Tak się jakoś złożyło, że ostatnio wszedłem w posiadanie paru płyt z muzyką przywodzącą mi na myśl lata minione już jakiś czas temu.
Varius Manx, Emu, 1994 / Elf, 1995
Podróż sentymentalną w czasy podbazy przeżyłem
dzięki temu dwupłytowemu wydaniu dwóch najpopularniejszych albumów
Varius Manx. W latach 90. Robert Janson należał do czołowych
polskich hitorobów (“W rozrywce też niedobrze, jedynie Bobby
Janson” – śpiewał Złygmunt Staszczyk) i naprawdę trudno
było nie natknąć się w radiu lub telewizji na jakiś jego utwór
– czy to wykonywany z Variusami, czy też napisany dla innego
projektu.
Emu i Elf powstały z Anitą
Lipnicką. Po jej odejściu na etacie wokalistki Varius Manx pojawiła
się Katarzyna Stankiewicz, występująca na kolejnych dwóch
płytach, Ego oraz End; pierwsza z nich przyniosła
słynny Orła cień, przebój niezwykle popularny, często
wyśmiewany oraz posądzany o plagiat z Pink Floydów. Później
grupa porzuciła trzyliterowe tytuły na “E” i zatrudniła Monikę
Kuszyńską, a po jednej płycie jej karierę przerwał wypadek
samochodowy, który posłał Kuszyńską na wózek inwalidzki. My
jednak skupmy się na czasach Lipnickiej.
Od strony graficznej wydanie (w ramach edycji “Made in
Poland” Sony Music) nie jest marzeniem kolekcjonera. Nie dość, że
ucierpiała oryginalna grafika, ograniczona do małych kwadracików,
to jeszcze informacji we wkładce jest jak na lekarstwo. Musiałem
sięgnąć do literatury przedmiotu (Wiesław Królikowski, Polski
rock. Przewodnik płytowy L-Ż, Warszawa 1998), żeby zorientować
się choćby w składzie zespołu. W dodatku, z nie całkiem
jasnych powodów, pierwszą płytą w zestawie jest ta
chronologicznie późniejsza.
Emu to trzeci album grupy, a pierwszy z Lipnicką,
choć słyszymy tu też męskie głosy – Roberta Amiriana, a w
jednym przypadku (Father Pio) samego Jansona. Generalnie,
płyta na ogół się snuje. Zanim zapoznałem się na poważnie z
twórczością Variusów, zachęcił mnie fakt, że w początkach
kariery Janson & co. grali rocka progresywnego. Teraz wiem, że
powinno to być dla mnie ostrzeżenie, bo duża część tego, co
powstało w art rocku od lat 80., a już zwłaszcza w polskiej
odnodze nurtu, to straszne nudziarstwo, gorsze niż te różne
britpopy i prawie całkiem pozbawione zadziorów. Wprawdzie
Varius Manx na Emu prezentuje się lepiej, ale i tak jest to
muzyka mocno przysypialna. Na korzyść przeważa największy przebój
– Zanim zrozumiesz, prawdziwa kwintesencja krajowego pop
rocka lat 90., ze szczyptą celtyckiego klimatu (piszczałki,
mandolina). Tokyo zaś, mimo tytułu jeden z nielicznych na
tym albumie utworów po polsku, to Variusy w bardziej dynamicznej
odsłonie. Wyróżniłbym jeszcze funkowaty Lesson of Flying,
a z kawałków balladowszych – Piosenkę księżycową.
Elf był lepszy. Konfekcja, ale jaka sympatyczna!
Dużo fortepianu, tu i ówdzie kwartet smyczkowy, występują też
nastrojowe partie saksofonu, fletu czy oboju (obojgu?), kojarzące mi
się nieodparcie z dziewięćdziesiątymi w muzyce polskiej (De Mono,
Robert Chojnacki, nawet Formacji Nieżywych Schabuff przytrafił się
jeden czy drugi hit z sympatycznym trąbieniem). W charakterze
backwokalu występuje De Su, popowe trio również działające pod
auspicjami Jansona.
Na Elfie bardziej mi odpowiadają te
dynamiczniejsze kawałki, jak Pocałuj noc albo Zamigotał
świat (po raz pierwszy usłyszany przeze mnie w wykonaniu
dziewczyn z innej wsi po konkursie wokalnym w Gminnym Ośrodku
Kultury, co daje pojęcie o popularności Variusów w tamtej epoce).
