tabli albo na pudle gitary.
Zgodnie z modą lat 90., album zawiera ukryty utwór – nieuwzględniony w opisie, oddzielony od ostatniej piosenki dłuższą przerwą i przeznaczony do szokowania słuchaczy, którzy myśleli, że płyta dobiegła końca, ale nie chciało im się jeszcze wyłączać odtwarzacza. W tym przypadku jest to szok stylistyczny: piosenka My Second Album, popelina w stylu lat 50. w wykonaniu niejakiego Richarda Petersona, przedstawiciela seattle’owskiej bohemy.




Edyta Bartosiewicz, Dziecko, 1997

Omawiałem już kiedyś na tym blozie Szok 'n' Show i Wodospady, czyli odpowiednio wcześniejszy i późniejszy album Edyty Bartosiewicz. Teraz przyszła pora na płytę, od której zaczęło się moje zainteresowanie artystką.
Tym razem Bartosiewicz prezentuje się z luźno związanymi jasnymi włosami – dokładny odcień trudno ustalić, bo zdjęcia monochromatyczne, ale ze zdjęć z tamtych czasów pamiętam odcień jakby miodozłoty. Towarzyszy jej skład ten sam co na pozostałych płytach – Gładysz, Kunikowski, Poliński i Zagajewski.
Już na początku nadziewamy się największy hit w dorobku wokalistki – Jenny, czyli portret introwertycznej outsiderki, z dynamiczną zwrotką i łagodniejszym refrenem, w kierym wokalistka wchodzi na tę swoją charakterystyczną chrypkę w wysokiej tonacji. Spośród przebojów Edyty Bartosiewicz akurat ten nie jest moim ulubionym, ale nie potrafię zwerbalizować, który konkretnie element wzbudza moje wątpliwości. Do hitów należy też rozmarzone Skłamałam z chórkami powiewającymi w tle (m.in. I miejsce na liście przebojów Trójki), a z perspektywy czasu rozpoznaję też Nie znamy się jako piosenkę obecną w radiu.
Dziecko to spokojna, w większości balladowa płyta. Podobnie jak na innych albumach artystki, utwory wpadające w ucho przeplatają się z niecharakterystycznymi. Do tych pierwszych należy tytułowe Dziecko, czyli opowieść o znajomości podmiotki lirycznej z sędziwym człowiekiem, albo Moja ulubiona pora roku. Słabszym punktem wydaje mi się zaś nieco żwawsze Boogie, czyli zemsta słodka jest – pomimo wykorzystania saksofona barytonowego albo czegoś podobnego. Pretendentem do tytułu utajonej perły albumu pozostaje zaś przedostatni na płycie Słyszę jak mnie wzywasz, drugi oprócz Jenny utwór prezentujący większą dynamikę – zasadniczo balladowy, ale z doładowaniem w refrenie i melodyjnym motywem gitarowym pod koniec.


Pantera, Vulgar Display of Power, 1992

Miałem ten album już na kasecie, a teraz przyszła pora na wersję kompaktową. Jest to jedna z moich ulubionych płyt w szeroko pojętej kategorii muzyki brutalnej.
Pantera z Teksasu, wraz z omawianą poprzednio Sepulturą, należała do czołowych przedstawicieli nowej fali metalu z wczesnych lat 90., dziś zwanej groove metalem. Podobnie jak w przypadku Sepultury, motorem grupy byli bracia: gitarzysta i perkusista. Darrell i Vincent Abbotowie, bardziej znani jako Dimebag (względnie Diamond) Darrell i Vinnie Paul. Trzeci był przyjaciel z dzieciństwa, Rex Brown (okazjonalnie znany jako Rex Rocker). Podczas gdy jednak bracia Cavalera doszli do swojego stylu z pozycji thrash/deathmetalowych, to Abbottowie (notabene wywodzący się z rodziny o koneksjach country’owych) przeszli jeszcze głębszą metamorfozę. Kilka pierwszych płyt Pantery zawierało bowiem niezbyt odkrywczy hard rock/hair metal, silnie inspirowany Kiss. Nawet zmiana na stanowisku wokalisty – Terry’ego Lee Glaze’a zastąpił groźny Phil Anselmo – nie od razu przełożyło się na zmianę stylistyki. Dopiero na drugiej płycie z rówieśnikiem Mike’a Tysona Pantera zaostrzyła brzmienie, inspirując się kapelami w rodzaju Helmet, a w postaci dojrzałej zaprezentowała je na trzeciej.
Vulgar Display of Power to płyta, która wali w łep. Zaczyna się już od tytułu i współgrającej z nim sugestywnej okładki, na której widać mężczyznę bitego pięścią w twarz. Z uwagi na ewentualne triggery należy się tu wyjaśnienie, że nie jest to wizerunek autentycznej ofiary przemocy, lecz ochotnika z ogłoszenia, który za pozowanie otrzymał piniędze. I to sporo, bo fotograf ciągle był niezadowolony z efektu i domagał się powtórek.
Brutalna okładka stanowi całkiem niezłą zapowiedź tego, jak Pantera wyłomocze słuchacza. Mouth for War rozpoczyna ostry i zadziorny riff, perkusja również tłucze bezlitośnie, a potem wchodzi Anselmo jako żywe wcielenie autentycznego wścieka. Zwrotka kontrastuje z nieco bardziej melodyjnym refrenem, ale i tak najfajniejszą część stanowi solówka (i riff, na którego tle wybrzmiewa). Podobnie jest i dalej – płyta ma charakter dość jednorodny stylistycznie, a zarazem na tyle zróżnicowany, żeby utwory nie zlewały się w serek homogenizowany o smaku hałasu. Teksty, najeżone niecenzuralnym słownictwem, poruszają kwestie społeczne (jak rasizm w No Good (Attack the Radical)), walki z wewnętrznymi demonami czy szacunku do samego siebie. Czasami bywa ciężko w kroczącym rytmie (A New Level z zapamiętywalnym riffem, Walk), innym razem zdarza się bezlitosna nawalanka (Fucking Hostile, Rise – ten drugi ma zmiany tempa, za to ten pierwszy cały czas młóci równo i obdarzony jest stosunkowo chwytliwym refrenem). Łagodniejsze momenty trafiają się z rzadka. This Love opiera się na niepokojącym pasażu gitarowym, ale w refrenie i w zakończeniu znów wali w łep. Właściwie tylko Live in a Hole jest słabszym punktem: miał być chyba czymś w rodzaju monstrualnego bluesa, ale w porównaniu z resztą materiału wychodzi dość rozmemłany. Inna sprawa, że dawka czadu, jaką stanowi cały Vulgar Display, może być męcząca. Na finał pozostaje Hollow, klasyczna ballada metalowa, trochę jak Metallica na prochach, a z pewnością przedłużenie tradycji zapoczątkowanej przez Panterę na Cemetery Gates. Podmiot liryczny lamentuje nad przyjacielem, który zapadł w śpiączkę, a gdy od żalu przechodzi do gniewu na Opatrzność za to, że doprowadziła do takiego stanu, to i muzyka dostaje czadu.
Pantera nagrała potem jeszcze trzy płyty, na których próbowała to eksperymentować, to zmierzać w kierunku ekstremalnej brutalności, jednak Vulgar jest najbardziej spójna. Na początku XXI w. zespół się rozpadł, a definitywnie jego historię zakończyła w 2004 r. tragiczna śmierć Dimebaga, zastrzelonego przez szaleńca w czasie koncertu. Pozostali trzej członkowie Pantery dziś angażują się w różne inne projekty.




