środa, 27 grudnia 2017

Dwa filmy o niesympatycznych ludziach

Żeby nie było cięgiem o płytach, znowu napiszę coś o filmach. Podobnie jak poprzednio, omówione zostaną dwa, polski i zagraniczny, ale w obu rzuca się mięsem.


Dzień świra (reż. Marek Koterski, 2002)

Ten popularny film to kolejna odsłona cyklu o nieszczęściach ofiary życiowego Adasia Miauczyńskiego. Należy dodać, że każdy z filmów Koterskiego stanowi autonomiczną, zamkniętą całość i znajomość poprzednich nie jest widzowi do niczego potrzebna. Główny bohater, będąc z jednej strony alter egiem reżysera (nazwisko), a z drugiej everymanem (imię), w dwóch poprzednich filmach grany był przez Cezarego Pazurę, a jak on gra, to sam pan wisz. Natomiast w Dniu świra rolę przejął Marek Kondrat i nic dziwnego, że wyszła bodaj najpopularniejsza odsłona cyklu. Ale Pazura i tak występuje w epizodzie.
O ile filmy z Pazurą, Nic śmiesznego i Ajlawju, eksplorowały żałosne życie erotyczne bohatera, o tyle Dzień świra stanowi wielopłaszczyznowy portret przegrywa życiowego. Adaś Miauczyński to sfrustrowany nauczyciel języka polskiego. Nienawidzi swej pracy, życie rodzinne całkiem mu się posypało, egzystuje w poczuciu totalnego bezsensu i w piekle nerwicy natręctw. Ta ostatnia ukazana jest bardzo sugestywnie, przede wszystkim w ciągu pierwszego kwadransa, kiedy obserwujemy poranne rytuały głównego bohatera. Jest to sekwencja mocno dyskomfortowa, szczególnie jeśli ktoś ma okazję znać zaburzenia obsesywno-kompulsyjne z własnej autopsji. Poza tym Miauczyńskiego wszystko, ale to wszystko na tym świecie denerwuje. Jak ostatniej deski ratunku trzyma się on swego inteligenckiego etosu, symbolowanego przez Chopina i Mickiewicza. W sumie to tylko powierzchowna dekoracja, ale jeżeli ją odrzuci, to co innego mu jeszcze zostanie?
Film jest raczej gorzki, dołujący i przytłaczający (duża w tym zasługa dominującego nad fabułą monologu wewnętrznego), ale element komediowy wprowadzają interakcje głównego bohatera z innymi ludźmi. W ciągu całego dnia Miauczyński napotyka na swej drodze różne groteskowe indywidua, takie jak namolny sąsiad-teoriospiskowiec (Andrzej Grabowski). Poznajemy też jego matkę, która w ogóle go nie słucha (Janina Traczykówna), byłą żonę, z którą kontakt przybiera formę wymiany obelg (Joanna Sienkiewicz), lub prydurkowatego syna (w tej roli Michał “Misiek” Koterski, syn reżysera – obserwując po kilku latach jego wyczyny jako dzyndzylybryty, zacząłem się brzydko zastanawiać, czy on w tym filmie grał, czy był sobą). Ogólnie akcja składa się z szeregu “random encounters”, w których pojawia się wiele znanych nazwisk, takich jak Piotrowie Machalica i Fronczewski, Anna Przybylska, Cezary Żak, Zbigniew Buczkowski czy Dorota Chotecka. Większość z nich jest tak denerwująca, że trudno się dziwić frustracji głównego bohatera. Przy tym im dalej w las, tym rzeczywistość staje się bardziej umowna, szczególnie w wątku podróży Miauczyńskiego nad morze.
Dzień świra to nie tylko portret frustrata, ale i swoisty komentarz do polskiej rzeczywistości. Sporą rolę odgrywa tu język. Postacie porozumiewają się groteskowym, kalekim narzeczem, najeżonym wulgaryzmami, pełnym błędów i poprawiania się po nich, dziwnych konstrukcji składniowych, powtórzeń i pourywanych myśli, wszystko to ociera się o granicę komunikatywności. Film jest wysoce memiczny, w tym sensie, że wiele cytatów przeszło do języka codziennego, inkluding “bo w ryj dać mogę dać!”, “moja racja jest najmojsza” albo “jak tatuś zrobi dziubek, to nie ma ***** we wsi”, nie mówiąc o wiązance zapisywanej zwykle w skrócie jako “DKJP”. Skoro mowa o kwestii językowej: film oglądałem z angielskimi napisami. Nawet biorąc pod uwagę specyfikę idiolektu Dnia świra oraz zwięzłość wymaganą przy tworzeniu napisów, musisz przyznać, że tłumacz doskonale wpisał się w nakreślony we filmie obraz powszechnej bylejakości.



Nienawistna ósemka (The Hateful 8, reż. Quentin Tarantino, 2015)

O ile Adaś Miauczyński w Dniu świra miał obsesję na punkcie liczby 7, to teraz posuwamy się oczko wyżej: ósmy film Quentina Tarantino i ośmioro bohaterów.
Parę lat temu byłem konkretnie wciągnięty w twórczość tego twórcy, aż uznałem go za jednego ze swych ulubionych reżyserów, obok braci Coen. Nie chodziło mi jednak o to, co większości ludzi kojarzy się zapewne na hasło “Tarantino”, czyli o drastyczne, wręcz przerysowane sceny przemocy. Zwróciłem raczej uwagę na charakterystyczny styl prowadzenia narracji, zapamiętywalne kadry, wciągające dialogi czy umiejętność twórczego czerpania z kina klasy B i niższej. Po tym zaś, jak twórca Pulp Fiction zaserwował widzom najpierw film wojenny (Inglourious Basterds – nie mam ochoty używać polskiego tytułu), a potem western (Django), stwierdziłem, że do kompletu brakuje jeszcze sajęs fikszyn. Minęło pięć lat – i co się okazuje? Tarantino będzie realizował film z uniwersum Star Trek (na razie nie jest pewne, czy jako reżysor, czy tylko producent).
Tymczasem praca nad Djangiem tak mu się spodobała, że postanowił nakręcić kolejny western. Nie obyło się przy tym bez kłopotów. W 2014, po wycieku scenariusza, Tarantino zrezygnował z kręcenia filmu (nad czym ubolewał m.in. Wojciech Orliński na swoim blogu, z drugiej strony trafnie prorokując niektóre decyzje reżysera). Później jednak zmienił zdanie i zabrał się w końcu za realizację Nienawistnej ósemki (a może Ośmiorga obrzydliwych?).
O czem to w ogóle jest? Dyliżans pędzący przez śnieżne pustkowia Wyomingu napotyka na drodze uzbrojonego Afroamerykanina. Nie jest to jednak bandyta, lecz wręcz przeciwnie, łowca nagród Marquis Warren (Samuel L. Jackson), były major kawalerii, który potrzebuje zawieźć trzech umarlaków do siedziby hrabstwa celem wypłaty nagrody. Tak się składa, że pasażerem dyliżansu jest inny łowca nagród, znany mu zresztą osobiście John Ruth “Szubienica” (Kurt Russell), wiozący w tym samym kierunku niebezpieczną przestępczynię Daisy Domergue (Jennifer Jason Leigh) – ma bowiem zasadę, że w przypadku “dead or alive” zawsze wybiera “alive”, bo kat też musi zarobić. Po jakimś czasie dołącza do nich przypadkowo spotkany Chris Mannix (Walton Goggins), denerwujący swoim suchym georgiańskim dyszkantem południowiec podający się za nowo mianowanego szeryfa miasta, do którego zmierzają. Ze względu na nadchodzącą śnieżycę dyliżans zbacza z drogi do zajazdu, w którym przebywają już: Meksykanin pilnujący interesu pod nieobecność właścicielki, były generał byłej armii konfederackiej, wysublimowany Anglik wykonujący zawód kata, a także małomówny i nieprzysiadalny kowbój. Wkrótce okazuje się, że daleko nie każdy jest tym, na kogo wygląda.
Tytuł jest bardzo trafny, bo cała główna ósemka to indywidua, mówiąc najłagodniej, mocno niesympatyczne (od normy odbiega dziewiąty – woźnica). Z początku się wydaje, że najłatwiej się utożsamiać z mjr. Warrenem, głównie dlatego, że jest on pierwszym, którego poznajemy, a jako Afroamerykanin ma ogólnie pod górkę w społeczeństwie i ze wszystkich stron obrzuca się go słowem na “n”. Ale sytuacja się komplikuje, gdy dowiadujemy się czegoś o jego przeszłości. W tym filmie zasadniczo nie ma podziału na dobrych i złych – są źli i jeszcze źlejsi (pomijając woźnicę). Ludzie walczący z bandytami wykazują się nie mniejszą od nich bezwzględnością, Ameryka jako społeczeństwo nadal jest zaś poorana bliznami po wojnie secesyjnej.
Pod względem realizacyjnym wiadomo, Tarantino reprezentuje wysoki poziom. Oczywiście lubi mieć pod ręką swoich ulubionych aktorów. Jackson to tradycyjnie klasa sama w sobie, Anglika gra Tim Roth, Michael Madsen wcielił się w komboja (i budzi skojarzenia z Buddem z Kill Bill). Do tego dochodzi gwardia nieco młodsza: Goggins w Djangu był głównym zbirem Calvina Candiego, a w jednej z ról epizodycznych występuje Zoë Bell, nowozelandzka kaskaderka, która dublowała Umę Thurman w Kill Bill. Tradycyjnie też na krótki moment pojawia się sam Tarantino – tym razem jako narrator zza kadru. Typowo tarantinowskie są również dialogi, zaś co do przemocy – tradycyjnie krew leje się albo po dłuższym budowaniu napięcia, gdy staje się ono wprost nieznośne i widz czeka, aż coś w końcu pęknie, albo wręcz przeciwnie: ni z gruchy, ni z pietruchy.
Skoro mamy do czynienia z westernem, w którym jeden z głównych bohaterów jest czarnoskóry, skojarzenia z Djangiem nasuwają się same. Ale nie tylko one. Mamy bowiem ograniczoną obsadę, która przez większość filmu siedzi w jednym budynku, popadając w wielostronne konflikty i zastanawiając się, kto jest zdrajcą. Wściekłe psy, anyone? Ale takie założenie budzi jeszcze inne skojarzenie: Coś (The Thing), pamiętny horror s/f Johna Carpentera o grupie polarników uwięzionych w stacji badawczej ze zmiennokształtnym kosmitą. Podobieństwa nie ograniczają się do tego, że wśród szalejącej śnieżycy kilka osób nie ufa sobie nawzajem, a jedną z nich jest brodaty Kurt Russell. Warto wspomnieć, że za ścieżkę dźwiękową odpowiada Ennio Morricone, który po raz pierwszy od ponad 30 lat stworzył znowu coś do westernu… recyklując przy tym fragmenty napisane przed laty do Cosia, ale wówczas niewykorzystane.
Tłumaczenie wypadło całkiem przyzwoicie, z jednym wyjątkiem: w pewnym momencie bohaterowie rozmawiają o wojnie i pada nazwa “Army of Northern Virginia”. Tłumacz oddaje to jako “armia Wirginii Zachodniej”, co jest podwójną fajlurą. Po pierwsze, Wirginia Zachodnia nie tylko stała po stronie Unii, ale nawet z tego powodu w czasie wojny się oderwała od reszty Wirginii! Po drugie, Armia Północnej Wirginii była przecież zdecydowanie najsłynniejszym związkiem taktycznym konfederatów – dowodził nią Robert E. Lee.

POST SCRIPTUM: Zdarzyło mi się iść do kina na "świąteczną komedię romantyczną" Listy do M. 3, reż. Tomasz Konecki. Po jakimś czasie natknąłem się w internetach na recenzję, z którą w dużej mierze się zgadzam (z jednym wyjątkiem  postać Andrzeja Grabowskiego nie zrobiła na mnie wrażenia pomylonego, a raczej drobnego oszusta). Teraz dochodzę do wniosku, że jak już Tarantino upora się ze Star Trekiem, to powinien nakręcić Listy do M. 4 - na pewno wyszłaby najlepsza część cyklu. A tak w ogóle List do M. był tylko jeden!!!!!!!11!

niedziela, 17 grudnia 2017

Od kabały do falochronu, czyli jesienne żniwa muzyczne

Jesienią moją płytotekę zasiliło kilka pozycji. Wszystkie były udane, ale niektóre były bardziej udane od innych. Nie zabrakło też jesiennej zadumy w wersji wprost archetypicznej.


Therion, Gothic Kabbalah, 2007

O szwedzkiej grupie Therion po raz pierwszy usłyszałem w pierwszej klasie liceum, ale nie byłem wtedy przekonany do pomysłu łączenia metalu ze śpiewem operowym i chórami (zwłaszcza że i na współczesny metal jeszcze nie całkiem miałem tolerancję). W dodatku zespół miał nie całkiem stały skład, a to nie pasowało do mego nadmiernie systematycznego umysłu. Przełamałem się dopiero później, po bliższym zapoznaniu się z przedsięwzięciem Christofera Johnssona.
W początkach kariery Therion był zespołem deathmetalowym, jakich wiele. Z czasem jednak Johnsson, który od dawna uwielbiał muzykę poważną, postanowił zwrócić się ku metalowi symfonicznemu. Nagrana z orkiestrą i chórem płyta Deggial stanowiła moim zdaniem moment, w którym styl grupy osiągnął dojrzałą postać.
Teraz w moje ręce wpadło trzynaste dzieło zespołu. Gothic Kabbalah to dwupłytowy concept album poświęcony postaci XVII-wiecznego mistyka i uczonego Johannesa Bureusa, bibliotekarza na dworze Gustawa Adolfa. Pożenił on kabałę z mistycyzmem runicznym, tworząc własny system ezoteryczny zwany Adulruna. Christoferowi Johnsonnowi, obsługującemu gitary i instrumenty klawiszowe, towarzyszą na tej płycie bracia Kristian i Johan Niemannowie oraz perkusista Petter Karlsson. Inny Karlsson (bynajmniej nie z dachu), mianowicie XXI-wieczny mistyk Thomas, tradycyjnie napisał wszystkie teksty, pełne ezoterycznej symboliki.
Jest monumentalnie. Metal i symfonika splatają się niemal bezszwowo, przechodzą jedno w drugie i współistnieją równocześnie. Ciężkie riffy przenikają się z orkiestrową ścianą dźwięku… Zaraz, czekaj, jaką orkiestrową? Przy kolejnym słuchaniu zdałem sobie sprawę, że orkiestry tam prawie nie ma – zespół sam osiąga tak potężny efekt. Czasami (w utworze tytułowym i zwłaszcza w Trul) aranżację ubarwia brzmienie fletu, nadające muzyce nieco barokowego charakteru. Jest też dwóch gościnnych organistów Hammonda, w tym jeden z muzycznych herojów moich lat szkolnych – Ken Hensley, niegdyś filar Uriah Heep. Co prawda w ogólnie gęstej fakturze muzycznej trudno wyróżnić właśnie jego partie.
Co do strony wokalnej, to zespołowi towarzyszą tu dwie sopranistki: Katarina Lilja i Hannah Holgerson, a także męscy wokaliści proweniencji bardziej heavymetalowej: Mats Levén oraz Snowy Shaw, znany bardziej jako perkusista Kinga Diamonda i odznaczający się umiejętnością upiornego rzężenia (np. w zwrotkach The Wand of Abaris). Gościnnie w niektórych utworach wystąpiły jeszcze sopranistki Anna Nyhlin i Karin Fjellander oraz tenor Jonas Samuellson-Nerbe. Przy czym w każdym utworze śpiewa po kilka osób, są też partie chóralne. Daje to wrażenie cokolwiek operowe – i tak miało być.
Jest to album koncepcyjny i przez to, pomimo długości, ma zwarty charakter. Utwory są długie, wielowątkowe, dużo się w nich dzieje. Galopady, takie jak Tuna 1613 albo TOF – The Trinity (chodzi o trójcę Thor-Odyn-Freja), przeplatają się z fragmentami bardziej nastrojowymi. Kiedy indziej mamy pełny monumentalizm, jak w Son of the Staves of Time, rozpoczynającym się od wpadającego w ucho zaśpiewu Hannah Holgerson. Singlowy The Wand of Abaris zawiera motywy quasi-orientalne i całkiem melodyjny refren. Wisdom and the Cage kończy się świetną solówką, a wcześniej przez moment basista Johan Niemann nastrojowo “maluje” jak Tony Levin. W Three Treasures, drugim utworze z drugiej płyty, oprócz kolejnego chwytliwego refrenu i solówki słychać w końcu porządną orkiestrę i partię oboju. Z kolei początek Chain of Minerva w zaskakujący sposób ewokuje skojarzenia z Evidence Faith No More ze względu na linię basu i ogólny nastrój, ale później utwór robi się zdecydowanie therionowy. Słabszy punkt stanowi dość chaotyczny Close up the Streams, wieńczący pierwszą płytę. Za to nic nie można zarzucić finałowi albumu. Adulruna Rediviva to +9000 do patosu i w sumie kwintesencja, podsumowanie tej opowieści zamknięte w 14 minutach.



