poniedziałek, 19 czerwca 2017

Ameryka w trzech smakach (z frontu czytelniczego, cz. 2)




3. Tim Osborne, Srebrny dzwoneczek, Warszawa 2012

Istnieje teoria, że do czytania w pociągu najlepiej się nadaje coś rozrywkowego, powiedzmy – kryminał. Co prawda w PKP zdarzało mi się czytać nawet i Dostojewskiego (dokładniej – Braci Karamazow), ale potwierdzam, że istotnie kryminał albo jaka sensacja wchodzi dość łatwo. Dlatego też w podróż po Polsce se wziąłem Srebrny dzwoneczek, wydany w popularnej, taniej serii wydawniczej. Nie udało się, bo ostatnio czytanie w podróży beznadziejnie mi idzie, ale za to przeczytałem później.
Mamy tu do czynienia z typowym kryminałem noir z przechyłem na stronę rozrywkową. Jest amerykańska metropolia (konkretnie – Nowy Jork), zaludniona przez rozmaitych przestępców, oszustów, pijaków, biznesmenów i inne tałatajstwo, i jest prywatny detektyw, który w wielkomiejskim oceanie zamieszkanym przez pewną ilość dwunożnych zwierząt toruje sobie drogę zarówno zręcznym językiem i umiejętnościami negocjacyjnymi, jak i pięścią czy rewolwerem. Która to dekada – nie mam pojęcia, ale, biorąc pod uwagę stan techniki, wizualizuję sobie wczesne sześćdziesiąte.
Główny bohater nazywa się… Tim Osborne – co jednak wskazuje nie tyle na self-insert autora, co na fakt, że to, co widzimy na stronie tytułowej, jest pseudonimem. Tożsamość człowieka, który tę książkę napisał, trudno ustalić, choć – zważywszy brak nazwiska tłumacza – może on nie być Amerykaninem. Faktem jest natomiast, że Tim Osborne jako postać to nieco podupadły finansowo prywatny detektyw, kiery, przez znajomość z drobnym kombinatorem, zostaje wciągnięty w kilka afer jednocześnie. Szybko też pada pierwszy trup (ten właśnie kombinator) i atmosfera się zagęszcza… W międzyczasie pojawia się wątek damsko-męski, który wypada nieźle, ale bez niego fabuła też by sobie poradziła.
Czyta się lekko, zwroty akcji występują, mocną stronę stanowią żywe, momentami soczyste dialogi (choć słowo z kategorii bardzo brzydkich występuje tylko raz). Przyjemność z lektury ograniczają dość regularne błędy redakcyjne, zwykle w postaci braku ogonków (“machnęła ręka niecierpliwie”). Kontrowersje może też budzić okładka, przyozdobiona stockowym zdjęciem nie mającym zgoła nic wspólnego z treścią książki: jakieś drzwi, a przy nich cała bateria przycisków dzwonków, wraz z tabliczkami z nazwiskiem lokatora – jeśli się przyjrzeć bliżej, to widać, że po rosyjsku. Blurb na tylnej stronie zawiera natomiast błąd rzeczowy co do zawiązania akcji: to nie kombinator wynajęty przez bogacza nie zamierzał wywiązać się z umowy, lecz przeciwnie, bogacz mu nie płacił.