The Darkness, One Way Ticket to Hell …and Back, 2006

Debiut The Darkness w 2003 roku był wydarzeniem. W czasach numetalowych porykiwań z jednej strony, a nudziarstwa “nowej rockowej rewolucji” z drugiej, na listy przebojów ni z gruchy, ni z pietruchy wdarł się zespół, który brał wszystkie najbardziej kiczowate elementy hard rocka, glam rocka i paru innych rzeczy i spawał je ze znakomitym rezultatem. Zamaszyste riffy gitarowe, chwytliwe refreny, długowłosy wokalista z dekoltem do pasa, nie stroniący od śpiewania falsetem… To nie był powiew świeżości, to był huragan. W dodatku wszystko to z dużą dawką humoru (jak to ujął jeden z komentarzy na Jutubie: “Oni piszą lepsze piosenki dla jaj niż większość nowych zespołów na poważnie”). Mieli nawet w dorobku piosenkę świąteczną.
Zespół Justina i Dana Hawkinsów często porównywano do Queen i choć inspirację tę widać, to zdecydowanie nie była ona jedyna – muzyka The Darkness jest o wiele bardziej riffowa i w tym miejscu można dopatrywać się śladów AC/DC czy Thin Lizzy. Na drugiej płycie – mniej popularnej niż debiutancka Permission to Land – grupa pociągnęła jednak wątek, nawiązując współpracę z Royem Thomasem Bakerem, producentem klasycznych albumów Queen z lat 70. Z zespołu odszedł oryginalny basista, wąsaty Frankie Poullain, zastąpiony przez łysego Richiego Edwardsa (nie mylić z Richeyem J. Edwardsem, zaginionym członkiem Manic Street Preachers).
Rozpoczyna się zmyłką – syntezatorowy pejzaż i dźwięki fletni Pana nie zapowiadają tego, jak potem zespół ruszy z kopyta. Wszystkie charakterystyczne elementy są na swoim miejscu: melodia, riffownia, wysoki głos Justina Hawkinsa, chórki w refrenie… Dodajmy rytm nabijany na krowim dzwonku oraz solo sitaru, i trudno się rozeznać, czy mamy do czynienia z kapitalnym pastiszem stylu, czy po prostu z kapitalnym utworem.
Na całym albumie zespół porusza się w obrębie wypracowanej stylistyki. Is It Just Me, Dinner Lady Arms, Girlfriend – to wszystko materiał godny singla. Gdzieniegdzie wychynują aranżacje smyczkowe. Hazel Eyes wita nas partią gitarową w stylu Briana Maya, potem wchodzi w fazę z gitarami akustycznymi, aż w końcu rozwija się w coś jakby trochę pod Cienkiego Jaszczura – te unisona gitarowe i nieco celtycki klimat – z tym że trudno oczekiwać, aby Justin Hawkins śpiewał tak niskim głosem jak Phil Lynott; utwór udatnie wzbogacają dudy. Bald dotyczy poważnej tragedii życiowej, jaką jest dla mężczyzny łysienie, stosownie do tego atmosferę ma mroczną, za to chóralny refren przypomina tym razem wyjątkowo Def Leppard. English Country Garden rozpoczyna się frywolnie patatającym fortepianem i Queen od razu przychodzi do głowy, zwłaszcza, gdy wziąć pod uwagę wielogłosy i sposób, w jaki zrobione są partie gitarowe. Za finał zaś robi Blind Man, podniosła fortepianowa ballada z orkiestracjami.
Po tej płycie The Darkness się rozpadli, ale od kilku lat nagrywają znów (mieli nawet w jednym z utworów gościnny udział Iana Andersona).

Tutej momenty też niewykluczone

PS. I Chag Chanuka też sameach!

wtorek, 6 grudnia 2016

To są górskie okolice, Limanowa i Gorlice (z frontu czytelniczego, cz. 6)


Z frontu zachodniego I wojny światowej przeskakuję na wschodni. W dzisiejszym więc odcinku przedstawię swe wrażenia z lektury dwóch “habeków” dotyczących walk w Galicji Zachodniej. Łączne omówienie tych dwóch tytułów daje nam pojęcie, jak należy pisać o działaniach wojennych, a jak nie należy.