Motörhead, 1916, 1990
Poszedłem ja do marketu po przedłużacz, a wyszedłem jeszcze z dwiema płytami, bo akurat tanie były.
Ostatnim razem na temat Motörhead pisałem przy okazji “zaduszek rockowych” w 2016 r. Na rewersie płyty, którą ostatnio zdobyłem, widnieją ryciny wyobrażające członków zespołu w postaci trupów. Z dzisiejszej perspektywy wygląda to wyjątkowo mrocznie i mementomorycznie, zważywszy, że trzy czwarte tego składu już nie żyje. Oprócz zmarłych w 2015 r. Lemmy’ego i perkusisty Phila “Philthy” Taylora, należy do nich gitarzysta Würzel (Michael Burston), który zmarł w 2011. Żywy pozostaje dziś tylko drugi gitarzysta, Phil Campbell, na okładce podpisany jako “Wizzö”, który zresztą grał w Motörhead aż do końca, wymuszonego śmiercią lidera, a obecnie pracuje solo. Przód okładki też zresztą robi wrażenie: maskotka zespołu, zębaty Snaggletooth, tym razem pojawia się w hełmie przypominającym pikelhaubę, w otoczeniu sztandarów państw-uczestników I wojny światowej.
Co do muzyki – Motörhead jest jednym z tych zespołów, po których zawsze wiadomo, czego się spodziewać, a mianowicie – bezlitośnie szybkiego pędu do przodu, zachrypniętego głosu Lemmy’ego i jego silnie przesterowanej gitary basowej. Czy mówimy o wcieleniu bardziej hardrockowym, jak otwierający (i singlowy) The One to Sing the Blues, z riffem kojarzącym mi się z ostrzejszymi kawałkami Thin Lizzy, albo No Voices in the Sky, czy odwołującym się bardziej do klasycznego rock and rolla, jak w Going to Brazil bądź Angel City. Z kolei I’m So Bad (Baby, I Don’t Care) to wzorcowy motörheadowy czad, który mógłby się ukazać gdzieś w okresie Ace of Spades. Lemmy kreuje się tu tradycyjnie na kompletnego oblecha, ale mam nadzieję, że pierwszy wers, I make love to mountain lions, należy rozumieć metaforycznie, choć krótko przed nagraniem albumu artysta przeprowadził się do Kalifornii. Stricte punkowo Motörhead wypada zaś w półtoraminutowej piosence pod wszystko mówiącym tytułem R.A.M.O.N.E.S. – zaczyna się od standardowego “one, two, three, four”, a kończy bezpośrednim riffowym cytatem z nowojorskich “braci”. Nawiasem mówiąc, w realizacji płyty brał udział producent wcześniej pracujący z Ramonesami – Ed Stasium, choć akurat nie w tym utworze.
A jednak 1916 przynosi też i zaskoczenia. Jest wśród nich niepokojący Nightmare/The Dreamtime, pozbawiony perkusji, tylko z monotonnym riffem gitarowym i “kosmicznym” tłem syntezatorów. Śpiew natomiast jest to zniekształcany, to puszczany od tyłu. W Love Me Forever zwrotkę stanowi lament na tle posępnych pasaży gitarowych, a refren to lawina ciężkich gitar; utwór właściwie pada o włos od power-ballady. Zaś finałowy 1916 to najprawdziwsza ballada, i to w dodatku bez gitar – tylko fisharmonia, perkusja (ze szczególnym uwzględnieniem wojennego werbla) i wiolonczela, a także smutny śpiew Lemmy’ego, wcielającego się w młodego człowieka wysłanego w okopy. Nigdy wcześniej Motörhead nie grał tak nastrojowo. Później też rzadko.



Big Day, W świetle i we mgle, 1994

Niedawno odkurzyłem se najstarsze numery “Tylko Rocka” z początku lat dziewięćdziesiątych. Ciekawie się to czyta z perspektywy ponad ćwierćwiecza – np. gdy odtwarzacz CD nazywano “gramofonem laserowym”, a w recenzji z koncertu pojawiało się stwierdzenie: “Tym razem obyło się bez bijatyk i awantur – na szczęście skini nie dopisali”. Dość toporny układ graficzny także ma swój urok. Równie reprezentatywna dla epoki jest debiutancka płyta grupy Big Day.
Ten olsztyński zespół działa do dziś, a jego trzon wciąż stanowią wokalistka Anna Zalewska-Ciurapińska (wtedy tylko Zalewska) oraz jej partner życiowy i artystyczny, basista Marcin Ciurapiński (też śpiewający). Resztę grupy w okresie debiutu stanowili gitarzysta Wojciech Olkowski i perkusista Damian Nowak.
Big Day interesowały piosenki osadzone w tradycji lat 60., a konkretnie drugiej połowy, tej psychodeliczno-hipisowskiej. Skojarzenia biegną w kierunku Jefferson Airplane, ale momentami wysoki głos Zalewskiej przypomina mi Kate Pierson z The B-52’s. Wokalne dwugłosy, melodyjne refreny, dość prosta struktura utworów… Gitary czasem są sfuzzowane, czasem dźwięczą jak u The Byrds, a czasem jedno i drugie, na przykładzie utworu Mój znak. Ogólnie brzmi to bardzo sympatycznie i bezpretensjonalnie.
Część materiału jest śpiewana po angielsku, w tym rozpoczynający płytę Violet Train albo Someone. Lepiej jednak wypada to, co po naszemu, np. Jeszcze czas, z bujającą linią basu przypominającą Lounge Act Nirvany i tekstem, w którym podmiot liryczny krytycznie zwraca się do materialisty. Najczęściej śpiewa albo Zalewska, albo oboje wokalistów w duecie, jak w psychodelicznie przebojowym utworze tytułowym. Ciurapińskiego solo słychać głównie w najlepszym na płycie, nonkonformistycznym Mam ich wszystkich (bez sprecyzowania, gdzie), natomiast praktycznie wszędzie wpadają w ucho jego partie basu.
Mimo wszystko płyta jest przydługa. Z trzynastu piosenek można by ze cztery wywalić, przede wszystkim te po angielsku, ze względu na nie najlepszy akcent wokalistów. It’s Not Mystery na samym końcu może zostać – kojarzy mi się mgliście z Me in Honey R.E.M.



Def Leppard, Hysteria, 1987

W łódzkiej Manufakturze udało mi się zdobyć za w miarę przystępną cenę jedną ze swoich ulubionych płyt, którą dawniej miałem na kasecie.
Była tu zresztą ciekawostka przyrodnicza. Przed laty w białostockim sklepie muzycznym wypatrzyłem kasetę Vault. Greatest Hits 1980-1995. Uznałem, że będzie to dobre wprowadzenie w twórczość tego zespołu z Sheffield, który po raz pierwszy usłyszałem na wideo z koncertu The Freddie Mercury Tribute z 1992 r. Po rozpakowaniu i przesłuchaniu okazało się jednak, że to wcale nie Vault, tylko Hysteria, omyłkowo zapakowana w okładkę od Vault. Ale nie żałowałem, choć przez dłuższy czas nie identyfikowałem większości tytułów piosenek. Jakiś czas później, w innym sklepie i innym mieście, jeszcze raz znalazłem taką kasetę, więc widocznie cała partia musiała być wadliwa. Niestety, nie udało mi się ustalić, czy w okładkach od Hysterii z kolei znajdował się Vault.
Def Leppard to zespół wywodzący się z “nowej fali brytyjskiego heavy metalu” (NWOBHM), ale w wywiadach muzycy nieustannie odżegnują się od tego nurtu. Trudno się dziwić: choć stali się drugą po Iron Maiden najsłynniejszą grupą z tego środowiska, to jednak doszło do tego dzięki zupełnemu odejściu od pierwotnej stylistyki, czyli dzięki – nie bójmy się tego słowa – komercjalizacji. O ile debiut był jeszcze szorstko gitarowy, to na trzeciej płycie, Pyromania, w pełni wykrystalizował się właściwy styl Def Leppard, oparty na średnio ostrym, za to bardzo melodyjnym metalu ze stosunkowo prostym rytmem i dużą dozą elektroniki. Hysteria jest podobna jak Pyromania, tylko jeszcze bardziej.
Okoliczności powstania płyty były dramatyczne. Dwa lata wcześniej perkusista Rick Allen spowodował wypadek samochodowy, po którym amputowano mu całe lewe ramię. Mimo wszystko nie tylko przeszedł rehabilitację i otrząsnął się z tytułowej histerii, ale nawet wrócił do grania na perkusji – jedną ręką i stopami, przy wsparciu programowania elektronicznego.
Co do treści albumu – wypada porywająco. Chwytliwe riffy? Na każdym kroku. Solówki gitarowe? Phil Collen i nieżyjący dziś Steve Clark nie zapomnieli ich dostarczyć (moje ulubione w Armageddon It i Run Riot). Mnóstwo wpadających w ucho melodii, mających kulminację w wybuchowych refrenach, przeważnie chóralnych. Wszystko to podbite sporą dawką elektroniki: syntezatory, bębny elektroniczne, przetworzone partie wokalne – w sam raz współgra z tym futurystyczna szata graficzna płyty. Muzykę Def Leppard z tego okresu wyobrażam sobie jako idealny soundtrack do filmu sensacyjnego science-fiction z lat 80.
Pierwsza połowa – czy też, jak drzewiej mawiano, strona A – jest wprost obłędna. Women, Animal, Armageddon It – same przeboje. Spokojniejszy Rocket (ożywia się w refrenie) to wyliczanka dotycząca lat 70., z nawiązaniami do Bowiego, Eltona Johna, Queen i paru innych. Uspokojenie przynosi Love Bites, która byłaby klasyczną balladą metalową, gdyby nie elektroniczne elementy aranżacji, przez które nazywam ją “cyberpościelówą”. No i jeszcze genialny w swej prostocie Pour Some Sugar on Me z mocno wybijanym rytmem, nieco absurdalnym tekstem i refrenem idealnym na stadiony (czyżby defleppardowy odpowiednik We Will Rock You?). Podobnie jak blacksabbathowy Paranoid, piosenka została napisana w ostatniej chwili jako zapychacz, a stała się jednym z największych hitów zespołu.
Druga połowa jest mniej równa. Najlepiej wypadają Gods of War i tytułowa Hysteria, oparta na jednostajnej linii basu (niestrudzenie dudni Rick Savage, zwany “Sav” dla odróżnenia od Allena), refleksyjna w zwrotce i bardziej dynamiczna w refrenie. Słabsze są Don’t Shoot Shotgun i Excitable, a wieńcząca album Love and Affection wypada dość sympatycznie, lecz robi mniejsze wrażenie w zestawieniu z Hysterią, bo wygląda przy niej jak uboższa siostra. Może należało zamienić je miejscami? Za to najbardziej niedoceniana wydaje się Run Riot, gdzie w zaskakujący sposób stylistyka zbliżona do Aerosmith (zwrotka) splata się z Blue Highway Billy’ego Idola.
Aż siedem z dwunastu kawałków wyszło na singlach i nakręcono do nich teledyski. Reżyser Pour Some Sugar on Me oparł cały koncept na wersie “Demolition woman, can I be your man?” – zespół gra w domu wyburzanym przez żeńską ekipę rozbiórkową. Efekt niespecjalnie podobał się muzykom, którzy później zrealizowali drugą wersję, koncertową i pozbawioną początkowego zaśpiewu.
Moja płyta to reedycja z 2017. A jednak znowu namieszali z opakowaniem: tym razem treść zgadza się z okładką, ale na samym dysku nadrukowany jest napis “Disc one: original album”. A przecież to wydanie jednopłytowe…