Zabij mnie już trochę mniej, choć w tym otwieraczu
nastrojowa zwrotka ze smyczkami skontrastowana została z prawie
rockowym refrenem. Spośród spokojniejszych utworów najlepiej
wypada Oszukam czas, którego początek wydaje się zdradzać
inspiracje Dire Straits. Natomiast finałowe Co dalej?, jadące
fortepianem i smutnymi skrzypkami, inspiruje mnie przede
wszystkim do wstawienia wody na kawę.
David
Bowie, Hours, 1999
To była pierwsza płyta Bowiego, której premiery
świadkiem byłem na bieżąco, mając już pewne pojęcie o tym
artyście. Bardzo wówczas spodobała mi się nostalgiczna ballada
Seven, którą słyszałem na liście przebojów Trójki.
Teraz, po latach, mam okazję z Hours zapoznać się w
całości.
Pod koniec lat 90. wydawało się, że elektronika
stopniowo pochłonie wszelkie inne gatunki muzyczne. Dotyczyło to
również twórczości Człowieka z Gwiazd, który na swym poprzednim
albumie, Earthling, całkiem jawnie flirtował z techno.
Okładka Hours, ze sklonowanym Bowiem w białym, sterylnym
wnętrzu (tudzież w japonkach), jest niezłym temporisem signumem
tamtych czasów. Podobnie odbieram dominujące w projekcie graficznym
różnokolorowe paski, kojarzące się z kodem kreskowym, oraz
ręcznie pisane – a przez to czasami nieczytelne – teksty
piosenek. Szwabacha, jaką napisano imię głównego bohatera, pasuje
tu jak pięść do nosa, ale wszystko to razem składa się całkiem
składnie na efekt “szumu informacyjnego”. Pod względem
muzycznym nie jest jednak najgorzej: proporcje pomiędzy elektroniką
a żywymi instrumentami pozostają jak trzeba.
Teraz, odsłuchawszy Hours, zdałem sobie sprawę,
że jeszcze częściej od Seven słyszałem po radiu
otwierającą album elegancką balladę Thursday’s Child.
Tyle że wtedy nie było słychać, jak dobrą robotę wykonuje
basista – jest nim Mark Plati. W tle słychać także głos żeński
w osobie Holly Palmer. Najważniejsza zaś po Bowiem postać na tej
płycie to gitarzysta prowadzący Reeves Gabrels, współpracownik
Człowieka z Gwiazd od czasu grupy Tin Machine. Nawiasem mówiąc,
dziś jest członkiem The Cure, zespołu, który niedolubiwałem ze
względu na smętną i dołującą muzykę (jakkolwiek jest to smętek
najwyższej jakości), aż całkiem niedawno przyszedł czas, że
zacząłem go słuchać dla poprawy nastroju. Ale o The Cure będzie
inną razą. Na Hours Gabrels był współproducentem
i współautorem całego materiału oraz zaaranżował go
pomysłowo, także pod względem gitarowym. Czy mówimy o solówce
techniką slide w Seven, o krótkich, lecz klimatycznych
zagrywkach słyszalnych w większości utworów, czy też o
szlachetnym, quasi-hendrixowskim przerywniku w If I’m
Dreaming My Life – utworze, który zaczyna się powoli i
podniośle, a potem przyspiesza, zwalnia i tak kilka razy – gitara
nie jest tu instrumentem wiodącym, ale nie pozostaje też wyłącznie
w tle.
Ogólnie rzecz biorąc, Hours jest płyta w dużej
części nastrojowa i refleksyjna, przepełniona charakterystyczną
bowie’owską melancholią, nie tylko w niepodrabialnej przecie
warstwie wokalnej. Something in the Air również ma charakter
dość balladowy i brzmi jak typowa, mocno podelektronizowana
produkcja z końca lat 90., której uroku nadaje schowane w tle
powywające wiosło, a najlepsza robi się podniosła końcówka,
bardzo w stylu Bowiego (skojarzenia biegną aż hen gdzieś pod
Heroes). Aranżacje z większym udziałem gitary akustycznej
oraz smyczków przynoszą Survive i Seven, przy czym
ten drugi lepszy. Co do tych smyczków – niekoniecznie brzmią one
jak prawdziwe. Po zajrzeniu do książeczki nabieram pewności: w
Survive słychać melotron. Nie ma takiej informacji na temat
Seven, ale tam i tak partia smyczkowa brzmi melotronowato –
dla mnie to akurat bardzo dobrze.