13. Wacław Polakiewicz, Limanowa 1914, Warszawa 2014

W czasach podstawówkowych kilka razy spędziłem wakacje nieopodal Limanowej. Pozostawiło to u mnie sentyment do tych górskich okolic. Z wielkim interesem postanowiłem więc przeczytać pozycję poświęconą operacji limanowsko-łapanowskiej w pierwszym roku Wielkiej Wojny. Wojska austro-węgierskie, z niewielką pomocą Niemców (47. Dywizja Rezerwowa), postanowiły tu wpaść w lukę pomiędzy dwiema armiami przeciwnika, by powstrzymać obawiany “rosyjski walec parowy”. Wacław Polakiewicz stawia nawet tezę, że była to operacja przełomowa, bez której nie mogłoby się później wydarzyć przełamanie frontu pod Gorlicami (patrz niżej).
O tym, że nie jest dobrze, świadczy już okładka. Bitwa rozegrała się w grudniu, tymczasem nie tylko nie widać ani grama śniegu, lecz żołnierze obu stron mają na sobie letnie mundury. Nie pierwsza to tego rodzaju wpadka ilustratora Marka Szyszki – na okładce Ardenów 1944-45 widzimy łany zboża. Artysta ten poza tym jednak słynie z precyzji, czego nie można powiedzieć o Polakiewiczu.
Styl autora jest kwiecisty, gawędziarski, a nawet ględziarski. Polakiewicz pisze dużo, ale nie bardzo ma pojęcie o tym, co pisze. Jego język cokolwiek trąci myszką, zob. choćby nazywanie karabinów maszynowych “kulomiotami” i “maszingwerami”. Czytając opisy działań, troszeczkę przysypiam. Jarosław Centek (którego artykuł autor przywołuje, ale z niego nie korzysta) jakoś potrafi pisać o natarciach i odwrotach różnie numerowanych dywizji, korpusów i batalionów na takim czy innym kierunku w sposób przejrzysty, a chwilami nawet zajmujący. Autor Limanowej taką zdolnością nie włada i nawet wrzucone w narrację fragmenty czy parafrazy wspomnień, ukazujące dla odmiany perspektywę indywidualną, niewiele tu pomagają. Wyjątkiem jest “straszliwy, traumatyczny, krwawy dramat na Jabłońcu” (szkoda, że nie pod Rajbrotem, byłoby jeszcze więcej RRRRRR!!!) oraz opis pobojowiska – całkiem barwne, nawet jeśli grafomańskie.
Praca jest ogólnie niechlujna. Zdarzają się wielokrotne powtórzenia tej samej informacji, narracja przechodzi ni z gruchy, ni z pietruchy na czas teraźniejszy, autor bez ustanku wpada w dygresje i wielokrotnie powtarza tę samą informację. Czasem skąpi wielkich liter w nazwach geograficznych: “wzgórza Krzesławickie”, “pasmo Łososińskie”. To znów huzarzy segedyńscy zostają przechrzczeni na “huzarów z Szeget”. Dobrze, że nie z “Segged” (czytaj: “szeged”). Polakiewicz jest też mocno niezdecydowany albo niedoinformowany, o czym świadczy częste używanie takich sformułowań jak “zdaje się”, “pewnie” czy “może”.
Skoro do huzarów doszło: opis walczących armii wykonany został po łebkach. Zarówno w przypadku Rosjan, jak i Austriaków twierdzi Polakiewicz, że najlepszą odmianę kawalerii stanowili dragoni, przeszkoleni do walki pieszej. To się zgadza – ale dla dragonów do XVIII wieku, później formacja ta przekształciła się w klasyczną kawalerię, a u progu I wojny światowej dragoni różnili się od innych formacji konnych właściwie tylko umundurowaniem i tradycjami. Poza tym nie wiem jak z c. i k. kawalerią, ale w rosyjskiej regulaminy dla wszystkich formacji jak najbardziej przewidywały walkę spieszoną. Co do Kozaków, zdaniem autora ich wartość bojowa wahała się od jednostek dorównujących dragonom “…aż do dywizji zwanych “dzikimi”, z Kaukazu czy z Syberii, a nawet zza Bajkału, złożonych z Kałmuków”. Oh, Bertie… “Dzika dywizja” była jedna (z Kaukazu), uchodziła za wartościową i nie zaliczała się do wojsk kozackich, a poza tym – Kałmucy za Bajkałem? Gdzie Rzym, gdzie nomen omen Krym… Cóż, dla mieszkańca Władywostoku czy Chabarowska to prawie wszystko jest za Bajkałem.
Plątanina panuje w nazwach jednostek, więc jeżeli ktoś chciałby szukać dywizji czy pułku, w którym np. służył jego pradziadek, to powodzenia. Ja wiem, że istotne jest rozróżnienie, po której stronie dana jednostka walczyła, ale pisanie “VIII rosyjski korpus” w sytuacji, gdy a) wyżej jest napisane, że podlegał gen. Brusiłowowi, b) przymiotnik “rosyjski” i tak powtarza się już raz enty w tym samym akapicie, nie służy niczemu poza denerwowaniem czytelnika. Zwłaszcza że powinno być “rosyjski VIII korpus”, bo przymiotnik po numerze sprawia wrażenie, jakby był częścią nazwy. Dużą krzywdę robi też Polakiewicz tyrolskim strzelcom cesarskim, twierdząc, iż w swej pracy gen. Roth “Określa te oddziały jako »dzielne regimenty piechoty z Górnej Austrii i Salzburga – Tyrolskie Pułki Strzelców Cesarskich (Kaiserjäger)«”. To brzmi zupełnie, ale to zupełnie jak “strzelcy podhalańscy z Kielecczyzny i Mazowsza”. Czasami też pojawiają się legioniści Piłsudskiego, ale są oni tak samo od czapy jak wszystko inne.