Blue Öyster Cult, Agents of Fortune, 1976

Na temat Blue Öyster Cult już tu kiedyś pisałem, a ostatnio, w sumie czystym przypadkiem, bo akurat tani był, kupiłem sobie czwarty album zespołu, nagrany zresztą w tym samym, klasycznym składzie.
To właśnie na tej płycie pojawia się jego największy hit – (Don’t Fear) The Reaper. Oparty na mojej ulubionej, “apokaliptycznej” progresji akordowej, tej samej, co All Along the Watchtower, Stairway to Heaven czy Rock’n’roll miortw. Bardzo melancholijny nastrój łączy się tu z motorycznym rytmem, podkreślanym przez natarczywy cowbell - brzmi to też trochę niczym przyśpieszona, za to smutniejsza wersja Turn, Turn, Turn Byrdsów. Do tego należy dodać kilka zmian dynamiki, dramatyczne solówki i tekst namawiający do pogodzenia się ze śmiertelnością (choć błędnie odczytywany jako zachęta do samobójstwa)… Czysty klasyk lat 70., a dla mnie listopadowy przebój wszech czasów. Dodajmy, że tytuł utworu w wersji łacińskiej stał się mottem herbowym sir Terry Pratchetta.
A co z resztą repertuaru? Początkowo miałem poczucie, że trochę niepotrzebnie kupiłem tę płytę, bo jest jeden wielki hit, a reszta się nie wybija. Dopiero za którymś razem wszystko zaskoczyło; tak zresztą miałem do tej pory z każdym albumem Blue Öyster Cult (wszystkimi dwoma) w mojej kolekcji. To prawda, że album jest nierówny, “Kosiarz” góruje nad resztą jak tankowiec nad kutrami, ale ta reszta też nie jest całkiem do niczego. Agents of Fortune stanowi złagodzenie stylu zespołu, dotychczas bardziej hardrockowego, tu zaś słyszymy sporo rockandrollowania w amerykańskim stylu, w pół drogi do hard rocka i z dużym udziałem fortepianu.
Każdy z muzyków wykonuje tu pierwszoplanowe partie wokalne, przede wszystkim jednak Eric Bloom ze swym charakterystycznym, diaboliczno-histerycznym głosem. Płytę otwiera singiel This Ain’t the Summer of Love ze spokojną zwrotką i głośniejszym refrenem. Blooma słyszymy też w słabszym Tenderloin oraz kojarzącym mi się z Nazareth E.T.I. (Extra Terrestrial Intelligence) z bezczelnym, pełzającym riffem i gitarą slide, na ogół schowaną w tle, ale potem wynurzającą się dla zagrania solówki. To właśnie z tego utworu pochodzi wyrażenie, które stało się tytułem płyty.
Zaskakująco często śpiewa perkusista Albert Bouchard. Przede wszystkim w drugim moim ulubionym utworze na płycie: przebojowym Sinful Love z melodyjnymi partiami gitarowymi i chóralnym refrenem.. Daje też głos w w szybkim Vampire Tattoo i motorycznym, lecz niepokojącym The Revenge of Vera Gemini. Ten ostatni jest owocem współpracy z ówczesną dziewczyną bębniarza, niejaką Patti Smith, która nie tylko napisała tekst, ale w dodatku słychać ją w backwokalu. Wiersz Smithovej wykorzystano też w finale płyty, Debbie Denise, podniosłym utworze z dużą rolą klawiszy (fortepianu i syntezatorów), gdzie zwrotka kojarzy mi sie z wczesnym Lou Reedem, a słodkawy falset w refrenie – z Eagles. Tekst do książeczki reedycji napisał zresztą współpracownik artystki, Lenny Kaye.
Młodszy brat perkusisty, basista Joe Bouchard, dostaje chwilę przy mikrofonie w Morning Final, zresztą najmniej ciekawym na płycie. Dla odmiany True Confessions klawiszowca Allena Laniera brzmi z deka southernrockowo, a w każdym razie blisko amerykańskiej tradycji muzycznej. Gościnnie solo na saksofonie wycina Michael Brecker, zaś jego brat Randy (trębacz) też brał udział w powstawaniu płyty (zwykle przecież występowali we dwóch), ale za bardzo go nie słychać. Buckowi Dharmie przypadł do zaśpiewania tylko jeden utwór, ale za to ten najważniejszy.
Ogólnie rzecz biorąc, płyta jest nierówna, ale ma charakterystyczny dla zespołu klimat, który częściowo budują typowe dla zespołu zakręcone, enigmatyczne teksty. Słuchając Blue Öyster Cult, zawsze mam w głowie thriller science fiction z teoriami spiskowymi i niewielką domieszką paranormalności – i Agents of Fortune nie jest wyjątkiem.
Reedycja z 2001 r. zawiera cztery bonusy, z czego trzy to nagrania demo. Najciekawiej wypada nagrana solo przez Bucka Dharmę wstępna wersja (Don’t Fear) The Reaper: bardziej folkowata (jakieś congi czy coś) i bez cowbella, ale robi nie mniejsze wrażenie. Ciekawie, choć dość tradycyjnie brzmi Sally A. Boucharda z fajną partią organów, za to marnej jakości Dance the Night Away Laniera można sobie darować. Warto też zwrócić uwagę na piosenkę Fire of Unknown Origin, która nie zmieściła się na oryginalnym albumie, ale po pięciu latach Blue Öyster Cult nagrał ją na nowo, czyniąc z niej tytułowy utwór omawianej tu już kiedyś późniejszej płyty.



Armia, Legenda, 1991
Zespół Armia ma na mapie polskiego rocka szczególne miejsce dzięki muzyce trudnej do jednoznacznego sklasyfikowania. Najbardziej ogólnym pojęciem wydaje się “postpunk” – na zasadzie “graliśmy kiedyś punk rock, ale to nam nie wystarczało”. Można też posunąć się do określenia “punk symfoniczny”, w dodatku jeszcze “chrześcijański”. Legenda jest zaś najsłynniejszym albumem zespołu (choć niektórzy fani wolą późniejszy Triodante z nawiązaniami do metalu z jednej strony, a do muzyki współczesnej z drugiej).
Skład, który tu słyszymy, to właściwie punkowa supergrupa. Lider, wokalista Tomasz Budzyński, na początku lat 80. miał za sobą występy w ekstremalnie wściekłym puławskim zespole Siekiera. Na gitarze grał “Robin Goldroker”, czyli nie kto inny jak Robert Brylewski, koryfeusz nr 1 polskiego punka i reggae (oraz poniekąd – co się często pomija w prawdziwej powodzi jego dokonań – pionier rapu), przedtem znany m.in. z Brygady Kryzys i grupy Izrael, w której razem z nim występowali także basista Dariusz Malejonek i nieżyjący dziś perkusista Piotr “Stopa” Żyżelewicz. Składu dopełniał czołowy polski waltornista rockowy i do tego klawiszowiec – Krzysztof “Banan” Banasik, równolegle członek Kultu.
Jak powszechnie wiadomo, Budzy i Maleo są wierzącymi katolikami, a gdyby ktoś miał jeszcze wątpliwości, na rewersie płyty widnieje krzyż ruchu neokatechumenalnego. W odróżnieniu jednak od popularnego “Tymoteusza” – czyli chrześcijańskiej supergrupy 2 Tm 2,3, w której obaj także grają – nie ma tu bezpośredniej ewangelizacji. W “Tymoteuszu” –powstałym dopiero w drugiej połowie lat 90. – śpiewa się wprost teksty wzięte z Biblii, w Armii zaś mamy poezję Budzyńskiego, która, owszem, przeważnie zawiera wątki chrześcijańskie, ale przy tym odznacza się charakterystyczną, indywidualną symboliką, czerpiącą z wielu różnych źródeł (prawie pełny spis inspiracji, od Gucia i Cezara przez Tolkiena po Hildegardę z Bingen, Widzącego z Lublina i kotlet mielony, można znaleźć w książeczkach dyptyku koncertowego Soul Side Story). Notabene, Brylewski zawsze w poprzek – jest przecie buddystą.
Już na debiutanckim albumie Armia udowodniła, że umie młócić szybko i bezlitośnie, ale jej ambicje wykraczają ponad to. Na Legendzie styl zespołu uległ rafinacji, nie tylko ze względu na znacznie lepszą produkcję (debiut miał tak fatalne brzmienie, że Budzyński go nie akceptował i po kilku latach grupa nagrała utwory na nowo). Budzyński & Co. uczą nas, w jaki sposób jednocześnie młócić do przodu i uzyskać efekt monumentalizmu. W budowaniu ogólnego nastroju udział ma też klimatyczna okładka z reprodukcją grafiki Sawwy Brodskiego przedstawiającą zafrasowanego Don Kichota (w książeczce jest więcej ilustracji z tej samej serii).
Repertuar jest jednorodny, czasami bardziej melodyjny, czasem mniej. Harmonie są raczej molowe, ale niekiedy przebija się coś jaśniejszego, jak w Podróży na wschód. Bezlitosne galopady brzmią przestrzennie, potęgę brzmienia tworzy także waltornia, a głębi okazjonalnie nadają klawisze, a zwłaszcza gitara akustyczna (na tej ostatniej Janek Żyżelewicz – nie ustaliłem stopnia pokrewieństwa ze Stopą). Moja ulubiona Opowieść zimowa to właściwie Armia w pigułce. Spokojniejszy od reszty, lecz nie mniej podniosły jest instrumental Dla każdej samotnej godziny. Na tle akordów gitarowych pojawia się w nim solo na klarnecie – to niejaki Merlin, czyli Sławomir Gołaszewski, zmarły dwa lata temu filozof związany z rastafarianizmem i jeden z czołowych animatorów polskiego reggae. Płytę kończy największy hit utwór Armii – Niezwyciężony, którego zresztą nie było na pierwszym, winylowym wydaniu, pojawił się dopiero na kompakcie. Melodyjny, dziarski, trochę nie pasuje do reszty – ale równocześnie pozostaje typowym utworem Armii.



Olaf Deriglasoff, XXX, 2014
Parę miesięcy po Elektrycznych Gitarach znowu kupiłem sobie dwupłytowy zestaw nagranych na nowo przebojów polskiego wykonawcy. O ile w przypadku Deriglasoffa można mówić o przebojach w takim sensie, jak u doktora Sienkiewicza.
Olaf Deriglasoff, znany także jako Onkjel Deßig, Adam Bielak, Mirosław Kolaba, Olaf z Berlina, Deriglasoff z Sopotu, “Derrick i Głazow” itp., mimo obco brzmiącego nazwiska (w czasach jego dziadka brzmiało Dierigłazow) pochodzi z Trójmiasta. Jest również jednym z najbardziej zapracowanych ludzi w polskim rocku. Zaczynał w latach 80. jako lider punkrockowej grupy Dzieci Kapitana Klossa, która występowała w Jarocinie. W następnej dekadzie trafił do osławionego psychodeliczno-undergroundowego zespołu Apteka. Współpracował też z Kazikiem Staszewskim (płyty solowe, Kazik Na Żywo, przeróbki Weilla i Waitsa), Maciejem Maleńczukiem (w Homo Twist i efemerycznie w Püdelsach), Tymonem Tymańskim (na sławetnej płycie Polovirus zespołu Kury), brał udział w projekcie Yugoton i współpracował gościnnie z niezliczonymi wykonawcami, a od roku 2005 ma także swój zespół, o nieskomplikowanej nazwie Deriglasoff. Obdarzony jest również talentem plastycznym: okładka omawianej płyty przedstawia jego autoportret z wypisanym na twarzy repertuarem.
XXX to podsumowanie trzydziestolecia działalności Olafa z Berlina. 30 najbardziej charakterystycznych utworów zostało tu przedstawionych w nowych wersjach. Samemu artyście, grającemu zwykle na basie, towarzyszy przede wszystkim jego zespół: dwie gitary, perkusja i klawisze. Do tego dochodzą zaproszeni goście. Kolejność nie jest chronologiczna, jednak zestaw otwiera najstarszy przebój: Pieśń o bohaterze, punkowa przeróbka tematu Jerzego Matuszkiewicza ze Stawki większej niż życie. Co prawda w książeczce jako autor muzyki poddany jest Deriglasoff, co po wydaniu płyty przyprawiło go o srogiego fejspalma, bo rejestrując utwór w Zaiksie, dołożył wszelkich starań, żeby podać rzeczywistego autora, a tu takie cuś… Wersję z XXX poprzedza zapowiedź Arkadiusza Jakubika. Twórczość Dzieci Kapitana Klossa reprezentuje jeszcze turpistyczna Sopocka plaża, która tu, nagrana po latach o wiele profesjonalniej, mogłaby się stać prawdziwym przebojem. No i tekst, niestetyż, nadal aktualny…
Część materiału stanowią oczywiście utwory grupy Deriglasoff. Noże, tytułowa piosenka z drugiej płyty, wydaje się dość przerażająca, choć genezę ma prozaiczną: artysta ostrzy w domu noże tak dokładnie, że po wykonaniu tej roboty musi ostrzegać członków rodziny, aby przypadkiem nie zrobili sobie krzywdy. Utwór wzbogacają wokalizy Anny Marii Jopek. Norwegia ma klimat jakby toolowy. Hola Goga, Perełka albo Marynarza grób to kawał porządnego alternatywnego rocka z pewnymi wpływami stoneru. W podobnym nurcie utrzymany jest premierowy, retrospektywny utwór XXX lat na dziurawej łodzi. Szkoda za to, że na album nie wszedł przebojowy Dyabeu (znany z teledysku z udziałem Jakubika), lecz autor sam przyznał, że miał go już dość. Sytuację w pewnym stopniu rekompensuje Grzeczny, napisany do bardzo złej komedii polskiej. Jest podobny muzycznie, a w tekście podmiot liryczny również tłumaczy się przed partnerką ze swego skandalicznego zachowania, tyle że tym razem nie interwencją sił nadprzyrodzonych, a rzekomo wrodzoną naturą mężczyzny. Bardziej nastrojowe oblicze prezentuje Deriglasoff w Carrer Ample, utworze o hiszpańsko-latynoskim kolorycie. Opis w książeczce, oprócz członków zespołu, uwzględnia ciekawy występ gościnny: “krzyki, lamenty i zawodzenie – marokańscy dealerzy z miasta Barcelony”.
Co do utworów “półcudzych” – jest ich niemało. Do Czesława Mozila mam stosunek pośredni, ale Jesienna deprecha w jego wykonaniu dość gładko przerodziła się z pastiszu disco polo w piosenkę cygańską, z dodanym gdakaniem, żeby nie było wątpliwości, kto ją w oryginale wykonywał. Aptekę reprezentują hedonistyczne Chłopcy i dziewczyny oraz Menda – chyba lepsza od oryginału, a w każdym razie ma bogatsze brzmienie, zaś odgłosy policyjnego nalotu zastąpiła recytowana przez Deriglasoffa historyjka o mendzie. Dobre zwieńczenie pierwszej płyty stanowi ballada Falochron, wykonywana ongiś w ramach Yugotonu. Krótko mówiąc, jest to kower 442 do Beograda grupy Bajaga i Instruktori, założonej przez Momčilo Bajagicia, byłego członka kapeli Riblja Čorba. Falochron ma całkiem inny tekst od oryginału, a nastrój cokolwiek cohenowski.
Z twórczości grupy Homo Twist wyselekcjonowany został Arkadiusz, brutalna – jak to u Macieja Maleńczuka – opowieść o pedofilu i jego marnym końcu. W tej wersji występuje Titus z Acid Drinkers. Trochę dziwnie słyszeć go śpiewającego po polsku, a z drugiej strony – w pewnym okresie Titus, także był, jak i Deriglasoff, basistą Homo Twista. Inna sprawa, że ta wersja nie dorównuje oryginałowi, bo jakkolwiek Titus jest wokalistą bardzo charakterystycznym, to w porównaniu z Maleńczukiem zdaje się jednowymiarowy. Co do drugiej kapeli, w której Deßig grał razem z dwumetrowym krakowianinem, czyli Püdelsów, to na płytę trafiło motoryczne Emeryten Party, oparte na typowej dla niego, wpadającej w ucho, wijącej się linii basu, punkowy Szpaner oraz triphopowa, melorecytowana Kolacyja, czyli groteskowa opowieść o kulinarno-erotycznej orgii muszkieterów – tą razą wokalizy daje Anna Patrini. Neurotyczny nastrój Szuwarów wzmacnia śpiewająca tu pierwszoplanowo Mela Koteluk.
No i jeszcze efekty współpracy z Kazikiem. Jak pisał sławny poeta Janko Chanowski, “nie każdy weźmie po Bekwarku lutniej”, a więc i Deriglasoff musiał się sporo namęczyć, aby jego wersja hitu Maljčiki jugosłowiańskiej formacji VIS Idoli nie była tylko marną kopią tej, którą Kazik śpiewał w ramach Yugotonu. Postawił na industrial, ale o dziwo, da się tego słuchać całkiem bezkolizyjnie, kiedy wejdzie główna linia wokalna. Należy wspomnieć, że Deriglasoff śpiewa tu oryginalny tekst. Na płytę trafiło też, w wersji nieco skróconej, klasycznie punkowe Ja tu jeszcze wrócę – poniekąd następca Maciek, ja tylko żartowałem, tylko że zamiast Maćka w refrenie pojawia się Lucek. Deriglasoff wywalił elementy elektroniczne, za to z Maćkiem kojarzą się groteskowe zaśpiewy w tle. A skoro ostatnio miała miejsce premiera nowej części Starych Warsów, wypada wspomnieć, że album zawiera też opartą na gitarze akustycznej piosenkę Komandor Tarkin. Na finał całego zestawu Deriglasoff rzucił epicki przebój Mars napada (polska rzeczywistość w krzywym zwierciadle w obliczu inwazji kosmitów, z licznymi dygresjami), gdzie Olafa z Berlina wspiera wokalnie cała masa ludzi, w tym czisle Kuba Kawalec z Happysad i Gutek z Indios Bravos. Wyszło jednak mocno bałaganiarsko, zdecydowanie wolę oryginał.