4. Ian Jackman, Dr House. Oficjalny przewodnik po serialu, przełożył Paweł Laskowicz, Poznań 2010

Udało mi się niedawno wreszcie skończyć Doktora Housego. Ostatnie dwa sezony były nierówne, choć, mam wrażenie, i tak całościowo lepsze niż szósty; jakkolwiek kudy tam nowym członkiniom zespołu diagnostycznego, doktorkom Park i Adams, do Cameron albo Trzynastki. Na kóniec programu jeszcze raz se obejrzałem sezon pierwszy, aby zobaczyć, jak wiele się zmieniło od czasu, gdy Chase miał dłuższe włosy, Foreman w ogóle miał jakiekolwiek, Cuddy mogła się pojawiać raz na odcinek, House tak ordynarnie na nią nie leciał i w ogóle stosunki pomiędzy lekarzami stanowiły tylko przyprawę do zagadki medycznej, a nie lejmotyw fabuły.
Tymczasem przeczytałem książkę prezentującą serial od kuchni. Jak łatwo się zorientować po obciętej na jeża głowie kulawego medykusa, oficjalny przewodnik doprowadzony jest do VI sezonu. Autorem przedmowy zresztą jest Hugh Laurie, który z dość angielskim humorem opowiada pokrótce, jak interesującym przeżyciem był dla niego udział w serialu. Autor książki miał natomiast dostęp do niemal całego personelu wymienionego w napisach końcowych, możemy więc zapoznać się ze szczegółami pracy wszystkich ważniejszych postaci – od producentów po bufetowych. Spośród kojarzonych nazwisk brakowało mi tylko jednego – scenarzysta Lawrence Kaplow (którego nazwisko w jednym z odcinków House wykorzystał jako onomatopeję) wymienion został tylko dwa razy, a jego samego Ian Jackman o nic nie wypytywał.
Rozdziały dotyczące stricte powstawania serialu oraz jego problematyki przeplatane są rozdziałami o poszczególnych postaciach. Te ostatnie zawierają krótkie charakterystyki bohaterów oraz wywiady z wcielającymi się w nich aktorami. Najkrótszy jest rozdział o nieszczęsnym Kutnerze – autorowi nie udało się dotrzeć do odgrywającego go Kala Penna.
Ogólnie rzecz biorąc, książka daje pojęcie, jak wielkiej pracy wymaga przygotowanie serialu z górnej półki. Już samo pisanie scenariusza to była tytaniczna robota, na którą składał się wysiłek kilkunastu osób. Kręcenie jednego odcinka trwało średnio 8 dni, a drugie tyle przygotowania, choć czasami trzeba było dłużej. Wszelkiego rodzaju rekwizyty istniały w kilku egzemplarzach i po zakończeniu zdjęć składowano je w magazynach, na wypadek, gdyby skarbówka chciała coś zweryfikować.
Akcja Doktora Housego toczy się w Princeton, ale kręcone było w Los Angeles, a odcinek pilotowy nawet w Vancouver. Oznaczało to, dla naprzykładu, że do ekipy należał specjalista, którego zadaniem było pilnować przy zdjęciach plenerowych, żeby w kadr nie właziła flora niewystępująca w New Jersey. Pewien problem stanowił przełom V i VI sezonu, w którym House trafia do szpitala psychiatrycznego Mayfield, bo w Kalifornii nie ma odpowiedniego gmachu, a w “Joisey” jak najbardziej. Wobec tego wnętrza zaaranżowano w studiu, a do nakręcenia scen z wrotami szpitala wykorzystano autentyczny XIX-wieczny nowodżersejski psychiatryk.
Nie brakuje rozmaitych ciekawostków: że Lisa Edelstein (Cuddy) jest wegetarianką, a Robert Sean Leonard (Wilson) jest leniwy, więc o wiele bardziej woli teatr od telewizji, tylko że wyżyć się z tego nie da. Natomiast większość rodziny Jessego Spencera (Chase) to lekarze i tylko on jeden nie prawdziwy, a udawany. Zaś w jednej z przejściówek do przerwy na reklamę House pozuje z wężem, który wcześniej występował u boku Indiany Jonesa. Oczywisty fenomen stanowi fakt, że amerykańskiego lekarza w amerykańskim serialu zagrał angielski aktor, i to tak sugestywnie, że kiedy niektórzy poza planem słyszeli, jak mówił z naturalnym dla siebie brytyjskim akcentem, to myśleli, że się wygłupia.
Przekład jest w miarę niezły, choć już na pierwszej stronie wstępu czytamy, że na początku pierwszego odcinka pacjentka rozmawia z kolegą, podczas gdy w rzeczywistości była to koleżanka. Nie bardzo też wiem, co to znaczy, że “efekty w tym odcinku muszą być cycuś-glancuś”. Za to jeśli chodzi o warstwę graficzną – mamy do dyspozycji wkładkę z kolorowymi ilustracjami, ale także zdjęcia czarno-białe rozsiane w tekście. Niepotrzebnym udziwnieniem – a przejawem bicia na objętość – wydają mi się za to aż cztery sposoby graficznego wyróżniania cytatów, jakimi przetkany jest tekst.
Podsumowywując, książka nadaje się na rekapitulację i uzupełnienie Doktora Housego, ale nie dla początkujących, którzy chcieliby zrozumieć, o co w tym serialu biega – a to dlatego, że zawiera mnóstwo spoilerów.