Polakiewiczowi wszystko się miesza, także nazwiska. Odkrywa takich generałów rosyjskich jak “Łesz” i “Kałedin” (jak dla mnie, cała ta książka to kał adin i salwa z kulogniotów). Z gen. Boroevicia von Bojna robi “Borojeviča”. Mniejsza o jotowanie, bo ono też występuje niekonsekwentnie, ale mało co mnie tak wkurza jak zamienianie “ć” na “č” w nazwiskach południowosłowiańskich – ma chłop odpowiednią literę w polskim alfabecie, to akurat wtedy musi kombinować! Znany nam skądinąd Falkenhayn staje się nagle Falkenfaunem (“My, zielone Falkenfauny, na fujarkach grajmy!”). Autorowi wsio ryba, czy gen. Franz Conrad von Hötzendorf był austriackim głównodowodzącym, czy szefem sztabu. Przynajmniej dobrze, że wie, iż “Conrad” to pierwszy człon nazwiska, a nie imię. Nie miał tyle szczęścia gen. Radko Dimitriew, bułgarski dowódca jednej z rosyjskich armii, któremu stało się w personalia coś odwrotnego, o czym świadczy odmiana typu “Radki Dimitriewa”. W pierwszym rozdziale, pisząc o listopadowej bitwie pod Krakowem, Polakiewicz wspomina, że dowodził tam gen. Joseph Roth von Limanowa-Lapanów. Patrzcie państwo, że też komuś z takim nazwiskiem powierzono później operację limanowsko-łapanowską… Przypadek? Nie sądzę.
W jednym z przypisów Polakiewicz powołuje się na swego przyjaciela, zmarłego niedawno socjologa z UJ, Janusza Radwana Przygłowskiego. Gugiel milczy na temat kogokolwiek o takim nazwisku. Tak się akurat składa, że moja małżonka chodziła ongiś na wykłady do Janusza Radwan-Pragłowskiego, który był socjologiem na UJ i zmarł mniej więcej w tym samym okresie (2011). Za dużo tu podobieństw, żeby chodziło o przypadkową zbieżność. Skoro więc autor przekręca nazwisko przyjaciela, to trudno oczekiwać, że w czymkolwiek innym będzie precyzyjny i nie wymknie mu się (s. 129) wzmianka o bitwie “pod Limanowem”.
Wyraźny jest u Polakiewicza bajas proaustriacki, zgodnie z orientacją dominującą w polskim ruchu niepodległościowym. “Poza tą orientacją pozostali tylko endecy z Ligii Narodowej oraz ugodowi lojaliści”. Kim była Ligia Narodowa, córką Dmowskiego? Nieważne, w każdym razie wydarzenia widzimy w zasadzie wyłącznie z perspektywy austro-węgierskiej. Ze źródeł ni opracowań rosyjskich autor nie korzysta, więc wszystkie jego informacje o posunięciach strategicznych i taktycznych armii carskiej mają charakter nieostrych domniemań. Twierdzi zresztą, że źródłom rosyjskim nie można ufać, bo bardzo zniekształcają rzeczywistość, a dziwiąc się, czemu polscy historycy mimo wszystko się na to nabierają, stwierdza, że to objaw rusofobii albo rusofilii.
Sam natomiast Polakiewicz wychodzi na hungarofila, opiewając honor węgierskiego żołnierza i jego “huzarskie pięści na mocnych kawaleryjskich nadgarstkach” (yaoi hands?). Huzarzy i honwedzi są dlań bohaterskimi potomkami Kossutha i Jana Hyundaia, w kontraście do Moskali, których do ataku trza spoić wódą i poganiać ogniem własnych karabinów maszynowych, przepraszam, kulomiotów. Rosjanie to jacyś “oni”, których cele są niejasne i którzy nie bardzo wiadomo w jakim celu chowają poległych, zamiast zostawiać ciała na widoku.
Po samym opisie bitwy następuje omówienie dalszego biegu wydarzeń aż do Gorlic, odlatujące w rozważania teoretyczne, czyli, krótko mówiąc, blubry. Limanowa jako najważniejsza bitwa frontu wschodniego w 1914? A Tannenberg to pewnie takie tam spotkanie przy brydżu… Nieudane próby kontrofensywy Brusiłowa w 1916 r.? To już jest poziom Szydłowskiego, tym bolej, że z przedstawionego przez Polakiewicza opisu bitwy pod Limanową nie wynika, dlaczego ona miałaby być taka przełomowa.
Pracę uzupełniają aneksy: komunikaty z prasy lokalnej oraz wyimki z kroniki parafialnej z Tymbarku – to akurat ciekawe. Jest też kalendarium przebiegu I wojny światowej, z którego można się dowiedzieć, że bitwy pod Verdun i nad Sommą były na froncie wschodnim. Poza tym trzy mapy, z których żadna nie przedstawia pola bitwy ani nawet regionu Limanowej. Zamiast tego autor zamieścił wykaz ważniejszych miejscowości, żeby każdy sam se wyobraził obszar działań.
Książkę totalnie zjechano na Histerykach, gdzie userzy wytknęli Polakiewiczowi nawet i to, że w swej impresji na temat cmentarza na Golcowie pod koniec napisał “Siedzę i odpoczywam na cmentarnym murku”, a dany cmentarz nie jest ogrodzon murkiem, tylko metalowymi barierkami. Ostateczny cios zadał Limanowej 1914 sam autor. Pojawiwszy się na forum, przyznał otwarcie (choć w charakterystycznie mętnym i bełkotliwym stylu, przepełnionym wyższością dobrego wujka wobec dyskutantów), że bitwą się nigdy za bardzo nie interesował i napisał książkę na odwal, byleby zdążyć na rocznicę w 2014.
W przedmowie Wacław Polakiewicz pisze: “Mam nadzieję, że książka przyczyni się do uświetnienia okrągłej, setnej rocznicy zarówno wybuchu Wielkiej Wojny, jak i samej bitwy”. No, prawie. Udała się w sam raz na okrągłą rocznicę Przesławnego Lania.