czwartek, 30 listopada 2017

Diaspora z widłami (z frontu czytelniczego, cz. 4)



8. Pierre Picquart, Imperium chińskie. Historia i teraźniejszość chińskiej diaspory, przełożyła Irena Kałużyńska, Warszawa 2006

W końcu wracam do książek o Chinach. Na początek niezbyt obszerna publikacja wydawnictwa Dialog, poświęcona zarysowi problematyki diaspory chińskiej, znanej też jako huaqiao. Tytułowe “imperium” należy tu rozumieć jako gęstą sieć rozmaitych emigracyjnych wspólnot Chińczyków, w dalszym ciągu utrzymujących kontakty z ojczyzną.
Autor, wykładowca na łuniwersycie Paris VIII, w pierwszej części książki przedstawia rys historyczny praktycznie od Adama i Ewy, a raczej od znalezionego w Australii szkieletu sprzed 60 tys. lat, który prawdopodobnie wywodził się od ówczesnych mieszkańców Chin – byłby to więc pierwszy znany chiński emigrant. Udokumentowane historycznie fale migracji zaczynają się w czasach dynastii Zhou, a na sile przybierają w XIX w. Później następuje omówienie specyfiki społeczeństwa chińskiego, w tym grup tożsamościowych, religii i aksjologii. Wśród Chińczyków zamorskich dominują przedstawiciele Południa, przede wszystkim Kantończycy, Hakka, Hokkien i Teochew, a prowincjami wydającymi najwięcej emigrantów są Zhejiang i Fujian. Zarys, doprowadzony do czasów otwarcia się ChRL na świat i reform ekonomicznych, jest skrótowy i pośpieszny; za nieco kontrowersyjne należy też uznać stwierdzenie, jakoby Japonia skapitulowała w 1946 r.
Ciekawiej zapowiadała się część druga, poświęcona diasporze chińskiej w podziale na poszczególne kraje, poczynając od USA. Picquart przytacza tu bezkrytycznie hipopotezę, jakoby chińska flota pod dowództwem sławnego admirała Zheng He miała odkryć Amerykę na kilkadziesiąt lat przed Kolumbem. Powołuje się na książkę Gavina Menziesa 1421. Rok w którym Chińczycy opłynęli świat. O ile wyprawy Zheng He faktycznie mogły docierać aż do Afryki, to jednak teoria o odkryciu przezeń Amriki jest głównie fantasmagorią Menziesa, oficera wyrzuconego z Royal Navy po tym, jak zderzył się z sojuszniczym okrętem oraz bajkopisarza nie lepszego od Szydłowskiego czy inkszego Bieszka. Jego radosna twórczość okazała się na tyle popularna, że powstała część druga: 1434. Rok, w którym wspaniała chińska flota pożeglowała do Włoch i zapoczątkowała renesans, ale to już było “chyba i dla szlachty podolskiej za głupie”, jak mawiali krakowscy socjaliści w 1907 roku. Teoryje Menziesa zdebunkowano tutej, ale Picquart najwyraźniej nie czytał. Równie bezkrytycznie przyjmuje niepotwierdzaną przez większość środowiska badawczego hipotezę, że środkowoamerykańscy Olmekowie byli Chińczykami.
Mimo wszystko z Imperium chińskiego można się czegoś dowiedzieć. Jest tu o amerykańskich pralniach i singapurskich bankach, o Hao w Wietnamie i inwestycjach ChRL w Afryce, o społeczności chińskiej w Malezji, liczącej około jednej trzeciej ludności kraju, i o kontrowersjach związanych ze statusem Hongkongu. Głównymi ośrodkami diaspory jawią się: San Francisco, Singapur, Auckland, Kalkuta i XIII arondyzment Paryża. Osobny rozdział omawia Chińczyków w Europie, choć zaczyna się od historii kontaktów europejsko-chińskich – Marco Polo, Wilhelma Rubruka i innych. Ludwik IX musiał mieć nie lada zdolności profetyczne, skoro szukał sojuszu z Chinami przeciw Imperium Osmańskiemu, które miało powstać dopiero 30 lat po jego śmierci… Mowa też o XVIII-wiecznej europejskiej modzie na kulturę chińską – we Francji zainspirowała ona niektórych autorów oświeceniowych, u nas jej przejawem był m.in. ogród chiński w warszawskich Łazienkach (nie zachował się do dziś – ten dzisiejszy to współczesna robota).
Zdecydowaną większość rozdziału zajmują jednak dzieje Chińczyków we Francji. Nie dziwota, skoro autor jest Francuzem i pisze z francuskiej perspektywy. Swoją drogą, spora część tamtejszej społeczności chińskiej to przybysze nie tyle z samego Państwa Środka, co z ongiś francuskich Indochin, jest to więc diaspora do kwadratu. Warto też wspomnieć o chińskich robotnikach służących we Francji podczas I wojny światowej, których część po wojnie została. Poza Francją omówione zostały jeszcze pokrótce Wielka Brytania, Holandia, Włochy i Rosja (nawiasem mówiąc, Kitaj-gorod to nie moskiewskie Chinatown). O Polsce nima (czemu zresztą trudno się dziwić), a można by wspomnieć o dziejach polskiego huaqiao – od sprzedawców jedwabiu w Królestwie Polskim na początku XX wieku do dzisiejszej Woli Kosowskiej i imperium gastronomicznego. Ciekawostka: będąc niedawno w Łodzi, przekonałem się, że jej miastami partnerskimi są Chengdu i Kanton. Wreszcie finalne partie książki to krótka charakterystyka sieci nielegalnej imigracji chińskiej do Europy oraz ogólna laudacja gospodarki chińskiej, z przywołaniem takich marek jak Lenovo czy Huawei.
Jaki jest największy problem z książką? Autor operuje na sporym poziomie ogólności i często międli w kółko te same informacje. Po pierwsze: Chiny są tak wielkie i bogate, że o piernika, a ich potencjał i zasoby są potężne i duże! Po drugie: chińska diaspora jest tak wielka i bogata, że o piernika, a jej sieci i strategie są potężne i duże! Po trzecie: chińska diaspora tak silnie inwestuje w rozwój starego kraju, że o piernika, a dzięki temu w przyszłości Chiny staną się bardziej potężne i duże niż ktokolwiek inny! Ta powtarzalność sprawia czasami wrażenie, jakby publikacja była zbiorem kilku osobnych artykułów, które początkowo nie miały się znaleźć w jednej książce, dlatego podstawowe kwestie są tłumaczone w każdym z nich z osobna.
No i ogólnie trochę chaosu. Czasami tytuły mylące, np. podrozdział “Chińskie frakcje i konflikty bratobójcze” nie ma nic wspólnego z tytułem – mówi o wpływie wojen w Indochinach na migracje tamtejszych Chińczyków. Wątpliwości budzą też przypisy (chyba autorskie): nie zawierają raczej odniesień do literatury, a ino dopowiedzenia do głównego tekstu. Dopowiedzenia te nie są one jednak na tyle offtopiczne, aby nie mogły się znaleźć w tekście głównym. Czasami, dla odmiany, przypisy dublują treść z tekstu głównego, a to już w ogóle strata papieru. Co do przekładu, to mam wrażenie, jakby Irena Kałużyńska niespecjalnie interesowała się tym, co tłumaczy, inaczej nie znajduję usprawiedliwienia dla pisania o Rosji w XIII i XV wieku czy nazywania historyczki Frances Wood “angielskim autorem”. Językowo jest na ogół poprawnie, nie licząc wstrętnej mi praktyki pisania “stąd” zamiast “dlatego” albo nagminnego używania wielokropków w znaczeniu “itp.”
Podsumowując: książka dotyczy ciekawego tematu, ale jest rozczarowująca ze względu na mglistość i niekonkretność przekazywanych informacji.

Cytat: “W 1782 roku pewien brytyjski dziennik potwierdził obecność Chińczyków na ziemi brytyjskiej: wiadomość zamieszczona w prasie dotyczyła bijatyki pomiędzy chińskimi marynarzami a mieszkańcami wschodniego Londynu.”




9. Dr Yang, Jwing-Ming, Biała broń chińska, przełożyła Karolina Lossman,
Warszawa 2010

Autorem tej publikacji, wydanej przez Bellonę, jest jeden z międzynarodowo uznanych mistrzów chińskich sztuk walki. Dr Yang, urodzony na Tajwanie, a od wielu lat pracujący w Bostonie, to prezes działającej w wielu krajach – również w Polsce – Yang’s Martial Arts Academy (YMAA). Oprócz sztuk walki, zwanych wushu, a na Zachodzie kung fu (co jest w istocie bardzo ogólnym określeniem odpowiadającym z grubsza pojęciu “sztuka” lub “technika” – a w każdym razie “umiejętność, której opanowanie wymaga mnóstwa czasu i pracy”), Yang zajmuje się także qigong, ćwiczeniami prozdrowotnymi. Zaufanie budzi fakt, że w przedmowie do tej książki wykazuje się iście konfucjańską skromnością, nie pretendując do wyczerpującego opracowania tematu, zaś gdy mowa o qigong, odcina się od wszelkiej maści “cudownych uzdrowicieli”, jego zdaniem psujących opinię tej dziedzinie chińskiej wiedzy tradycyjnej.
Jak z powyższego wynika, książka pisana jest raczej z perspektywy praktyka sztuk walki (taki był zresztą podtytuł oryginału: A Martial Artist’s Guide), więc informacje historyczne są mocno fragmentaryczne. W pierwszej części autor daje pewne podstawy, przedstawiając wpływ warunków geograficznych itp. na kształtowanie się dawnej broni chińskiej. Jest też krótki rys historyczny, w którym Yang często odwołuje się do czasów legendarnych lub półlegendarnych – Pięciu Cesarzy, dynastii Shang i Xia, a także przywołuje parę zdarzeń mających również znamiona legend. Co ciekawe, zarówno ten zarys, jak i zamieszczone na końcu kalendarium dynastii kończą się na 1911 r. i proklamacji Republiki Chińskiej. Najwyraźniej dr Yang, jako Tajwańczyk, nie uznaje legalności ChRL. Wydaje się, że złotym wiekiem chińskich sztuk walki była epoka Song (IX-XIII w.), bo autor wymienia ją chyba najczęściej, kiedy mowa o kształtowaniu się różnych typów broni.
W kolejnych rozdziałach omówione są rozmaite typy broni, zilustrowane dużą ilością prostych, lecz czytelnych rycin (autorstwa Marca Mannheimera i Scotta Johnsona). Mamy więc broń długą i bardzo długą, czyli głównie drzewcową, broń krótką i bardzo krótką, broń “miękką”, czyli przegubową, oraz broń miotającą i uzbrojenie ochronne. Jako miłośnik broni plebejskiej zwróciłem uwagę na typy broni wywodzące się z narzędzi rolniczych: łopata bojowa, widły bojowe, grabie bojowe, motyka, a nawet drobniaki trzymane w kieszeniu. No i nie zapominajmy, że nunczako, spopularyzowane przez Japończyków via Okinawa, wywodziło się z rodzaju cepa. Natomiast, co ciekawe, trójzębne ustrojstwa sai według dra Yanga wyewoluowały nie, jak sądziłem, z sadzaków do ryżu, jeno ze spinek do włosów. Występuje też narzędzie podobne do tonfy, którego pierwowzorem była kula dla kalek, zamiast, jak według mojej dotychczasowej wiedzy, narzędzia do młócenia ryżu. Osobna grupa to rozmaita broń obuchowa wykorzystywana przez mnichów buddyjskich, w rodzaju np. brązowej statuetki człowieka, którą wymachiwano, trzymając za kostki. Wędrowni mnisi chętnie zresztą wykorzystywali łopatę: do chowania zmarłych w czasie wojny i zarazy, a przy okazji do samoobrony. Natomiast krawcy z prowincji Jiangxi rozwinęli sztukę walki oburęcznej nożyczkami i linijką.
Jeśli chodzi o przekład, to tutaj tłumaczka ma pojęcie, o czym pisze, jeżeli chodzi o historię Chin, ale już nieco mniej w kwestiach bronioznawczych, bo inaczej skąd by się tu wzięła “broń kłuta” albo częste nazywanie grotu albo głowicy broni drzewcowej “końcówką” (żeby nie było – tłumaczka słowo “grot” zna, ale nie nadużywa).
Książka dra Yanga stanowi raczej pobieżny przegląd i daleko jej do publikacji bronioznawczej z prawdziwego zdarzenia (vide choćby brak omówienia różnic pomiędzy kuszą chińską a europejską), ale może stanowić niezły początek dla laika.

Cytat: “Ostateczny sprawdzian polegał na rzuceniu monetą w ten sposób, by za pierwszym razem przebiła na wylot arbuz.”



wtorek, 21 listopada 2017

Smutek, koszmary, neurolog i miękkie wycie


A teraz – garść płyt zdobytych w okresie szeroko pojętych wakacji.