Cytat: “…każdy, kto sądzi, że Princeton-Plainsboro to typowy amerykański szpital, musiał przeżyć większość życia w prawdziwie końskim zdrowiu”. (Hugh Laurie)


5. Margaret Atwood, Opowieść podręcznej, przełożyła Zofia Uhrynowska-Hanasz, Warszawa 1992 (z serii “Klub Interesującej Książki”)

Zanim wrócę do Chin, postanowiłem przeczytać jeszcze powieść, która ostatnio jest na fali. Po pierwsze dlatego, że w świetle poczynań niektórych polityków (nie będę pokazywał palcym) w dziedzinie praw kobiet jej tematyka wydaje się złowieszczo aktualna, a po drugie dlatego, że akurat na Showmaksie leci jej serialowa adaptacja. Po Opowieść podręcznej zamierzałem jednak sięgnąć już od dawna: na półce “do przeczytania” stała już od dziewięciu lat, kiedy to przechodziłem okres fascynacji Kanadą, zaś Margaret Atwood to właśnie pisarka kanadyjska.
Na pewnym forum internetowym natrafiłem na dość oryginalny pogląd (sformułowany bez znajomości książki), jakoby Opowieść podręcznej była pornosem dla skrajnej prawicy i że literatura piękna w ogóle nie powinna się zajmować poważnymi sprawami społecznymi, bo to jest miejsce dla literatury faktu, a powieści poruszające poważne sprawy pisze się przede wszystkim dla kasy. Jak to powiedział pewien Telvanni w Morrowindzie: “To bardzo oryginalny pomysł. Jeszcze takiego nie było. Powinien też zniknąć jak najszybciej”.
No to czym w takim razie jest powieść Atwood? Antyutopią. Po katastrofie demograficznej, spowodowanej spadkiem rozrodczości, na terytorium byłego USA powstała “Republika Gilead”, teokratyczna dyktatura, której prawo opiera się na bardzo surowej interpretacji Biblii. Główną bohaterkę nazywają Freda, ale to nie jest jej prawdziwe imię. To dopełniacz, określenie dzierżawcze, wskazujące, do kogo należy. Jest Podręczną – jej zadanie polega na rodzeniu dzieci dla Żony Komendanta, tak jak biblijna niewolnica Bilha rodziła “w imieniu” Racheli, a Zilpa dla Lei.
Informacje na temat rzeczywistości Gileadu dawkowane są stopniowo, ale już od samego początku widzimy, że los podręcznej jest nie do pozazdroszczenia. “Kwiaty są w dalszym ciągu dozwolone” – to zdanie niesie w sobie taką wagę, że czytelnika przechodzi dreszcz. Potem dowiadujemy się o toczonej gdzieś tam wojnie z odszczepieńcami, o wszechwładnych Oczach – tajnej policji, o egzekucjach (zwanych eufemistycznie Wybawieniami) i deportacjach.
Kobiety w Gileadzie są nie tylko całkowicie podporządkowane, ale jeszcze zhierarchizowane i zuniformizowane. Oprócz Podręcznych – ubranych na czerwono, występują jeszcze Marty w zieleni, zajmują się sprawami gospodarczymi. Żony, odziane na niebiesko są oficjalnymi małżonkami mężczyzn i cieszą się stosunkowo największymi przywilejami ze wszystkich. Są jeszcze gospożony – robiące wszystko to razem, co tamte trzy grupy, ale na rzecz uboższych mężczyzn – oraz Ciotki w khaki, zajmujące się szkoleniem i indoktrynacją podręcznych i ogólnie działające jako zbrojne ramię reżimu w wersji żeńskiej. Ale gdzieś tam są jeszcze i te, które nazywa się “niekobietami”…
Jak to zwykle w totalitaryzmie, zaciera się różnica pomiędzy ofiarą a oprawcą. Kobiety są zasadniczo pozbawione praw – ale niektóre z nich otwarcie wspierają reżim, jak Ciotki, poddając podręczne bezlitosnej indoktrynacji, obejmującej także łamanie ich ducha. Żony Komendantów wydają się uprzywilejowane, ale i one są w gruncie rzeczy niewolnicami, tyle że w złotej klatce – a przy okazji to do nich należy karanie podległych kobiet za różne przewinienia. A choć w tym świecie władza należy do mężczyzn, to im także nie tak dużo wolno. Kopulacja może się odbywać tylko w celach prokreacyjnych, i to według ściśle określonej procedury. Komendantom nie wolno zostawać sam na sam z podręcznymi ani wchodzić do kobiecej części domu. Prawdę mówiąc, samo słowo “wolność” jest nielegalne, żeby ktoś przypadkiem nie zaczął za bardzo się zastanawiać.