14. Michał Klimecki, Gorlice 1915, Warszawa 1991

Polakiewicz w swojej kaszanie powołuje się m.in. na książkę Michała Klimeckiego, historyka o wyrobionej marce (choć i jemu zdarzyła się w tej serii guguła). Opracowanie ponoć nie jest jakieś szczególnie wybitne pod względem merytorycznym, lecz pamiętajmy, że był to w ogóle pierwszy habek o I wojnie światowej: w chwili wydania, czyli na początku lat 90., na ewentualne niedociągnięcia przymykano oko. Za to czyta się o wiele lepiej niż pozycję opisaną wyżej.
Krótki rys genezy I wojny światowej oraz wydarzeń na różnych frontach (głównie jednak wschodnim), które poprzedziły ofensywę pod Gorlicami, przedstawiony jest przejrzyście i klarownie. O co chodziło? Po “przesławnym laniu” sytuacja Austro-Węgrów w Karpatach była niewesoła i praktycznie przez cały czas cesarsko-królewska armia wisiała na wsparciu Niemców. W końcu gen. Falkenhayn doszedł do wniosku, że zamiast łatać swoimi dywizjami front sojusznika, może je wykorzystać, żeby walnąć Rosjan raz a porządnie. Z gen. Conradem dogadywali się dobrze, więc ten ostatni przełknął pigułkę i zgodził się oddać część swoich wojsk pod zwierzchnictwo 11. Armii gen. Augusta Mackensena. Szefem sztabu tego ostatniego był płk Hans von Seeckt, późniejszy szef sztabu i dowódca weimarskiej Reichswehry (wątek chiński: a jeszcze później doradca armii Kuomintangu). Skoro mowa o postaciach znanych skądinąd, w austriackiej 12. Krakowskiej Dywizji Piechoty artylerią dowodził Tadeusz Jordan-Rozwadowski, a 100. pułkiem piechoty z Cieszyna – Franciszek Latinik, później zasłużony w wojnie polsko-bolszewickiej.
Przeciwko sobie 11. Armia miała rosyjską 3. Armię, którą w dalszym ciągu dowodził nasz znajomy spod Limanowej, Radko Dmitriew (kwaterę miał w Jaśle). W tym miejscu trzeba przyznać, że choć Gorlice 1915 mają zdecydowany przechył na stronę państw centralnych, to jednak czasem w tej książce występuje perspektywa rosyjska, a nie, jak u Polakiewicza, goły stek stereotypów. Wygląda na to, że Dmitriew robił, co mógł, ale był za słaby, a kiedy prosił o posiłki, wyższe dowództwo uważało go za histeryzanta.
I jak się skończyło? SPOILER: Państwa centralne dokonały bezprecedensowego w tej wojnie przełamania frontu i pogoniły Rosjan aż na Wołyń. W rezultacie całe terytorium Królestwa Polskiego znalazło się pod okupacją Niemiec i Austro-Węgier, a stąd już prosta (choć wyboista) była droga do 5 listopada 1916 i tego, co zdarzyło się 2 lata i 6 dni później… W przedostatnim rozdziale Klimecki opisuje więc przebieg ofensywy państw centralnych po Gorlicach i udział w niej Legionów Polskich. Gdzieś tam miga Stanisław Zosik-Tessaro, którego dotąd kojarzyłem z późniejszego stanowiska – dowódcy Korpusu Ochrony Pogranicza. Jest jeszcze krótki, krajoznawczy rozdział o cmentarzach wojennych.
Od czasu do czasu zdarzają się drobne błędy, jak mylenie VI z IV Korpusem czy “podnórze” jakiegoś wzgórza. Niekoniecznie zaś musi być błędne sformułowanie w jednej z dyrektyw rosyjskiego dowództwa, nakazujące odwrót “w nocy z 30 na 31 listopada”. W końcu nie bez przyczyny mówi się “ruski miesiąc”. Gdzieś tam też mowa o 29 lutego, którego w 1915 roku chyba nie powinno być.
W ramach aneksów zapodano dwa teksty źródłowe: fragment wspomnień księdza Świeykowskiego, ówczesnego burmistrza Gorlic, oraz uczynioną w 1923 r. ocenę znaczenia bitwy pióra płk. Latinika. Książka zawiera też mapę zmian przebiegu frontu wschodniego oraz drugą, przedstawiającą rejon bitwy gorlickiej. Aż trudno w to uwierzyć, wspominając dziadowskie mapki w Pekinie-Szanghaju-Nankinie tegoż autora. Są jeszcze aż trzy wklejki z fotografiami – nie do pomyślenia dziś, kiedy zdarza się, że nawet w grubszych pozycjach z serii nieraz znajdujemy tylko jedną. Prócz tego Gorlice wyróżniają się indeksem osób i miejscowości (w tym ostatnim Ypres i Ypern potraktowano jako dwie różne pozycje, choć to po prostu francuska i niemiecka nazwa tego samego miasta – w wersji flamandzkiej byłoby Ieper).
Ciekawostka: w roku 2009 ukazała się reedycja Gorlic, która od pierwszego wydania różniła się tylko okładką. W rozdziale poświęconym cmentarzom, choć przez 18 lat sporo się zmieniło!, nadal mowa o tym, że wiele z nich jest w bardzo złym stanie, a niektóre znajdują się dziś na terytorium ZSRR.