The Cure, The Head on the Door, 1985

Jakiś czas temu czytelniczka apelowała o The Cure. Dobra okazja nadarzyła się już wkrótce, gdy w moje ręce wpadła ta właśnie płyta. Nie tak sławna jak Pornography czy Disintegration, nagrana w okresie poniekąd przejściowym, ale z pewnością reprezentatywna dla zespołu Roberta Smitha.
Do tej pory miałem w płytotece Disintegration i Bloodflowers, dwa spośród trzech albumów ulubionych przez samego lidera, ale słuchałem ich dość rzadko, bo są skrajnie ponure i depresyjne. I w ogóle z muzyką The Cure tak jest (pomijając okazjonalne radośniejsze kawałki w stylu Friday I’m in Love). W drugiej połowie maja mój stan ducha stał się jednak tak bestialski, że słuchanie The Cure zaczęło mi nawet poprawiać nastrój.
The Head on the Door to album, dzięki któremu The Cure z zespołu kultowego stał się popularnym, wchodząc na wysokie pozycje list przebojów po obu stronach Atlantyku. Po dłuższej przerwie wrócił do zespołu basista Simon Gallup, do dziś najdłuższy stażem spośród towarzyszy Smitha. Dołączył nowy perkusista Boris Williams, a stały współpracownik zespołu, gitarzysta Porl Thompson, awansował na pełnoprawnego członka. W międzyczasie współzałożyciel Lol Tolhurst przekwalifikował się z perkusisty na klawiszowca.
Płyta wcale nie zaczyna się dołująco, a całkiem skocznie: dopóki Smith nie wejdzie z trademarkowo zbolałym śpiewem, można odnieść wrażenie, że In Between Days (In-Between? Inbetween? – sam lider nie może się zdecydować co do pisowni), z mocnym, wprost tanecznym basem i nastrojowym syntezatorem, to żywcem coś z repertuaru New Order. Ale jeśli ktoś uwielbia The Cure właśnie za minorowe klimaty, znajdzie je już w następnym, Kyoto Song, gdzie dzwoniące klawisze budują znaczną część poczucia beznadziejności. Quasi-orientalnych motywów klawiszowych czy gitarowych można zresztą znaleźć sporo na całej płycie. Bardzo przebojowo w swej monumentalnej ponurości jawią się, dość podobne do siebie, Push i A Night Like This. Gallup robi ogólnie dobrą robotę, np. dynamicznie ciągnąc do przodu The Baby Screams, w którym spogłosowany śpiew Smitha nadaje całości charakteru koszmaru sennego. The Blood, dla odmiany, zrobiony jest w kierunku flamenco, na gorączkowych gitarach akustycznych i z krótką solówką w tym samym klimacie. Album kończy Sinking – tonięcie to motyw u Smitha wędrujący (por. The Same Deep Water as You), w tym utworze oddany zresztą bardzo sugestywnie: prawdziwie przytłaczającym riffem basu, smyczkami w tle, pogłosem…
Cały ten mrok rozjaśniają utwory o pogodniejszym nastroju. W fortepianowo-syntezatorowym Six Different Ways, z wpadającą w ucho zagrywką niby-fletu i sztucznymi smyczkami, The Cure pokazuje delikatniejsze oblicze, w sumie to taka #SweetCinnamonRoll tej płyty. Singlowy Close to Me zapewnia natomiast kontrast pomiędzy beztroską muzyką (szybki rytm z klaskaniem, pojedyncze dźwięki syntezatora) a umęczonym Smithem. Najsłabiej wypada Screw. Ma przesterowany bas, ma orientalizmy, ale brzmi jakoś tak bez serc, bez ducha.
Szczerze? The Head on the Door podoba mi się bardziej niż Disintegration.



Marillion, Script for a Jester’s Tear, 1983

Kupiłem tę płytę w ramach “beksomanii”. Marillion był jednym z ukochanych zespołów Tomasza Beksińskiego, który mocno się identyfikował z jego twórczością, poznał osobiście Fisha i pozostałych członków grupy, ale już w pierwszym numerze “Tylko Rocka” (wrzesień 1991) bezlitośnie zjechał jej kolejny album, nagrany z następcą Fisha, Steve’em Hogarthem, z pozycji zdecydowanie subiektywnych (uznał go za zdradę ideałów). Mnie akurat czasy Hogartha też nie za bardzo pociągają (choć na studiach widziałem kiedyś przelotnie kameralny koncert Marillion na krakowskim Rynku), ale czasy Fisha – to już co innego. Marillion pokazał, że granie rocka progresywnego po rewolucji punkowej ma sens.
Wspomniany Fish jest dwumetrowym Szkotem, którego pseudonim wziął się z jednej strony z upodobania do długich kąpieli, a z drugiej – z przezwiska jednego z jego idoli, Chrisa Squire’a z grupy Yes, także używającego przydomka “Fish”. Sam zresztą twierdził, że jego prawdziwe nazwisko, Derek W. Dick, brzmi mało rockandrollowo. Barwą głosu przypomina trochę Petera Gabriela, trochę Phila Collinsa, trochę też, bo ja wiem, Dave’a Cousinsa ze Strawbs. Petera Hammilla nie przypomina, ale sądząc po ekspresji, też go musiał sporo słuchać. Podobnie jak Gabriel w Genesis, na koncertach odstawiał parateatralne show, występując w różnych przebraniach czy makijażu.
Utwór tytułowy, a przez to i cały debiut Marillion, zaczyna się od smutnego śpiewu Fisha na tle akordów fortepianu. Potem dołączają syntezatory, gitara i bas, po refleksyjnym początku robi się wcale dynamicznie. Od razu za rogiem czekają już wszystkie charakterystyczne elementy stylu zespołu: nastrój ogólnej melancholii, bogate, nasycone brzmienie, fragmenty nastrojowe przeplatają się z przestrzennymi i z szybkimi galopadami. Gitarzysta Steve Rothery wdaje się w melodyjne, “płynące” solówki, bas też pobrzmiewa nastrojowo jak w Camel. Mark Kelly umiejętnie korzysta ze swojej baterii klawiatur. Ogólnie rzecz biorąc, Marillion prezentuje się jako kontynuator stylu Genesis na nową dekadę. Ale nie tylko Genesis czy Camel byli inspiracją, bo można się tu dopatrywać wpływów Floydów, Mike’a Oldfielda i innych. Nowoczesnymi elementami (a dziś raczej świadectwami epoki) są charakterystyczne syntezatory i zdelayowane brzmienie gitar.
O ile epicki utwór tytułowy (osiem i pół minuty!) skomponowany został już w trakcie sesji nagraniowej, to część repertuaru pochodzi z wcześniejszych lat działalności zespołu – jako współautorzy podpisani są klawiszowiec Brian Jellyman i basista Diz Minnitt, przed nagraniem płyty zastąpieni przez Marka Kelly’ego i Pete’a Trewavasa, grających w Marillion do dziś. Na perkusji gra natomiast Mick Pointer, który po tej płycie odszedł z grupy i podobnie został zastąpiony przez Iana Mosleya (przedtem bębniącego u Steve’a Hacketta). Sam Pointer założył później zespół Arena (często krytykowany jako uosobienie wtórności i kiczu współczesnego rocka “progresywnego”), zajmował się też stolarstwem.
Płyta mieści sześć utworów i tylko jeden z nich schodzi poniżej sześciu minut – jest to He Knows You Know, który, jak się łatwo domyślić, został wydany na singlu, choć to piosenka o narkotykach. W The Web wyróżnia się wyjątkowo wylewna solówka gitarowa. Mocnym punktem, kwintesencjonalnym dla stylistyki Marillion, jest też Chelsea Monday, gdzie klimat kreują głównie basista z klawiszowcem – zresztą to drugi utwór skomponowany już przy ich udziale. Najsłabszy wydaje mi się finałowy Forgotten Sons na temat Irlandii Północnej – nieco bałaganiarski. Ale w końcu jakąś jedną wadę ta płyta może se mieć, zresztą od momentu, gdy Rothery gra solówę, sytuacja się poprawia. Do kompletu pozostaje jeszcze kpina z wyższych sfer w Garden Party.
Ważnym elementem albumu jest okładka pędzla Marka Wilkinsona, na której znalazł się maskot zespołu – błazen. W tym przypadku stoi on na bosaka w ciemnym, zagraconym mieszkaniu i komponuje muzykę na skrzypcach, a na oparciu krzesła za nim siedzi kameleon – również jeden z wczesnych symboli Marillion. Ilustracja została wykonana z dbałością o szczegóły: Wilkinson zadbał nawet o to, żeby sprawdzić, czy rysując nuty zapisywane przez błazna na pogniecionym papierze, nie popełnił jakiegoś plagiatu muzycznego.



Franz Ferdinand, Franz Ferdinand, 2004

W następnej kolejności zdobyłem jedną z najpopularniejszych płyt nurtu “nowej rewolucji rockowej” wczesnych lat dwutysięcznych. Nie miałem do tej stylistyki stosunku tak ekstatycznego jak autorzy “Teraz Rocka” – Anna Gacek i Maciek Tomaszewski (podejrzewam zresztą, że to jedna i ta sama osoba, bo ich egzaltowane, mało konkretne recenzje były pisane jednakowym stylem), ale singiel Take Me Out mi się nawet podobał, zresztą spośród dziesiątek “płyt roku”, jakie wtedy ukazywały się co miesiąc, pierwszy album szkockiego Franza Ferdinanda należy do tych, które chyba przetrwały próbę czasu.
Na czele zespołu stali wokalista Alex Kapranos i gitarzysta Nick McCarthy. Zdarzało im się na koncertach prezentować ironicznie homoerotyczne zachowania, więc w internetach można trafić na poświęcone im slaszyki. Pozostali dwaj to Bob Hardy na basie i Paul Thomson (nie mylić z Paulem Thompsonem) na perkusji.
Co z tym Take Me Out? Składa się z intra i części właściwej. Intro z jednostajnie dźwięczącymi instrumentami ma nastrój “ciszy przed burzą”, po czym potem do akcji rusza bas i perkusja. Monotonny rytm, idealny do gibania się, wspiera melodyjny motyw gitarowy. Mnie jednak jeszcze bardziej podoba się The Dark of the Matinée, gdzie nie ma introdukcji, ale za to riff grany jest unisono przez gitarę i bas.
W ogóle dużo na tej płycie zależy od Boba Hardy’ego. Wyraziste, motoryczne linie basowe stanowią zwornik stylu Franza Ferdinanda, a jazgotliwa gitara często “robi tło”. Czyli podobnie jak w Joy Division, tyle że Szkoci są znacznie bardziej optymistyczni, żeby nie powiedzieć – hedonistyczni. Większość utworów opiera się na podobnym patencie, różnią się zaś w szczegółach. Gitarowe pajączki stanowią lejtmotyw Tell Her Tonight, za to refren z harmoniami wokalnymi brzmi jak coś ściągniętego z lat 60. Jacqueline rozpoczyna się zmyłkowo w konwencji folkowej ballady – potem już tak delikatnych dźwięków nie słyszymy. Jedyny bardziej nastrojowy utwór to Auf Achse, choć w nim też balladowy wstęp okazuje się zmyłką, a miękkie wycie syntezatora i łagodna linia wokalna wybrzmiewają na tle tanecznej rytmiki. Brzmiący oldschoolowo syntezator powraca jeszcze w Come on Home.
Kapranos i koledzy nazwali zespół “Franz Ferdinand” i na debiutanckiej płycie jeszcze parę razy dali upust swoistej germanofilii. Auf Achse ma niemiecki tytuł, ale tekst jest cały po angielsku. Niemiecki śpiew słychać za to w finale Darts of Pleasure, i to z nieprawidłową wymową słowa “heisse”. Zarówno oprawa graficzna albuma, jak i nakręcone teledyski nawiązują natomiast do konwencji radzieckiego konstruktywizmu z lat 20., którym ćwierć wieku przed Franzem fascynował się Kraftwerk.
Ogólnie rzecz biorąc, na całym albumie jest prosto, chwytliwie i tanecznie przy zachowaniu rockowego instrumentarium. Melodie nie brzmią może szczególnie oryginalnie, ale mają niewątpliwy walor rozrywkowy.



Alice Cooper, Billion Dollar Babies, 1973

Płyty Alice’a Coopera trafiają w moje ręce zazwyczaj w specyficznych okolicznościach. Koncertówkę A Fistful of Alice złapałem w przełomowym momencie życia – w roku, w którym miałem kończyć 18 lat (I’m Eighteen), krótko przed zakończeniem roku szkolnego (School’s Out), przy uwikłaniu w chorą sytuację uczuciową (Poison). Rewelacyjny album Hey Stoopid z 1991 r. poznałem dwadzieścia lat po premierze i był on mi towarzyszem, gdy do późnej nocy siedziałem nad robotą. Poprzedzający tę płytę Trash zdobyłem w Warszawie podczas przesiadki, gdy wracałem z Mazur. A co z Billion Dollar Babies? Protesty pod sądami, a w skali mikro – wykończenie wyjątkowo uciążliwego zlecenia.
Nie każdy pamięta, że początkowo Alice Cooper to był zarówno pseudonim wokalisty Vincenta Furniera (później dokonał oficjalnej zmiany nazwiska), jak i nazwa zespołu, który poza tym tworzyli: gitarzyści Glen Buxton i Michael Bruce, basista Dennis Dunaway oraz perkusista Neal Smith. Billion Dollar Babies to przedostatni album tego składu – później Cooper został solistą.
Muszę przyznać, że po pierwszym przesłuchaniu poczułem rozczarowanie. Nic dziwnego: album powstał w latach siedemdziesiątych i jeśli ktoś zaczynał przygodę z Cooperem od płyt wymienionych powyżej, znacznie bardziej jednoznacznie heavymetalowych, to płyta z okładką ze skóry węża może mu się wydawać za miękka. Nawet tak wielkie hity artysty jak No More Mr. Nice Guy czy Elected zdają się za mało drapieżne w zestawieniu z wersjami koncertowymi z lat 90. Ale docenia się ją po kolejnym przesłuchaniu, bo kiedy się człowiek przyzwyczai, że tym razem czadu jest mniej, to większą uwagę zwraca na melodie.
Tak czy inaczej szóstą płytą, która trafiła na szczyty list przebojów w Brytanii i USA, Alice Cooper ugruntował swoje stanowisko specjalisty od rockowego horroru – które budował nie tylko odpowiednio makabrycznymi i szokującymi tekstami piosenek, ale i coraz bardziej rozbudowanym show koncertowym (z kulminacją w postaci egzekucji artysty na gilotynie – egzekucja oczywiście udawana, za to gilotyna jak najbardziej prawdziwa). Nie dziwi, że artystę cenił Tomasz Beksiński.
Kiedy trzeba, bywa epicko. Już początek, singlowy Hello Hooray, opiera się na podniosłych gitarowych unisonach i potężnych akordach fortepianu, który zresztą odgrywa znaczącą rolę na całej płycie. Czasem odzywa się orkiestra: smyczki w I Love the Dead, monumentalne trąby w Sick Things. Sekcja dęta ciągnie też “polityczny” Elected (ostatnio na koncertach Coopera w czasie tej piosenki boksowały się karykatury Donalda Trumpa i Hillary Clinton). Bądź co bądź, producentem albumu był Bob Ezrin, który później miał wpływ na brzmienie The Wall Pink Floydów, i to on grał na klawiszach. Nieco wcześniej Ezrin nagrywał Berlin Lou Reeda, a na płycie Coopera gościnnie wystąpili dwaj gitarzyści współpracujący wówczas z nowojorskim wieszczem: Dick Wagner i Steve Hunter. Ten drugi w Hello Hooray gra solo na wintaziowej gitarze stalowej. Z kolei w Generation Landslide mamy solo harmonijki, a Mary-Ann wypada w porównaniu wręcz kameralnie, bo to “croonerska” ballada z samym tylko jazzującym fortepianem, jakby w stylu lat 40.
Teksty oczywiście niezmiennie kontrowersyjne. Raped and Freezin’ to kolejna w dorobku Coopera piosenka, w której podmiot liryczny został srogo sponiewierany, tym razem przez kripiaszczą autostopowiczkę. Utwór tytułowy dotyczy współżycia z “gumową Jolą”, a głos słyszalny w tle to nie kto inny, jak Donovan, walijski folkowiec uważany ongiś za brytyjską odpowiedź na Dylana. Nie pierwszy to perwersyjny utwór w jego dorobku – przypomnijmy sobie Mellow Yellow, piosenkę rzekomo o wibratorze, choć tak naprawdę raczej o jaraniu suszonych skórek od banana. Unfinished Sweet wyzyskuje lęk przed dentystą i wzbogacone jest o stosownie przerażające efekty dźwiękowe (wiertarka stomatologiczna i ohydne trzeszczenie). Na finał Cooper serwuje I Love the Dead – epicką balladę miłosną o zabarwieniu nekrofilskim.
 Wykonanie dużo późniejsze.