Spośród nastrojowej całości wyróżnia się
dynamiczniejszy The Pretty Things Are Going to Hell – tytuł
wyraźnie nawiązujący do The Stooges (Your Pretty Face Is Going
to Hell, śpiewał Iggy Pop na Raw Power), choć riffowe
dudnienie w podkładzie i zadziorny motyw przetworzonej gitary
równoważy stosunkowo łagodny głos Bowiego. Natomiast najbardziej
od reszty odbiega Brilliant Adventure, niespełna dwuminutowy
instrumental w stylu dalekowschodnim. Można by sądzić, że
Bowie znów sięgnął po koto, japońską cytrę, z której
korzystał jeszcze w czasach Heroes. Bo też Hours jest
to produkcja typowa dla Bowiego: stylistyka mocno osadzona w epoce,
ale równocześnie z bardzo wyraźnym piętnem indywidualnego stylu,
łatwo rozpoznawalnym dla tych, którzy znają wcześniejszą
twórczość artysty.
Emerson,
Lake & Palmer, Trilogy, 1972
Teraz czas na zespół, którego półfanem byłem w
początkach liceum. W ciągu 2016 r. z ELP pozostał
już tylko P. Lecz, jak głosił tytuł płyty The Nice,
zespołu, którego liderem był Keith Emerson przed połączeniem sił
z Gregiem Lake’em i Carlem Palmerem – Ars longa, vita
brevis. Co prawda to łacińskie powiedzenie oznacza co innego,
niż się powszechnie uważa, bo często funkcjonuje w znaczeniu
“życie przemija, sztuka pozostaje”, a w pierwotnym kontekście
znaczyło “życie jest za krótkie, żeby w pełni opanować
sztukę”, ale whatever, płyty są ciągle z nami.
Zespół, złożony z muzyków grających wcześniej
w The Nice (Emerson), King Crimson (Lake) i Atomic Rooster
(Palmer), powstał na początku lat 70. i szybko stał się
sławny dzięki wirtuozerii i rockowym przeróbkom muzyki
poważnej. Najbardziej charakterystyczny przykład stanowiły Obrazki
z wystawy Modesta Musorgskiego. Wielu ciężko krytykowało ELP,
że to niby wulgaryzacja muzyki poważnej z jednej strony, a
pretensjonalność z drugiej, próba pokazania za wszelką cenę, że
rock to jest Prawdziwa Sztuka. Przyczyna takiego ukierunkowania
stylistycznego była o wiele mniej patetyczna: muzycy chcieli po
prostu pokazać, że rocka da się wyhodować z korzenia muzyki
europejskiej, a nie tylko amerykańskiej (blues, soul, country itp.)
Czwarty album zespołu, a trzeci studyjny, przyozdobiony
jest okładką niestrudzonej agencji Hipgnosis, przedstawiającą
głowy muzyków wyrastające ze wspólnego tułowia (czyżby
inspiracja dla The Miracle Queen?) Wnętrze zdobi zaś zdjęcie
sklonowanych członków tria zaludniających jesienny las (Greg Lake
ma na sobie ciekawą, haftowaną marynarkę). Co do repertuaru…
Choć Emerson, Lake i Palmer zasłynęli własnymi wersjami
twórczości Bartoka, Musorgskiego czy Bacha, to na Trilogy
zaprezentowali repertuar w większości autorski, pojawił
się tylko jeden “cover”. Hoedown, szybki utwór o
melodyce kojarzącej się z irlandzkim reelem, to wariacja na temat
motywu z baletu Aarona Coplanda Rodeo. Zespół w ogóle lubił
Coplanda i wykonywał też jego Fanfare for a Common Man –
także w 1997, na jedynym koncercie w Polsce, udokumentowanym
kontrowersyjną pod względem legalności płytą koncertową.
Zagrali wówczas jeden utwór z Trilogy, a mianowicie
From the Beginning, pełną zadumy balladę Lake’a, opartą
na brzmieniu gitary akuśtycznej, a zwieńczoną melancholijną
solówką Emersona na syntezatorze Mooga.
Keith Emerson wydaje się na Trilogy zdecydowanie
dominować. Płytę rozpoczyna dwuczęściowa kompozycja Endless
Enigma, rozpoczynająca się awangardowo, wręcz kakofonicznie,
po czem przechodząca w podniosłą pieśń Lake’a do
akompaniamentu organów. Kiedy zaś Palmer zaczyna bębnić, zaczyna
się ELP, jakie kochamy, po prostu kwintesencjonalny przykład stylu
tej grupy, która wcześniej zrobiła Tarkusa i Obrazki.
Po jakimś czasie prowadzenie przejmuje znów Emerson, popisując się
kunsztem klasycznie wykształconego pianisty, którego największe
rozpasanie następuje w jego solowym utworze pod prostym tytułem
Fugue, a po chwili znów wraca Endless Enigma, tym
razem z większym udziałem mooga.