niedziela, 4 grudnia 2016

O sześciu braciach i jednym poganinie


Pora na kolejną porcję wynurzeń muzycznych. W takim tempie zdecydowanie nie zdążę przed końcem roku omówić wszystkich pozyskanych w nim płyt…


Sepultura, Chaos A.D., 1993

Z okazji Dnia Dziecka tudzież wyrwania zęba sprezentowałem sobie album najsłynniejszego zespołu metalowego z Brazylii. Choć tzw. kuźnia na ogół mnie męczy, a wokale typu ryczanego rzadko toleruję, do Sepultury mam szczególny sentyment i kiedyś, posłuchawszy jej po dłuższej przerwie, zdałem sobie sprawę, że sporo riffów nucę na co dzień, nawet nie pamiętając, czyje one.
Sepultura (jak niektórzy mówią – “Seppukultura”) zaczynała od niezbyt wyszukanego thrash/death metalu, ale z czasem zaczęła urozmaicać styl, stając się – wraz z Panterą i Machine Head – współtwórcą stylu nazywanego groove metalem. Najprościej rzecz ujmując, chodzi o to, że bezlitosne naparzanie zwolniło tempo, a złowieszczość metalu została pożeniona z ciężarem, zwięzłością i konkretem hardcore’u. Paradoksalnie więc było to urozmaicenie przez uproszczenie. No i zamiast wydzierać się na temat satanizmu i makabry, artyści poruszali tematy zaangażowane społecznie. Personifikacją tej muzyki nie byłby ciężkozbrojny rycerz rozpędzony na krwawym mustangu czy wściekły barbarzyńca z toporem na wierzchu, jeno ogolony na łyso bokser wagi ciężkiej, szarżujący walcem drogowym. W tym nurcie Sepultura wyróżniała się wykorzystywaniem elementów folkloru brazylijskiego.
Na czele grupy, założonej w Belo Horizonte, stali bracia Max i Igor Cavalera, którym towarzyszyli basista Paulo Jr. i drugi gitarzysta Andreas Kisser (choć ten ostatni dopiero od trzeciej płyty). Chaos A.D. rozpoczyna jeszcze trzeci Cavalera, słychać bowiem przetworzone serca bicie Zyona, syna Maxa, w okresie płodowym. Dziś, 23 lata później, Zyon bębni w obecnym składzie Soulfly, powołanego przez ojca po odejściu z Sepultury (a z bratem założył osobną grupę). Wracając do utworu Refuse/Resist – już po kilku sekundach płodzik Zyon przekazuje wujkowi kontrolę nad rytmem, Igor (dziś piszący się Iggor dla odróżnienia od swego drugiego bratanka i zarazem imiennika) zaczyna walić w bębny. Młodszy z braci zwraca na siebie uwagę w niemal każdym utworze, jego figury rytmiczne i przejścia często wykraczają poza zwykłe łupu-cupu, do którego notabene też jest zdolny, gdy trzeba. Wchodzą posępne riffy, a potem Max drze się: Chaos A.D! Tanks on the streets! Confronting police! Bleeding the plebs! Nie jest to growl piekielnego niedźwiedzia, lecz raczej ryk naturalny, ryk wściekłego człowieka. W zestawieniu z prostą i posępną riffownią, buduje on wrażenie, że zespół porusza tu poważne sprawy.
Przez większość czasu jest ciężko i bezlitośnie. Maszyna zwana Sepulturą raz pędzi, innym razem przygniata ciężarem, jak w Territory, ozdobionym zgrzytliwą i dysonansową solówką (w ogóle Brazylijczycy, w odróżnieniu od wielu swoich epigonów, solówek się nie wstydzą, choć i niemelodyjnych), czy Propaganda, gdzie występuje ciekawy kontrast między szybko haftowanym riffem gitarowym a złowieszczo powolnym młóceniem perkusji. “Ciężary” zresztą przeważają nad “wyścigami”, choć zmiany tempa zdarzają się i w ramach jednego utworu. Gdzieniegdzie aranżacje urozmaicają elementy industrialne czy jakieś melorecytacje – np. w Manifest albo na początku Amen. W We Who Are Not As Others pobrzękuje gitara akustyczna, a potem kilka solówek jednocześnie. Całkiem w bok od reszty materiału leżą: akustyczny Kaiowas oraz stosunkowo melodyjny (choć i tak wyryczany) The Hunt – kawer New Model Army.
Co do tekstów – jak mówiłem, są społeczne. Refuse/Resist, Clenched Fist, Territory, Propaganda – tytuły mówią same za siebie. Kaiowas, choć instrumental, to hołd dla amazońskiego plemienia, które popełniło zbiorowe samobójstwo w proteście przeciw wysiedlaniu z ojczystych terenów. Manifest stanowi potępienie brazylijskiej policji (znanej z korupcji i brutalności – zob. film Tropa de Elite, gdzie ci źli są skorumpowani, a ci dobrzy –brutalni) w związku z krwawym stłumieniem buntu w więzieniu Carandiru. Szybki hardcore’owy wygrzew Biotech Is Godzilla mówi natomiast o złowrogich rządowych eksperymentach genetycznych. Autorem słów jest słynny Jello Biafra (nie mylić z kolesiem z Achai) i taka tematyka w jego wykonaniu nie dziwi. Jest jeszcze deklaracja nonkonformizmu – groźnie podniosły We Who Are Not As Others, gdzie tekst ogranicza się do wielokrotnie wykrzykiwanej tytułowej frazy.
Można by nazywać Chaos A.D. szczytowym osiągnięciem Sepultury, gdyby dwa lata później zespół nie nagrał albumu Roots.