Elektryczne Gitary, Stare jak nowe. 25 przebojów na 25-lecie, 2014

Elektryczne Gitary to jeden z najważniejszych zespołów polskich lat 90. Twórczość grupy, kierowanej przez utalentowanego neurologa Kubę Sienkiewicza, nie każdemu musi przypaść do gustu. Jednych będą drażniły teksty – dalekie od banału, ale niekoniecznie w strawnym kierunku – gdy inni, doceniając poetykę tekstów, poczują się odrzuceni prostą muzyką, zlokalizowaną gdzieś na przecięciu rocka i piosenki studenckiej czy czegoś w tym rodzaju, albo niezbyt wyczynowym głosem Sienkiewicza, momentami popadającym w beczenie. Mimo wszystko jest to grupa o wyraźnym stylu i utrwalonym legowisku w pejzażu polskiego rocka lat 90., tej epoki dzikiego kapitalizmu, zachłyśnięcia Zachodem, lat barwnych i przaśnych jednocześnie. Zarazem jest to zespół bardzo warszawski, którego piosenki są pełne tamtejszego geniusa lociego. No i jeszcze dochodzi walor nostalgiczny – Co ty tutaj robisz i wiele innych kawałków silnie mi się kojarzy z dzieciństwem.
W New Sączu wpadł mi w ręce dwupłytowy wybór głównych hitów zespołu. Jak wiadomo, uznaję składanki tylko w przypadkach, gdy nie zamierzam lub nie przewiduję zdobycia większości albumów danego zespołu, albo gdy wnoszą one coś nowego. Stare jak nowe spełniają oba warunki, bo przeboje Elektrycznych Gitar zostały tu nagrane na nowo (grupa nie mogła się dogadać z właścicielem praw do jej pierwszych płyt). Wyjątek stanowi 6 piosenek z trzech najnowszych (wówczas) albumów grupy. Sienkiewiczowi, który jest wokalistą, gitarzystą i autorem zdecydowanej większości materiału, towarzyszą weterani: klawiszowiec Piotr Łojek (współautor mniejszej części materiału), uznany warszawski saksofonista Aleksander Korecki, perkusista Leon Paduch i basista Tomasz Grochowalski (dawniej we wczesnym Closterkellerze) oraz muzyk o krótszym stażu, gitarzysta Jacek Wąsowski.
Muzycznie jest to oczywiście dość prosty materiał, ale nie da się ukryć, że melodyjny, a i teksty są charakterystyczne, pełne zapamiętywalnych szlagwortów. Dużo do powiedzenia ma Korecki – z muzyki Elektrycznych Gitar jego partie saksofonu zapamiętuje się lepiej niż… same gitary. Ale solówki gitarowe, o nieco knopflerowskim posmaku, też się czasem pojawiają.
Zestaw obejmuje zarówno hity, które znam i lubię, jak i te, za którymi przepadam mniej (Dzieci wybiegły, Wytrąciłaś, Noś długie włosy), i w ogóle te wszystkie stałe fragmenty gry typu Jestem z miasta albo Człowiek z liściem. Wytrąciłaś jest zresztą lepsze od oryginału – w pierwotnej wersji denerwowało mnie, że Sienkiewicz stara się śpiewać “ra ta tam…” z większą emocją niż sam właściwy tekst. Nie brakuje surrealistycznych Głów L. o nieco rosyjskim klimacie, inspirowanych zresztą malarstwem Salvadora Dali – przy tym w wersji z lekko uwspółcześnionym tekstem, zwraca też uwagę solo organowe z pogranicza The Doors i P.I. Czajkowskiego. Spokojniejszy Spokój grabarza też ma w sobie coś jakby rosyjskiego, a ściślej – bardowskiego. Jest przykład, że sympatyczny pan doktor może czasem rzucić brzydkim słowem albo kilkoma (Wszystko ch. – tu z kolejną solówą saksofonu). Skoro mowa o piosenkach kontrowersyjnych, mamy również Ona jest pedałem Łojka – pomimo szokującego tytułu raczej przychylny wobec osoby nieheterycznej, w sumie to chyba rzecz o coming oucie i reakcjach na niego, a w każdym razie taka jest moja interpretacja enigmatycznego jak zwykle tekstu. Jest swingujący Nie pij Piotrek, z finałowym “Jawohl, jawohl, ich liebe Alkohol” (chyba pożyczka od jakiegoś węgierskiego zespołu, ale bariera językowa nie pozwoliła mi ustalić, kto był pierwszy). No i oczywiście Kiler z filmu Juliusza Machulskiego pod tym samym tytułem oraz Co powie Ryba, promujący jego sekwel Kiler-ów 2-óch (zachowano pisownię oryginału) – choć w tym ostatnim przypadku nowa wersja wyraźnie ustępuje pierwotnej. Na finał pierwszej płyty pojawia się równie słynne To koniec, choć jeszcze lepszy efekt czyniłoby na zakończenie całego zestawu.
A co z późniejszymi utworami? Choć Elektryczne nie pojawiają się już w mediach tak często jak ongiś, nadal potrafią tworzyć wpadające w ucho piosenki w charakterystycznym stylu, takie jak regałowate Nie urosnę (z przelotnym cytatem z Poloneza A-dur Chopina) czy jeden z moich ulubionych utworów w ich dorobku – Kto ma klucze. Za to elektroniczno-funkowaty Nic mnie nie rusza wyraźnie odstaje od reszty. Dwie piosenki reprezentują album Historia, na którym Sienkiewicz sięgnął po tematykę – jak łatwo zgadnąć – historyczną: Dywizjon 303, bardziej o tym, jak Polakom odmówiono udziału w defiladzie zwycięstwa w Wielkiej Brytanii i zresztą jednak nieco banalny muzycznie, co trochę rekompensuje “irlandzka” mandolina w refrenie. Ciekawiej wypada Był NZS, z tekstem zbudowanym w całości z peerelowskiej nowomowy. Wrzucony na finał Ostatni raz, posępny i napędzany riffem sekcji dętej, z jakiegoś powodu kojarzy mi się z późnym T.Love.
W książeczce nie tylko zreprodukowane zostały wszystkie teksty, ale dodatkowo pojawia się masa archiwalnych zdjęć oraz dwa teksty wspominkowe, jeden z nich pióra kolegi Sienkiewicza ze studiów, także lekarza parającego się muzyką – Mirosława Jędrasa, szerzej znanego jako Zacier.
Problem ze składankami hitów polega na tym, że właściwie każdy może uznać je według własnych kryteriów za niekompletne. Nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby zamiast Spokoju grabarza czy Wyszków tonie w zestawie pojawiły się Serce jak pies (przeróbka Let Me Roll It Paula McCartneya), Idę do pracy albo Napady – rzadki przypadek łączenia przez Sienkiewicza obu zajęć w postaci piosenki o padaczce skroniowej.



DDT, Propawszyj biez wiesti, 2005

Następna płyta przyszła do mnie aż z Kijowa, ale zespół jest rosyjski: założony w baszkirskiej Ufie (“We all live in Ufa! Bes jaszajbes Ufada!” – śpiewali w początkach kariery), później przeprowadził się do Leningradu, a stamtąd – do Petersburga. Ten konkretny album był w Pitrze nagrywany, ale miksowany właśnie w Kijowie.
Niektóre klasyczne zespoły rosyjskiego rocka z lat 80. wydają się kontynuacją tradycji rosyjskich bardów – w tym sensie, że centralną postacią jest tu wokalista-poeta, będący autorem wszystkich tekstów, którego wizjom pełnym oryginalnej symboliki podporządkowany jest cały przekaz grupy. Tak jest w Akwarium z Borisem Grebienszczikowem, w Alisie z Konstantinem Kinczewem, i nie inaczej, rzecz jasna, z DDT, którego lider, Jurij Julianowicz Szewczuk, nawet wyglądem bardziej przypomina barda niż rockmana – w wielkich okularach i z gęstą brodą (dziś już bez niej, ale za to włosy nieco dłuższe). Jak na barda przystało, ma on też zwyczaj akompaniować sobie na gitarze akustycznej, czego na tym akurat albumie nie robi. Szewczuk osiąga zresztą poziomy bezkompromisowości artystycznej, o jakiej polscy rockowi buntownicy mogą tylko marzyć: otwarcie krytykuje Putina, sprzeciwia się wojnom prowadzonym przez Rosję i bezsensownej utracie życia poborowych, jeździł do Czeczenii nagrywać reportaże z wojny, a nawet wdał się w ostrą bijatykę z Filippem Kirkorowem, królem estradowego kiczu Federacji.
Propawszyj biez wiesti to album nieco odbiegający od dawnego brzmienia DDT, jak również pierwszy, który powstał bez udziału skrzypka Nikity Zajcewa, pięć lat wcześniej zmarłego podczas próby. Za konsoletą zasiadł Igor Tichomirow, wcześniej basista grupy, a jeszcze wcześniej – członek legendarnej formacji Kino.
Dominantą tej płyty jest połączenie tradycji i nowoczesności. Tę drugą reprezentuje elektronika: brzmienie niektórych utworów jest wręcz industrialne. Początek singlowego W boj wali wprost między oczy, a dalej agresywną elektronikę wspierają agresywne riffy gitarowe. Pierwiastek folkowy wprowadza najczęściej ludowy backwokal Tatjany Koczerginy i Olgi Czernikowej. Oba elementy przeważnie występują razem.
Ogólnie mówiąc, album nie jest najłatwiejszy w odbiorze, już od pierwszego utworu Mog by: monotonny rytm, jednolity, burdonowy akompaniament, żeńskie lamentacje, melorecytacja Szewczuka – wszystko to wprowadza nerwowy nastrój wyczekiwania, jak gdyby na sygnał do ataku… W pewnej chwili napięcie eksploduje. Jeśli ktoś dotąd kojarzył DDT tylko z melancholijnymi hitami w rodzaju W posledniuju osień, to gotów dostać PTSD. W podobny sposób zrobiona jest Zwiezda – też siedmiominutowa, ale jeszcze bardziej intensywna, z jeszcze większą dawką industrialu i antywojennym tekstem. Skojarzenia biegną automatycznie: zimno, ciemna noc rozświetlana smugami automatu, brudne od ziemi ręce kurczowo ściskają chłodne okładziny AK-74… Zwiezda różni się jednak od Mog by nokautującym refrenem, do którego co prawda prowadzi “droga przez mękę”.
Oczywiście nie byłoby porządnego DDT bez eleganckich, pełnych rosyjskiej melancholii ballad, takich jak tytułowy Propawszyj bez wiesti. Według rozpowszechnionej teorii (niepotwierdzonej przez Szewczuka, który mówił ogólnie o ludziach zagubionych życiowo) adresatem lirycznym jest współzałożyciel zespołu, gitarzysta Władimir Sigaczow, którego losy po 1993 r. pozostają nieznane. W ten sposób Propawszyj byłby więc rosyjskim odpowiednikiem Shine On You Crazy Diamond. Oczywiście pod względem tekstowym, bo muzycznie to zupełnie inna bajka: utwór o tradycyjnej strukturze, z fortepianowym akompaniamentem, smyczkami i wyjątkowo okazale brzmiącym żeńskim chórem w refrenie. Ten kawałek trochę mi się już opatrzył, bo słuchałem go dużo, więc w tej sytuacji moim ulubionym utworem na płycie pozostaje Adam i Jewa.
Delikatniejsze utwory zresztą dominują, choć skupienie czadów wokół początku płyty sprawia wrażenie, jakby była ona wyjątkowo bezlitosna. Tymczasem Niebo nad ozierom to zasadniczo Szewczuk solo z gitarą akustyczną, z delikatnym dodatkiem orkiestry. Kontrriewolucya wcale nie nawiązuje muzycznie do dawnego, powstałego jeszcze za ZSRR utworu Riewolucya. Mamy tu elektroniczny beat, brzmienia orkiestrowe i solo na trąbce (Iwan Wasiljew), a w dodatku w jednym z wersów pojawiają się “Che Guevara, Voltaire, Harry Potter i Lenin”. Pomiędzy obydwoma biegunami mieszczą się kawałki w średnim tempie. Ponimajuszczieje sierdce zawiera gościnny udział Andrieja Szepielowa na gitarze dobro. Dym ma jednostajną, podelektronizowaną sekcję rytmiczną – trip-hop czy co? – a od pewnego momentu wchodzi mizmar, arabska szałamaja, na której gra klawiszowiec Konstantin Szumajłow. Najbardziej beztroski z całego jest zestawu 25, choć i tam refren ma w sobie rosyjską rzewność.
Na finał pojawia się Russkij rok – turpistyczne epitafium dla rosyjskiego rocka, pogrzebanego przez apostołów tandety. Ten jedenastominutowy utwór poraża monotonią. Zaczyna się od żeńskiego lamentu i diabelskich śpiewów krtaniowych, a potem Jurij Julianowicz, niczym szaman XXI wieku, wali jednostajnie w elektroniczny bęben (do którego z czasem dołączają groźne werble), rozwijając swą opowieść o pogrzebie rocka. Efekt kojarzy mi się trochę z nazarethową wersją The Ballad of Hollis Brown Dylana, a trochę z Wielkim tańcem Kultu. Jest totalnie dołujący i już człowiek zamierza porzucić wszelką nadzieję, gdy wtem błędne koło przerywa krzyk Szewczuka: Priwiet s togo swieta!, trwający bite 21 sekund, rozpoczynający gitarowo-organowy “odlot w zaświaty”.




czwartek, 9 listopada 2017

Wyjazd do wód



W ramach odpoczynku wybrałem się niedawno z małżonką do Krynicy. Trzeba tu zauważyć, że jest w Polsce Krynica Morska i położona w górach Krynica-Zdrój (KZ – nie mylić z Kazachstanem), nie ma za to w zasadzie miasta o nazwie Krynica Górska.
Tak się pozytywnie złożyło, że z miasta Cz. mielimy bezpośrednie połączenie kolejowe: przez Miechów, Kraków, Tarnów i kilka innych miejscowości na „-ów”. Pociąg był klimatyzowany, a więc nic nas nie przygotowało na niewiarygodną hicę, jaką zastaliśmy w Krynicy. Musiało być kole trzydziestu stopni, powietrze wydawało się płynne, a słońce stawiało pytanie, dlaczego na drogę do czytania wziąłem coś Stephena Kinga, a nie Franka Herberta.
Kiedy wylądowaliśmy na dworcu, okazał się on bezładem i pustkowiem. Kasy nieczynne, żywej duszy w zasięgu wzroku, poza innymi pasażerami i patrolem policji. Nawet taksówki wyglądały jakoś tak leniwie i pojawiały się raz na jakiś czas, jakby taksiarze z góry wiedzieli, że na dworcu nic się nie zdarzy. W końcu jednak jakaś przyjechała i udaliśmy się do willi nieopodal centralnego skrzyżowania Krynicy. Standard całkiem niezły: pokój z łazienką, stały internet bezprzewodowy, wspólna kuchnia na korytarzu, kawałek balkonu, a z niego widok na góry. Po wstępnym rozpakowaniu klamotów wybraliśmy się na zwiad.
Kiedyś w tym miejscu znajdował się szpital.