Po tym tryptyku pałeczkę przejmuje Greg Lake: najpierw
we wspomnianym From the Beginning, który wydaje się kolejnym
ogniwem ewolucji od czasu Lucky Man (i moim zdaniem zresztą
bije go na głowę), a później w bardziej żartobliwym The
Sheriff, choć i w nim organy czynią z Emersona mistrza
drugiego planu. Ta z kolei piosenka, jako przedstawicielka lżejszego
oblicza ELP, jest krokiem naprzód w porównaniu z miniaturką
Jeremy Bender z Tarkusa. Nastrój utworu jest dość
barokowy, ale żeby nie było zbyt dużego dysonansu między stylem a
tematem, kodę stanowi “westernowe” solo fortepianu.
Później inicjatywa wraca do mistrza klawiatury.
Hoedown jest obok Enigmy drugim zwornikiem albumu.
Trilogy, choć niby tytułowy, blednie w porównaniu, niemniej
też stanowi niezły przykład poważno-rockowych odlotów zespołu:
najpierw nastrojowa pieśń (Lake+fortepian), później galop
perkusyjno-syntezatorowy (kłania się Tank z pierwszej
płyty), a w końcu muzycy już kompletnie się rozkręcają,
rozsolowywują i dają czadu. Za wypełniacz, którego by mogło nie
być, uznaję natomiast Living Sin. Na finał pozostaje
Abaddon’s Bolero, będące – jak się łatwo domyślić –
bolerem, takim wciąż narastającym, ale nie do końca, bo w rytmie
marsza. No i reedycja zawiera jeszcze na bonus koncertową wersję
Hoedown.
Trilogy jest albumem mniej równym niż Pictures
at an Exhibition czy debiut, ale i tak niektóre utwory zdołały
przenieść mnie w czasy tzw. młodości.
Majka
Jeżowska, A ja wolę moją mamę, 1986
Podróż sentymentalna sięga czasów jeszcze dalszych.
Gdybym miał sobie przypomnieć, jaką muzykę pamiętam z
wcześniejszej części dzieciństwa, kiedy jeszcze nie byłem
świadomym miełamanem, to wymieniłbym przede wszystkim Lady Pank i
Majkę Jeżowską. Ta ostatnia jest niekłamaną klasyczką w
dziedzinie piosenek dla dzieci i będąc na przełomie dekad w wieku
<10, trudno nie było się natknąć na jakieś jej utwory: czy to
w “Teleranku”, czy w czasopiśmie “Video Świat Hanna Barbera”.
Niedawno miałem okazję często słyszeć niektóre jej przeboje i
doszedłem do wniosku, że Maria Antonina Jeżowska nie tylko
promieniuje optymizmem, uśmiechem i generalną pozytywnością na
maksa, ale w dodatku zapewnia sobie całkiem spoko aranżacje. Kiedy
więc w moje ręce wpadła reedycja płyty A ja wolę moją mamę,
nie mogłem się oprzeć pokusie sprawdzenia, jak twórczość
wokalistki wypadała także w mniej znanych kawałkach.
Połapanie się w dorobku Majki Jeżowskiej nie jest
łatwą sprawą, trochę dlatego, że spora jego część dostępna
jest w postaci rozmaitych składanek, a trochę dlatego, że niektóre
bardziej znane przeboje nagrywane były po kilka razy. Na oficjalnej
stronie artystki dyskografia uwzględnia wprawdzie płytę pod
tytułem A ja wolę moją mamę, ale jako data wydania podany
jest rok 1995, a w dodatku z płytą, którą trzymam w ręku, łączy
ją tylko jeden utwór, mianowicie tytułowy! Otsohoji?
Ewidentnie ta z 1995 to składanka (zawiera m.in. Najpiękniejszą
w klasie), a ta moja, wydana AD 1986 przez Tonpress, jest
regularnym albumem studyjnym: kolofon z tyłu okładki sugeruje, że
całość powstała w ciągu jednej sesji. W internetach zresztą
natknąłem się na zdjęcie oryginalnej nalepki z winyla.
Ktoś powie, że aranżacje trącą myszką, i nie jest
to mysz, która by jadła ryż. Ale można też je uznać za
wintażowe. Odpowiada za nie sama wokalistka i jej ówczesny małżonek
Tom Logan, który gra tu na gitarze. Syntezatory obsługuje Janusz
Skowron – znany muzyk jazzowy, dorabiający też jako sideman.