Oasis, (What’s the Story) Morning Glory?, 1995

Kiej zaczynałem się interesować rokendrólem, Liam i Noel Gallagherowie byli na topie i u szczytu sławy. Zespół Oasis, skupiony wokół nienawistnej miłości obu braci, był jedną z dwóch największych gwiazd britpopu. Potem rozmienili się na drobne, ale to już inna historia.
W połowie lat dziewięćdziesiątych Oasis nazywano “nowymi Beatlesami”. Fakt, że członkowie zespołu lubili przeciwsłoneczne lennonki, a okładka ich najlepszej płyty przedstawia ludzi idących ulicą, budzi pewne skojarzenia, jednak bracia Gallagherowie (a także gitarzysta Paul “Bonehead” Arthur, basista Paul McGuigan i perkusista Alan White – zbieżność z bębniarzem Johna Lennona i grupy Yes przypadkowa) byli zdecydowanie bardziej prostolinijni od czwórki z Liverpoolu. Zespół pochodził zresztą z Manchesteru, a Liverpool i Manchester to jak Kielce i Radom. Wspominałem już kiedyś o bardzo umownym podziale britpopu na “inteligencki” i “robotniczy” – Oasis był czołowym przedstawicielem tej drugiej grupy.
Cóż można powiedzieć? Z “nowymi Beatlesami” to przesada i to spora (jak zawsze zresztą), ale braciom Gallagherom roku pańskiego dziewięćdziesiątego piątego pisanie przebojów szło jak z płatka. Całość jest bez wyjątku melodyjna (choć nie czadowa), zaś aranżacje bogatsze niż na debiutanckim Definitely Maybe – do standardowych “lat sześćdziesiątych przefiltrowanych przez punk” dochodzą elementy orkiestrowe. Liam śpiewa z tym swoim workingclassowym akcentem, tempa są na ogół średnie. Dobrze się tego słucha już od otwieracza pod tytułem Hello, cytującego jeden z utworów niesławnego Gary’ego Glittera.
Hitów jest niewątpliwie sporo, zresztą aż sześć z dziesięciu utworów wyszło na singlach: jedne żwawsze, inne bardziej refleksyjne. Dynamiczną stronę repertuaru prezentują Roll with It czy rozpoczynający się odgłosami czegoś w rodzaju śmigłowca utwór tytułowy (podobno napisany przez Noela po pijanemu). Some Might Say to ostatnia piosenka nagrana z poprzednim perkusistą Oasis, Tonym McCarrollem. Moim ulubionym pozostaje jednak coś z ballad: fortepianowy (pierwsze takty to świadome nawiązanie do Imagine), na wskroś przebojowy, ze smyczkami i z refrenem idealnym do wspólnego śpiewania, Don’t Look Back in Anger, który zasłużenie doszedł do pierwszego miejsca na brytyjskiej liście przebojów. Jest to zarazem pierwszy w dziejach zespołu hit zaśpiewany przez Noela, a nie Liama. Orkiestrę słychać też w refleksyjnym Wonderwall, opartym na gitarach akustycznych. Z niesinglowej części repertuaru wybija się She’s Electric. Płytę kończy siedmioipółminutowy Champagne Supernova, numer 1 w Stanach, gdzie na gitarze i w chórkach gościnnie udziela się Paul Weller, niegdyś lider punkowego The Jam i soulującego The Style Council.
Oprócz dziesięciu piosenek płyta zawiera dwa krótkie, hałaśliwe przerywniki bez tytułów. Są to urywki The Swamp Song, instrumentalu zarejestrowanego z Wellerem i wydanego na stronie B singla Wonderwall oraz kilka lat później na składance odrzutów The Masterplan.




David Bowie, Heathen, 2002

David Bowie to artysta, o którego wybitności wiele w tym roku powiedziano – szkoda, że z okazji jego śmierci. Poszerzając znajomość jego dyskografii, dotarłem ja do jednej z późniejszych płyt.
Skład grający na Heathen jest prawie gwiazdorski: Tony Levin (długo by wymieniać nagrania, które przyozdobił swoim basem względnie stickiem), Jordan Rudess (klawiszowiec Dream Theater), a także dawni współpracownicy Bowiego, gitarzysta Carlos Alomar (znany z czasów Heroes) oraz producent Tony Visconti, grający tu ponadto na basie i gitarze.
Problem z Heathen polega na tym, że to je płyta dość jednorodna brzmieniowo (sporo elektroniki) i przez to może się wydawać monotonna. Otwieracz Sunday brzmi dość onirycznie: syntezatorowe plamy, elektroniczna perkusja (choć w pewnym momencie wchodzą prawdziwe bębny), jakieś plumkanie w tle – brzmi to, jakby Ziggy Stardust po przejściach siedział samotnie w sterówce statku kosmicznego i ubolewał nad swym losem. Bardziej dynamicznie, jak i bardziej gitarowo, robi się dopiero potem, w Cactus z repertuaru Pixies. Nie obraziłbym się, gdyby właśnie to był pierwszy kawałek na płycie. Choć z drugiej strony, wprowadza on płodozmian przed kolejną balladą, Slip Away, gdzie słyszymy nieco wycofany fortepian i charakterystyczny dla Bowiego patos. Po którymś z kolei przesłuchaniu dochodzę do wniosku, że brzmi toto całkiem klasycznie, choć ciągłe cytowanie Twinkle, twinkle, little star może być denerwujące.
Znajomo brzmi Slow Burn – pod względem akompaniamentu wykapane Heroes, tyle że melodia tak nie zapada w pamięć. Na gitarze zagrał tu sam Pete Townshend, w latach 60. naczelny rozwalacz gitar w The Who. Najciekawsza jest środkowa część płyty. Afraid wydaje się najbardziej przebojowym tu utworem: dynamiczny gitarowy akompaniament, kwartet smyczkowy, a do tego prosty, lecz ciekawy motyw na jakichś klawiszach. Po nim mamy I’ve Been Waiting For You Neila Younga, brzmiący jak coś z czasów “trylogii berlińskiej”. Udziela się tu kolejny gwiazdorski gość – Dave Grohl (Foo Fighters, ex-Nirvana). Dla odmiany w I Would Be Your Slave pojawia się dawka melancholii budowanej przez smyczki, bas oraz dziwne poszumy w tle. Powrót do elektroniki: I Took a Trip on a Gemini Spacecraft. Kolejne nawiązanie do wątków kosmicznych? Ależ to powrót do korzeni głębszy, niż się wydaje – piosenka jest coverem ekscentrycznego artysty zwanego Legendary Stardust Cowboy, który miał na wczesnego Bowiego zdecydowany wpływ (“Ziggy Stardust” nie wziął się z powietrza, choć można uznać, że spadł na ziemię z kosmosu).
Końcówka wydaje się nieco rozciągnięta. A Better Future brzmi stosunkowo chwytliwie (jak na płytę, kiera w ogóle jest mało melodyjna), zaś podniosły utwór tytułowy, zaczynający się od dysonansowych harmonii, trochę się dłuży.