Krynica zbudowana jest wokół głównych ulic: Pułaskiego, Piłsudskiego i ciągu biegnących mniej więcej równolegle: Kościuszki, Zdrojowej, Bulwarów Dietla oraz alei Nowotarskiego, a także w dolinie Kryniczanki. Najpierw trzeba było coś zjeść, więc poszliśmy na piccę do lokalu dość umiarkowanej jakości, gdzie 34 cm uchodziło za dużą średnicę. Potem nastąpiła eksploracja w kierunku południowym. Równolegle do ul. Zdrojowej biegnie główny deptak, na którym roją się turyści i miejscowi. Stoją wzdłuż niego wille i pensjonaty, niektóre z nich są świetnymi egzemplarzami architektury drewnianej, a w środku restauracje, bary, sklepy... W pewnym momencie deptak rozrasta się do placu, wokół którego stoją główne budynki uzdrowiska: Stary Dom Zdrojowy z kawiarnią „Prezydencką”, Nowy Dom Zdrojowy z wieloma sklepami, w tym księgarnią i oscypkarnią, albo Stare Łazienki Mineralne, gdzie proponują liczne zabiegi, łącznie z niesławnym badaniem żywej kropli krwi. No i jest oczywiście Stara Pijalnia – z zewnątrz szkło i metal, w środku oranżeria i ściany z palonego szkła. Pomiędzy nią a Nowym Domem mieści się jeszcze muszla klozetowa koncertowa, sam plac często służy jako miejsce wszelkich imprez masowych.



Przedłużeniem deptaka w linii prostej, a ul. Zdrojowej w linii krzywej, jest ul. Kraszewskiego, główna aorta ku południowi, na Jaworzynę, Muszynę i jeszcze dalej. W czasie naszego pobytu znajdowała się akurat w remoncie. Powodowało to spore utrudnienia w komunikacji, wprowadzono bowiem ruch wahadłowy i autobusy bez przerwy się spóźniały. Mimo to poszliśmy na spacer i w tamtą stronę, bo ruch pieszy był mniej utrudniony niż kołowy. Na Kraszewskiego najpierw widzieliśmy kluczową lokację w postaci pasażu handlowego z drogerią, supermarketem i bankomatem, potem mniejsze sklepy, a potem już tylko domy mieszkalne i krzaki…
Budynek z dawnych czasów.

Aby nie wracać w pylistym gorącu wzdłuż robót drogowych, odbiliśmy w bok i mniejszymi ulicami, a także bulwarkiem nad Kryniczanką, przedostaliśmy się do dworca kolejowego. Ani na nim, ani w klitce po drugiej stronie ulicy, robiącej za kasę biletową PKS, nie dało się dowiedzieć nic konkretnego na temat połączeń, a już zwłaszcza, gdy chodziło o podróż do Bardyjowa.
Całkiem pusta. Pewnie dla tych chrześcijan, którzy czytają tylko Biblię.

Warto wspomnieć o najważniejszych patronach Krynicy. Na pierwszym miejscu znajduje się niewątpliwie wybitny malarz naiwny Epifan Drowniak, bardziej znany jako Nikifor Krynicki albo po prostu Nikifor. Nasza kwatera znajdowała się nieopodal murku, na którym lubił siadywać i malować. Nieco dalej, naprzeciw stacji kolejki linowo-torowej na Górę Parkową – postawiony w 2005 pomnik Nikifora z psem. Chcieliśmy sobie zrobić z nim zdjęcie, ale nie było to łatwe, bo jest on ciągle oblężony. Podjęliśmy zatem próbę następnego dnia rankiem, gdy jeszcze tłumy nie wyległy na miasto – ale to się też nie udało, bo o tej porze dla odmiany mieliśmy pod światło. Z kolei w urokliwej niebieskiej willi „Romanówka” urządzono Muzeum Nikifora. Poszliśmy tam w niedzielę, ze względu na wstęp wolny. Ekspozycja obejmuje mnóstwo zdjęć, niektóre rysunki artysty, sporo jego rzeczy osobistych, a także afisze – jeden informował o wystawie malarstwa „Jana Nikifora”.
Drugą ważną postacią w historii miasta był Jan Kiepura. Na Pułaskiego stoi postawiony przezeń pensjonat „Patria”, na Piłsudskiego – pomnik śpiewaka, a w Nowej Pijalni odbywa się latem festiwal jego imienia. No i nie bez znaczenia dla dziejów Krynicy był dr Józef Dietl, wybitny lekarz i prezydent Krakowa, który mocno to uzdrowisko upromował.
Jan Kiepur, ten słynny śpiewak, o którego była wojna w Izraelu

Kromie tego z Krynicy pochodzi jedna z wdechowych postaci regionu częstochowskiego, Piotr van der Coghen – przez dwie kadencje poseł Platformy, ale, co ważniejsze, wcześniej założyciel i wieloletni dyrektor Jurajskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, a później Jurajskiej Grupy GOPR. Natomiast ze znanych rockmanów mieszka tu Püdel Düpą. Dostał on kiedyś plugawy anonim od kuracjusza, w którym fanatyczną nienawiść na tle religijnym wzbudziły odgłosy naprawiania płotu w Niedzielę Palmową. Anonim ten został wykorzystany in extenso jako tekst utworu Püdelsów List (Będziesz potępiony).
Adam Mickiewicz, słynna białoruska poetka.

Jeżeli chodzi o sytuację gastronomiczną, baza w mieście jest dość szeroka. Wprawdzie pierwszego dnia poszliśmy do pierwszej lepszej piccarni, ale potem wyszukiwaliśmy knajpy z większą uwagą. Któregoś dnia, na przykład, zjedliśmy najpierw obiad w restauracji „Dwóch Świętych” w wypasionej międzywojennej willi, gdzie z głośników leciał Joe Cocker, a potem deser w „Zajeździe u Krakowiaka”, góralskiej knajpie koło Hawany, na drugim brzegu Kryniczanki. Tam zaś grało góralo-polo.
"Obrońcom-Zwycięzcom" by Bronisław Chromy. Te skrzydła są z taśm amunicyjnych!

Na naszej gastronomicznej mapie pojawiała się też kilka razy „Węgierska Korona”, urządzona w zabytkowej drewnianej willi, a częściowo w jej przybudówce. Wystrój tego lokalu stanowi rozwieszony na ścianach zabytkowy sprzęt narciarski, zaś rolę sceny, na której występują zespoły muzyczne, pełni zaadaptowana zabytkowa ciężarówka.
Będzie to chyba Ford?

Na deserowe naleśniki chodziliśmy często do kawiarni „Maleńka”. Dobre były, tylko że w „Maleńkiej” nie można płacić kartą, a toaleta nie znajduje się w samym lokalu, a na końcu obleśnego zaułka przy willi, gdzie mieści się zaplecze gospodarcze.
Porcja naleśnigów - nie taka znowu "Maleńka".


Najsłynniejszą knajpą w mieście, służącą jako punkt orientacyjny, pozostaje „Hawana”, mieszcząca się w burym peerelowskim pawilonie po północnej stronie miasta. Legenda głosi, że był tam raz – i to na samym otwarciu – Fidel Castro.
Jak wulkan gorąca, ne?

 My nie byliśmy, bo otwierają ją dopiero wieczorem i toczy się tam dancingi, ale w tym samym budynku znajdują się jeszcze dwa inne lokale, które nawiedziliśmy. Obiad zdarzyło nam się jeść w „Oberży Swojskie Jadło”, a deser kilka razy w położonej piętro niżej „Karczmie nad Kryniczanką”, gdzie zamiast naleśników z dżemem dali nam z nutellą, ale były na tyle dobre, że nie urządziliśmy karczemnej awantury. Muzyka była ogólnie neogóralska: od góralo-polo, przez Golców i Brathanków, po Trebunie-Tutki i niestety Zakopower. Podobnie wystrój: różnokolorowe chusty pod sufitem, drewniane rzeźby na ścianach. Oprócz gastronomii budynek "Hawany" zawiera jeszcze inne lokale.


Warto też wspomnieć o pijalni, gdzie poszliśmy chłonąć uzdrowiskowy klimat i patrzyć na cieplarniane rośliny. Jak podaje tablica informacyjna, woda „Zuber” łagodzi nieprzyjemne efekty nadużycia alkoholu. Najpierw więc idziemy do baru, położonego na tym samym piętrze, a potem łagodzimy efekty wypiciem wody.
W Krynicy nie brak artystów ulicznych. Najbardziej rzucał się w oczy ukraiński kwartet ludowy, występujący zwykle na skwerze koło pijalni: dwie panie w czerwonych spódnicach i haftowanych bluzkach śpiewały, dwaj panowie w wyszywanych soroczkach grali – jeden na sopiłce, drugi na harmonii. To znów mijaliśmy trio tradycyjno-jazzowe, chyba też z Ukrainy. Trzeciego dnia, po naszym powrocie z Muszyny, na deptaku siedział na krzesełku facet śpiewający z gitarą rosyjskie romanse i pieśni błatne. Podobno był to Lech Dyblik, pamiętny diaboł z Wieśmina. Wśród ulicznych muzyków zwracał też uwagę akordeonista siekający „Marsz turecki” Moccarta.
Do atrakcji turystycznych należy Muzeum Zabawek, zlokalizowane w jednym ze skrzydeł Nowych Łazienek Mineralnych, nieopodal naszej kwatery. Jest może nie za duże, ale rozmaitość eksponatów jest ogromna. Są samochodziki i kolejki (jedna nawet interaktywna), rozmaite zestawy klocków lego, żołnierzyki, gry planszowe, napędzana oryginalnie parą zabawka z pracującymi rzemieślnikami, mnóstwo pluszowych misiów… Jeszcze więcej lalek: plastikowe wyroby polskich spółdzielni zabawkarskich oraz różne modele Barbie.
„You Are My Heart You Are My Soul”

Najbardziej podobały mi się lalki sprzed stu lat, wykonane prawdopodobnie z biskwitu czy z porcelany, w starannie wykonanych ubrankach. Główną atrakcję stanowiły jednak ich miny, wahające się od „masz jakiś problem?” do upiornej laleczki Chucky.


Nie zabrakło też zabawek ery cyfrowej: w jednej z gablot widniały archaiczne komputery typu Atari XE czy Commodore 64, a wraz z nimi – gry na kasetach, prawdopodobnie pochodzące z giełdy, bo z bykami w tytułach.


Klimat ogólnie był gorący, więc bez kremu przeciwsłonecznego się nie obeszło. Za to już drugiego dnia popołedniu przydarzyła się burza z ulewą. Deszcz lał tak gęsto, że z naszego balkonu momentami nie było widać gór. Piękny widok!
Skoro mowa o górach, wypadało zdobyć jakiś szczyt, a było to najłatwiejsze do osiągnięcia w przypadku dwóch krynickich wzniesień, na które jeździły kolejki. Na pierwszy ogień, piątego dnia wczasów, poszła Góra Parkowa, bo była bliżej, parę minut od chałpy. Jest ona nie za wysoka, a wjeżdża się kolejką linowo-torową. Wagoniki jeżdżą wahadłowo: jeden w górę, drugi w dół, mając do dyspozycji jeden tor z mijanką pośrodku. Tym razem, inaczej niż w 1996 r., na torach nie siedziała żadna wiewiórka.


Ze szczytu Góry Parkowej – zwanej tak, ponieważ jej tereny, w dużej mierze zalesione, należą do parku uzdrowiskowego – rozciągają się interesujące widoki na miasto i góry. Na samej górze są także trasy spacerowe, zjeżdżalnia, parę punktów gastronomicznych…
…i budki z pamiątkami, gdzie można kupić tradycyjne ciupagi.

Kiedy zjechaliśmy na dół, okazało się, że na placu przed pijalnią odbywa się festyn z okazji Dnia Ratownika Górskiego – a więc pokazy sprzętu ratowniczego, psy służbowe, kiermasz z rozmaitymi wyrobami lokalnymi i innymi.
Stojak do pieczenia nad ogniskiem niedzielnych turystów, którym się wydaje, że GOPR to taksówka.

Drugi szczyt, Jaworzynę Krynicką, zdobyliśmy dziewiątego dnia. Na górę jeździ kolejka gondolowa, jest też wyciąg krzesełkowy, a kto odważny, może próbować pieszo. Tłumaczenia napisów na stacji i w gondolach są takie se, sama gondola zajmuje zaś 4 osoby. Przy dużym obłożeniu gondole się nie zatrzymują (jedynie zwalniają), więc trzeba wsiadać w biegu. Warto też zauważyć, że możliwe jest kupienie wspólnego biletu na obie kolejki w obie strony (ważnego chyba przez 6 dni), co wychodzi taniej niż kupowanie osobnych biletów na każdy przejazd.
I teraz biegiem, a to odjedzie!


Widok ze szczytu Jaworzyny rozciąga się jeszcze lepszy niż z Góry Parkowej, a byłoby jeszcze wspanialej, gdybyśmy trafili na lepszą pogodę – tego dnia powietrze nie było dość przejrzyste i dalsze okolice zdawały się skryte za mgłą.

Infrastruktura na szczycie obejmowała kilka restauracji, maszt oblepiony jakimiś ustrojstwami, stok narciarski z orczykami oraz trasy wycieczkowe, a także parę plastikowych niedźwiedzi. Za jedną z knajp odkryłem przycupnięty samotny ratrak o wdzięcznej nazwie PistenBully (w wolnym tłumaczeniu: „łobuz torów zjazdowych”).