Uderza kompletne popsucie – w imię wyższego dobra – stosunków międzyludzkich: w Gileadzie nikt z nikim normalnie nie rozmawia. Interakcje pomiędzy mężczyznami a kobietami są ograniczone do minimum, żeby nie kusić. Kobiety z różnych grup odnoszą się do siebie z pogardą i zawiścią: jak pokazują retrospekcje ze szkolenia w Czerwonego Centrum – wskutek indoktrynacji, która zarazem wmawia też kobietom, że mężczyźni to buhaje kierowane popędami i manipulowanie nimi jest słuszne i zbawienne. Nawet w obrębie własnej grupy trzeba uważać: donosicielstwo kwitnie. Zatem z inną podręczną Freda wymienia tylko puste frazesy dla podtrzymania rozmowy, od Mart wysłuchuje zęgrania i burczenia. Ciotki też nie rozmawiają, tylko wygłaszają przemowy, Żony z kolei we własnym gronie wymieniają się small talkiem.
Jak Freda radzi sobie z tym wszystkim? Jest kobietą wrażliwą i spostrzegawczą, o bogatym życiu wewnętrznym, i to głównie jego się trzyma. W pewnej mierze pomagają jej wspomnienia: dawnego życia przed Gileadem – męża, córki, najlepszej przyjaciółki. Pojawiają się cały czas, pozwalając bohaterce zachować normalność. Jednak samymi wspomnieniami żyć się nie da. Freda zdaje sobie sprawę, że jest w takiej sytuacji, w jakiej jest i niewiele może na to poradzić, więc w pewnym stopniu akceptuje swoje warunki egzystencji, nie wychyla się. “Żyj chwilą obecną, wyciągnij z tego, ile się da, to jest wszystko, co masz” – mówi sobie i chwyta się każdej, nawet trwającej ledwie chwilę i całkiem banalnej przyjemności: powiew wpadający przez uchylone okno, jedzenie jajka czy zastanawianie się, co znaczy wyryta na dnie szafy sentencja: Nolite te bastardes carborundorum. Z czasem dostrzega i inne przejawy tego, że życie biegnie swoją koleją, wciskając się w szczeliny w skorupie totalitaryzmu. Ale mimo wszystko nie można ufać nikomu.
Powieść ma formę długiego monologu Fredy. Jest to opowieść, którą wygłasza do wyimaginowanego słuchacza (SPOILER: jak się później okazuje – nagrywa na taśmę), na bieżąco, więc nic dziwnego, że wpada w retrospekcje czy też w ogólniejsze rozważania o swoim losie. Trzeba zaś przyznać, że język i pole skojarzeń ma szerokie, wszędzie jest pełno symboliki. Ot, choćby takiej, że choć kobietom nie wolno czytać, to w swoim pokoju Freda ma poduszkę z napisem “WIARA”. Zastanawia się, gdzie się podziały dwie pozostałe poduszki z tego samego kompletu. Ano właśnie: w Gileadzie jest wiara, a nie ma nadziei ani miłości. Zresztą ta wiara też taka umowna, zapomnieli o niej, tak jak zapomnieli zabrać tę poduszkę.
Tłumaczenie stoi na ogólnie dobrym poziomie, choć gdzieś tam się przytrafiło “sądowanie”, a w dwóch miejscach tłumaczka nie złapała kontekstu. Mowa jest bowiem o kasecie Boy George parodiuje (a nie Parodie Boya George’a?) oraz o przesiedlanych do Dakoty “Dzieciach Wiosek”. Kojarzyło mi się to początkowo z jakimiś hipisami, ale w oryginale byli “Children of Ham”, czyli Dzieci Chama (Chamici, gdyby ktoś miał wątpliwości, o jakiego znowu Chama chodzi), czyli, jak należy się spodziewać, Afroamerykanie.
Okładka mojego wydania, jak to zwykle w “Klubie Interesującej Książki”, ozdobiona jest prymitywistycznym obrazkiem Marii Ihnatowicz, przedstawiającym podręczną i troje niemowląt. Podręczne ubrane były na czerwono – nie licząc białych “skrzydeł”, które w ekranizacjach i na ilustracjach przedstawia się najczęściej jako coś w rodzaju czepków czy kornetów, w każdym razie na pewno chodzi o nakrycie głowy. Tymczasem na okładce podręczna ma na głowie czerwoną chustę, za to na plecach – duże, białe, niby-anielskie skrzydła. Nie bardzo wiadomo, w jaki sposób miałoby to jej ograniczać pole widzenia. Jest to fail ilustratorski porównywalny z okładką Koloru magii Pratchetta, na której Josh Kirby przedstawił “czworookiego” Dwukwiata dosłownie, z czworgiem oczu w rządku, podczas gdy autorowi chodziło o to, że nosił okulary.

Cytat: “Zwyczajne, mówiła Ciotka Lidia, to to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Teraz może się wam to nie wydać zwyczajne, ale po jakimś czasie się wyda.”