Wersja odmienna od płytowej


Dżem, Wehikuł czasu – Spodek ’92 (w dwóch częściach), 1992

Swego czasu byłem wobec Konfitury dosyć sceptyczny. Nie chwytałem kultu oddawanego Ryszardowi Riedlowi, ani też szczególnie nie odbierałem dużej emocjonalności jego śpiewu. Poza tym Riedel, będąc mimo wszystko dobrym wokalistą, zainspirował dziesiątki imitatorów, którzy przejęli od niego tylko chrypkę i w ogóle powierzchowną manierę, doprowadzając ją wręcz do karykatury. Cóż, może właśnie na tym polegał geniusz Riedla, że potrafił śpiewać po polsku w “southernowym” stylu – który w tajemny sposób spójnie spawał z regałowym zawodzeniem – i nie brzmieć żenująco? Poza tym niektóre przeboje Dżemu uważałem – i nadal uważam – za ogniskowe. Z drugiej strony, od zawsze lubiłem instrumentalistów tego zespołu.
Ostatnimi czasy miałem okazję zapoznać się przekrojowo z dyskografią Dżemu i doszedłem do wniosku, że trochę go nie doceniłem. Wracając na początku lata z Mazur, w ramach aklimatyzacji w miejskiej cywilizacji, udałem się więc do popularnego sklepu w Suwałkach i zanabyłem okazyjnie Wehikuł czasu – album koncertowy nagrany w katowickim Spodku w 1992 r. Dwupłytowy, ale każda z płyt została wydana osobno.
Od zawsze się zastanawiałem, co to za czerwona piguła na okładce; wyglądała jak neoangin, tyle że wtedy jeszcze go nie było w sprzedaży. Najłatwiej było założyć, że to po prostu (latający) spodek. Dopiero w tym roku mnie olśniło: to jest Spodek pełen Dżemu!
Występ musiał być istnym świętem dla fanów zespołu. Riedel nie sprawia wrażenia tak wymęczonego jak w zarejestrowanych rok później nagraniach dla TVP. Reszta Dżemu stoi, jak zwykle, na wysokim poziomie. Wiosłują Jerzy Styczyński oraz bracia Adam i Beno (bas) Otrębowie. Na fortepianie oczywiście Paweł Berger (zginął w wypadku w 2004 r.), wspierany gościnnie przez organistę Rafała Rękasiewicza, a na perkusji, po raz ostatni w barwach Dżemu, słynny Jerzy Piotrowski, weteran SBB i Kombi. Za konferansjera robił Jan Chojnacki.
Zespół był wówczas u szczytu również i w tym sensie, że promował swój najklasyczniejszy album – Detox, który został tu odegrany w całości (choć nie po kolei), nie wyłączając dwóch utworów instrumentalnych, Letniego spaceru z Agnieszką i Śmiech czy łzy (zapowiedzianego przez Riedla jako Śmiać się czy płakać), w których obaj gitarzyści dostają spotlajt. Skoro mowa o instrumentalach, Dżem zaprezentował ponadto Zielonego Piotrusia i Józa’s Silesian sound, dwa kawałki z mało znanej (bo nagranej bez wokalisty) płyty The band plays on…
Nie zabrakło oczywiście wcześniejszych hitów i klasyków. Wehikuł czasu awansował na utwór tytułowy, jest Mała aleja róż, Paw (opisany jako Złoty paw), Czerwony jak cegła czy zagrany na bis motoryczny (#IncrediblyLamePun) Harley mój. Zawsze podobał mi się List do M., ale tym razem dochodzę do wniosku, że Ostatnie widzenie jest lepsze – może dlatego, że nie tak wyeksploatowane w mediach. No i oczywiście, w ramach Detoxu, mój ulubiony mimo dołującego tekstu, wręcz hardrockowy Jak malowany ptak.
Co istotne, często wersje różnią się od oryginałów. Whisky akurat niedolubiwam, jako przedstawicielkę nurtu “ogniskowego”, a na tym koncercie trwa aż 10 minut, ale jakoś tak bardzo nie drażni. Zagrana jest w wolniejszym tempie, jakby na większym luzie, zawiera dodatkowe solówki, a publiczność śpiewa razem z Riedlem, popisującym się prócz tego grą na harmonijce. Drugi czołowy przebój, Naiwne pytania, rozciągnięto do dwunastu minut, w ciągu których Ryszard wdaje się ze słuchaczami w call and response. W niewiele krótszych Jesionach cytuje się Smoke on the Water, zaś w niemal ośmiominutowym Czarnym chlebie Beno Otręba wycina solo na basie.
Czego można chcieć więcej? Lunatyków! Stali się co prawda utworem tytułowym (w niektórych wydaniach) na wcześniejszej koncertówce Dżemu, ale Riedel był wtedy bardzo nie w formie.