W czasie pobytu nie siedzieliśmy wyłącznie w Krynicy. Skorzystaliśmy z oferty lokalnego oddziału PTTK, organizującego szereg rozmaitych wycieczek. Już czwartego dnia ruszyliśmy zatem autokarem spod „Hawany” do Niedzicy (nie mylić z Nidzicą, która leży w zupełnie innej części Polski). Droga wiodła przez Slovensko, bo tak było bliżej. Droga wiodła przez Spisz: mijaliśmy zamek w Lubowli oraz Gniazda (Hniezdne), gdzie ma siedzibę Nestville, główny producent słowackiej whisky. W samej Niedzicy oczywiście główną atrakcją byłz zamek Dunajec, część dawnej sieci warowni pogranicznych Królestwa Węgier. Z drugiego brzegu rzeki patrzy ku niemu – ongiś po polskiej stronie granicy, dziś zrujnowany – zamek w Czorsztynie.
*motyw smyczkowy z Janosika*

Po zamkowych pomieszczeniach oprowadzała nas przewodniczka o świdrująco wysokim głosie. Pokazała zarówno komnaty mieszkalne, jak i lochy, w których rzekomo siedział kiedyś sam Dżejnosik. Zresztą w tych samych pomieszczeniach kręcono również sceny więzienne w kultowym, choć niemającym nic wspólnego z historycznym zbójnikiem, serialu Jerzego Passendorfera.
- Panie, a te narzędzia tortur to autentyczne? - Jasne, to prawdziwe rekwizyty z kręcenia serialu.


Przez cały okres zwiedzania przewodniczka ani słowem się nie zająknęła o słynnej sprawie Inków z Niedzicy – o tym opowiedział dopiero w drodze powrotnej nasz przewodnik w autokarze. Uraczyła nas natomiast kompletnie zmyśloną opowieścią o Brunhildzie i Bolesławie, która najwyraźniej miała stanowić cover-up pobytu 2Paca na niedzickim zamku. Po zwiedzeniu zasadniczej części zabytku zajrzeliśmy jeszcze do zamkowej wozowni. Na terenie nie widziałem jednak zauważonej przeze mnie 21 lat temu kawiarni „Brunchilda” (ale za to teraz wiem, skąd nazwa).
Wygląda na to, że na zamku w Niedzicy bywali nie tylko Inkowie, ale i Maorysi.

Kolejny punkt wycieczki stanowił rejs statkiem po Jeziorze Czorsztyńskim, pomiędzy dwoma zamkami. Puszczona z taśmy przewodniczka usypiającym głosem poinformowała nas, że jest to „akwen wodny imieniem Gabriela Narutowicza”. Odpływaliśmy z kamienistej plaży, która budziła we mnie mgliste skojarzenia z Azją Południowo-Wschodnią. Powietrze było na tyle przejrzyste, że w pewnym momencie zobaczyłem Tatry.
Ruina Czorsztyna

Finałowym akcentem wycieczki był spacer po czorsztyńskiej zaporze wodnej. Następnie wróciliśmy do Krynicy, znowu przez Słowaczyznę, mijając po drodze przystań, z której odbywają się spływy tratwami po przełomie Dunajca. Ponad dwie dekady temu także zdarzyło mi się tamtędy płynąć, tyle że po polskiej stronie, ze Sromowiec Niżnych.



Po powrocie z Niedzicy po raz pierwszy spotkaliśmy kota w okolicy naszej kwatery. Był majestatyczny, długowłosy i biały z szarym ogonem. W następnych dniach pojawił się jeszcze kilkakrotnie młody pręgowany i nieco starszy czarny. W sąsiedniej willi mieszkały też dwa ogromne sznaucery, które lubiły oszczekiwać przechodzących, zwłaszcza kiedy szło się do śmietnika, położonego tuż przy ich płocie.


Po raz drugi z usług PTTK skorzystaliśmy ósmego dnia. Wówczas, dla odmiany, pojechaliśmy już bezpośrednio na Słowację – do Bardiowa. Towarzyszył nam przewodnik o wyglądzie zdeklasowanego inteligenta, jowialny i z poczuciem humoru, ale mocno ględzący. W samym mieście zwiedzaliśmy głównie zabytkowy rynek o gotyckiej zabudowie, ratusz, a w szczególności monumentalną katedrę św. Idziego, od niedawna noszącą honorowe miano bazyliki. Znajdują się tam liczne przykłady wypasionej sztuki sakralnej, w tym dryptyki i ołtarz, a niektóre z nich zostały nawet stworzone przez Wita Stwosza. Bardiów słynął też ze szkoły katowskiej o europejskiej renomie. W kościele rektor szkoły zajmował ozdobne stalle w samym prezbiterium, czyli bliżej ołtarza niż rajcy miejscy. Za to inni profesorowie oraz studenci mieli zarezerwowane miejsca pod chórem, praktycznie tuż pod drzwiami kościoła. W bardyjowskim rynku znajduje się też współczesna rzeźba kata z pieńkiem, z którą można sobie zrobić odpowiednie zdjęcie. Po zwiedzaniu było trochę czasu wolnego, aby iść na lody, do toalety itp. Szukałem miejsca, w którym można by zdobyć słowackie płyty, no nie znalazłem. Za to kupiłem sobie fujarkę.


Następnym przystankiem były Bardejovske Kupele – dzielnica uzdrowiskowa. W czasie spaceru zobaczyliśmy m.in. chałpę Aleksandra I i cesarzowej Sissi. Tymczasem ukraiński kwartet, w poprzednich dniach występujący na placu w Krynicy, przyjechał tego dnia także i do Bardiowa.
Lousie Translation.

Bez pomocy biura podróży, na własną rękę, pojechaliśmy już trzeciego dnia do Muszyny. Miasteczko jest mniejsze od Krynicy i bardziej prowincjonalne, ale i ono cieszy się sławą uzdrowiska.
Remiza.

Zapoznawszy się z rynkiem i jego zabytkowymi kapliczkami, poszliśmy szukać Ogrodów Sensorycznych. W tym celu trzeba było przekroczyć szeroki nurt Popradu i wspiąć się pod górę, obok jednego z dominujących nad miastem sanatoriów. Na szczycie wije się spacerowy szlak, wokół którego rozstawione są architektoniczno-roślinne instalacje mające apelować do różnych zmysłów ludzkich. Jak trafiają, tak trafiają – na ogród zapachowy, przykładowo, wybraliśmy zbyt późną porę, kiedy kwiaty już przekwitły. Trzeba jednak przyznać, że spacer jest bardzo odprężający, a widoki na Muszynę i okolicę roztaczają się wysoce malownicze, szczególnie z wieży widokowej.


Obiad – kurczaka z pieczonymi kartoflami – jedliśmy tego dnia w „Grzybie”, knajpie o imażu motocyklowym, gdzie kibel był wytapetowany stronami „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” z lat 30.
Całkiem kulturalny kibel.

Drugi raz wyskoczyliśmy do Muszyny szóstego dnia, po zwiedzeniu muzeum Nikifora i po obiedzie. Busem jechała z nami grupa dziesięciu mężczyzn w wieku dwudziestu kilku lat, wyglądali na jakichś sportowców. Całą drogę dowcipkowali, wymieniali się docinkami, rechotali donośnie. Poczułem się jak w jednym z tych opek o idolach, w których zawodnicy zachowują się jak totalna bimbaza.
Tej, Florian, ale oddziel najpierw to, co się pali, od tego, co się nie pali!

Tym razem zwiedziliśmy położone obok kościoła ogrody biblijne, gdzie znajdowały się rzeźby i podobne instalacje nawiązujące do Pisma: rozstąpione fale Morza Czerwonego, miedziany wąż, Nowa Jerozolima, a także niektóre znane z Biblii rośliny.
 
Oweczka!

Na deser wpadliśmy do kawiarni „Szarotka”, najbardziej inteligencko-artystycznej knajpy w gminie. Na wystrój składają się regały z książkami i dwa fortepiany (stołowy i pianino), na ścianach wiszą też wiersze zaprzyjaźnionych poetek. Kawiarnia istnieje od 1963 roku i bywał w niej nawet Edward Stachura.



Nie mogło się oczywiście obejść bez wizyty w mieście eks-wojewódzkim – Nowym Sączu. Udaliśmy się tam dnia siódmego, choć wtedy akurat przez cały dzień padało. Zastanawiało mnie, jak zmieniło się miasto przez ostatnie 21 lat. I cóż? Od razu rozpoznałem ratusz i deptak (ul. Jagiellońską). Pod Dębem Wolności, posadzonym w 1918 r., pojawił się drugi głaz, upamiętniający Jana Pawła II. Pomnik papieża wyrósł też koło ratusza. Synagoga, w której dawniej była ekspozycja muzealna (mój pierwszy tak bliski kontakt z fizycznymi zabytkami kultury żydowskiej), teraz jest tohu we bohu – zamknięta na cztery spusty, nad drzwiami straszy wyblakłe miejsce po tabliczce z orłem.
Były synagon.

Pomimo funduszy europejskich zamek królewski nadal pozostaje ruiną, ale naprzeciwko niego, po drugiej stronie drogi, rozpościera się ogromny budynek firmy lodziarskiej „Koral”. 21 lat temu było to lokalne przedsiębiorstwo, którego lody dostępne były tylko w górach, a niektóre (np. „Ufolód”) straszyły koślawymi rysunkami na opakowaniach. Dziś – potentat na skalę krajową.

Imperium.

Obiad jedliśmy wówczas w „Ratuszowej”, zlokalizowanej w piwnicy ratusza: do obiadu piłem prawdziwy kwas chlebowy, a z głośnika dobiegała muzyka The Band (The Night They Drove Old Dixie Down) i Marvin Gaye.

R.A. Tusz

Kiedy w połowie lat 90. jeździłem w Beskidy na wakacje, oprogramowanie komputerowe nie wszędzie jeszcze miało polskie znaki. Sprawiało to, że rozkład PKS na wiejskich przystankach zawierał rubrykę NOWY SACZ (jakiś znudzony podróżny wstawiał tam jeszcze R). Dwadzieścia parę lat później, jak widzę choćby na plakatach w komunikacji miejskiej – mimo powszechnej dostępności polskich fontów niektórzy jednak wolą formę „Nowy Sacz”.
Po raz drugi do New Sącza udaliśmy się dziesiątego dnia wczasów. Tym razem punktem zasadniczym był długi spacer ulicą Lwowską do Galerii Trzy Korony, gdzie zdobyłem dwupłytowy zestaw Elektrycznych Gitar Stare jak nowe. 25 przebojów na 25-lecie.
"Mój stary to fanatyk"

 W odróżnieniu od poprzedniej wizyty upał panował straszliwy, wprost trudny do wytrzymania, więc schłodziłem się w fontannie, po czym ruszyłem do zamku, nad Dunajec oraz zobaczyć se cmentarz żydowski. Brama cmentarna była zamknięta, a za nipuste pole, z którego nieliczne macewy wystawały ja szczerbate zęby – pewnie Niemcy poniszczyli większość nagrobków. Z budynku po drugiej stronie ulicy wyszło dwóch kilkulatków z długimi pejsami i w jarmułkach. Życie żydowskie odradza się także i na Sądecczyźnie.
 Z Nowego Sacza pojechaliśmy komunikacją miejską do Starego, który słynie ze średniowiecznego rynku oraz klasztoru klarysek. Na dziedzińcu tego ostatniego akurat ćwiczyła młodzieżowa orkiestra kameralna. Nie mieliśmy jednak specjalnie czasu na zwiedzanie, bo tak się złożyło, że z upału wjechaliśmy prosto w ciężką burzę. Przesiedzieliśmy ją w lodziarni, zanim możliwy stał się bezpieczny powrót do domu, a do Starego wróciliśmy po dwóch dniach, żeby obejrzeć sobie dokładniej klasztor i ten drugi kościół. Na jednym z dojść do klasztoru ustawiona została drewniana brama z samej Transylwanii.

Z certyfikatem samego Drakuły.

Przeszliśmy się też ogólnie po bocznych uliczkach. Moją uwagę zwróciła kompozycja z wypalanego szkła na ścianie jednego z budynków. Przy samym rynku poszliśmy do restauracji „Marysieńka” – nazwanej na cześć Jana III Sobieskiego z małżonką. Oprócz Sobieskiego – który był tu w drodze powrotnej spod Widnia – postaciami szczególnie celebrowanymi w Old Sączu są ksiądz Tischner i Ada Sari.
Ponieważ zaś nie ma bezpośredniej komunikacji pomiędzy Starym a Krynicą, w drodze powrotnej udaliśmy się po raz trzeci do Nowego Sącza. Tam podeszliśmy znowu pod zamek, na błoniu przed którym urządzono wielki napis NOWY SĄCZ WITA, zegar z kwiatów oraz fontannę w postaci sikającego chłopa.
Ostatnie dni poświęciliśmy na wyspokojenie się pod koniec turnusu. Jedenastego dnia głównie łazęgowaliśmy po Krynicy. Dotarłszy do pijalni, stwierdziłem, że rozstawiono tam rzędy czerwonych krzeseł przed rozpoczynającym się Festiwalem im. Jana Kiepury. Trochę dziwnie wyglądają wielkie płachty z konterfektem sosnowieckiego tenora w zestawieniu z disco polem dobiegającym z „Prezydenckiej”.
Trzynastego dnia w nocy przeszła burza, a i w ciągu dnia było dosyć chłodnawo, aż musiałem wyciągnąć swój czerwony polar, kupiony przed rokiem w second handzie w Wolinie, gdzie przybyłem na Festiwal Słomian i Wiklingów. Krynica oglądana w dzień chłodny i pochmurny ma zupełnie inną atmosferę niż przy żarze lejącym się z nieba. Niezły był też kontrast pomiędzy opustoszałymi ulicami rankiem a tłumami przewalającymi się przez deptak po południu. Kiedy zajrzeliśmy do pijalni, trwała tam akurat próba przed wieczornym koncertem, więc zażyliśmy i trochę kultury wysokiej.
Widzę tu pewne nadużycie semantyczne.

Dzień czternasty był dniem powrotu. Bilety na autobus do Krakowa kupiliśmy już poprzedniego dnia w kinowej kasie, ale sam autobus nieco się spóźnił. Przez większość drogi za moimi plecami tokowały na rozmaite tematy dwie panie w średnim wieku, Polka i Ukrainka, aż do chwili, gdy się posprzeczały, czy Jan Paweł II był Ukraińcem. Od tej pory zapanowało głuche milczenie.
W Krakowie mieliśmy parę godzin przerwy, zjedliśmy więc piccę w Galerii Krakowskiej i zajrzeliśmy tytułem rekonesansu do kociej kawiarni. Spośród czterech obecnych kotów tylko jeden, młoda trikolorka, był akurat na chodzie, ale nie dał się pogłaskać. Mimo to, gdybym miał ogólnie podsumować cały wyjazd, powiem: byczo było!