Basista zaś świetnie popisuje się prawie w każdym utworze –
też nie byle kto, bo Krzysztof Ścierański. W opisie nie
podano perkusisty, bo pewnie go nie było, wszystko klepał automat.
Majkę Jeżowską wspiera wokalnie grupa ośmiorga dzieci (wśród
nich Magda Fronczewska, córka Piotra), co czasem ma efekt dobry (w
chórkach), a czasem ciężkostrawny (solo, zwłaszcza w Ta lalka
jest moja!, gdzie Jeżowską słychać tylko czasami).
Sporadycznie słyszymy głosy męskie w osobach Jacka Cygana oraz
Mietka Szcześniaka. Drugi utwór z dziecięcym wokalem, zaśpiewany
przez Fronczewską Z “Donaldem” w kieszeni, to pieśń
marszowa na cześć najpopularniejszej wtedy gumy do żucia. Piosenka
wypada całkiem sympatycznie, choć pewnie nie znalazłby łaski w
oczach specjalistów od zdrowego żywienia. Co ciekawe, utwór
zupełnie pomija aspekt tzw. historyjek, których kolekcjonowanie
stanowiło w tamtych czasach istotny element juniorokultury.
Oczywiście wypada wspomnieć o utworze tytułowym,
który był jednym z największych hitów Jeżowskiej, z
zagrywką harmonijki chromatycznej a la Stevie Wonder. Gdyby tak
Guliwer utrzymane jest w regałowatym rytmie, zaś Komiksy –
magiczne obrazki to bardziej ejtisowe country. W pierwszym wersie
tego ostatniego pada nazwa Lady Pank – nie przypadkiem w nagraniu
płyty wziął udział sam Jan Borysewicz, choć akurat nie w tej
piosence, jeno w tytułowej i Kto się przezywa, gdzie wyciął
rasowe solo w swoim stylu. Z drugiej strony solówkę w Ta
lalka jest moja! musiał najwyraźniej grać Tom Logan, ale brzmi
ona bardzo borysewiczowo. Swoją drogą Kto się przezywa wykracza
poza temat zwykłych przezwisk, ale zawiera także krytykę rasizmu!
Za teksty odpowiada przede wszystkim Jacek Cygan.
Kilkanaście lat później nagrabił sobie straszliwie idiotyczną
Dumką na dwa serca, ale w tamtych czasach w dziedzinie muzyki
dla kidsów tekściarzem był czołowym (vide “Dyskoteka Pana
Jacka” [czyt. “Dżeka”]). Cztery piosenki popełniła
Agnieszka Osiecka i widać, że musiała czasami stosować swoją
ulubioną metodę, polegającą na wymyślaniu najpierw rymów, a
potem dopisywaniu do nich reszty. Efekty bywają dość groteskowe:
“Gdy będę kiedyś twoją ciotką / To zrobię z ciebie masło / I
na twym nosie starą szczotką / Wymaluję takie hasło…” Z kolei
w Raczej słyszymy: “Tak żyje się chyba na wyspach
Antybach” (Antyby = kombinacja Antyli z Antibes oraz antabą), “Tak
żyje się w kinie i w Lądku-Połczynie”. Chłoporobotnik i boa
grzechotnik przesyłają pozdrowienia. Znacznie lepiej wypada
UFO-buffo, gdzie wysoko chwytliwej muzyce towarzyszy zgrabny
tekst o sympatycznych kosmitach.
Elektronikę spotykamy nie tylko w aranżacjach. Na
Wojtusia tym razem mruga nie iskra z popielnika, jeno telewizor,
ale Wojtuś i tak woli komputer. Stąd dziwne dźwięki syntetyczne
oraz wykorzystanie wokodera. Cóż miałby powiedzieć w czasach,
kiedy [anecdata] niektóre dzieci umieją już włączyć kompa,
zanim nauczą się mówić [/anecdata], Teraz, gdy istotnym problemem
społecznym staje się tzw. wykluczenie cyfrowe, refren: “Kto nie
trzyma z komputerem / Zawsze będzie zerem” brzmi znacznie
brutalniej niż wtedy, gdy jeśli już dzieci miały do dyspozycji
jakiegoś kompa, to zwykle spektrumnę, złomodora albo małe atari.
Dziś, zamiast programowaniem w Basicu, młody człowiek raczej
zająłby się pisaniem hejtów w socjalnych mediach… Albo i nie. W
końcu Jeżowska to nie Kazik i nie od niej oczekujemy piosenek o
mrocznych stronach rzeczywistości.