3.
Tim Osborne, Srebrny dzwoneczek, Warszawa
2012
Istnieje teoria, że do czytania w pociągu
najlepiej się nadaje coś rozrywkowego, powiedzmy – kryminał. Co
prawda w PKP zdarzało mi się czytać nawet i Dostojewskiego
(dokładniej – Braci Karamazow), ale potwierdzam, że
istotnie kryminał albo jaka sensacja wchodzi dość łatwo. Dlatego
też w podróż po Polsce se wziąłem Srebrny dzwoneczek,
wydany w popularnej, taniej serii wydawniczej. Nie udało się, bo
ostatnio czytanie w podróży beznadziejnie mi idzie, ale za to
przeczytałem później.
Mamy tu do czynienia z typowym kryminałem noir z
przechyłem na stronę rozrywkową. Jest amerykańska metropolia
(konkretnie – Nowy Jork), zaludniona przez rozmaitych przestępców,
oszustów, pijaków, biznesmenów i inne tałatajstwo, i jest
prywatny detektyw, który w wielkomiejskim oceanie zamieszkanym
przez pewną ilość dwunożnych zwierząt toruje sobie drogę
zarówno zręcznym językiem i umiejętnościami negocjacyjnymi, jak
i pięścią czy rewolwerem. Która to dekada – nie mam pojęcia,
ale, biorąc pod uwagę stan techniki, wizualizuję sobie wczesne
sześćdziesiąte.
Główny bohater nazywa się… Tim Osborne – co
jednak wskazuje nie tyle na self-insert autora, co na fakt, że to,
co widzimy na stronie tytułowej, jest pseudonimem. Tożsamość
człowieka, który tę książkę napisał, trudno ustalić, choć –
zważywszy brak nazwiska tłumacza – może on nie być
Amerykaninem. Faktem jest natomiast, że Tim Osborne jako postać to
nieco podupadły finansowo prywatny detektyw, kiery, przez znajomość
z drobnym kombinatorem, zostaje wciągnięty w kilka afer
jednocześnie. Szybko też pada pierwszy trup (ten właśnie
kombinator) i atmosfera się zagęszcza… W międzyczasie pojawia
się wątek damsko-męski, który wypada nieźle, ale bez niego
fabuła też by sobie poradziła.
Czyta się lekko, zwroty akcji występują, mocną
stronę stanowią żywe, momentami soczyste dialogi (choć słowo z
kategorii bardzo brzydkich występuje tylko raz). Przyjemność
z lektury ograniczają dość regularne błędy redakcyjne,
zwykle w postaci braku ogonków (“machnęła ręka niecierpliwie”).
Kontrowersje może też budzić okładka, przyozdobiona stockowym
zdjęciem nie mającym zgoła nic wspólnego z treścią książki:
jakieś drzwi, a przy nich cała bateria przycisków dzwonków, wraz
z tabliczkami z nazwiskiem lokatora – jeśli się przyjrzeć
bliżej, to widać, że po rosyjsku. Blurb na tylnej stronie zawiera
natomiast błąd rzeczowy co do zawiązania akcji: to nie kombinator
wynajęty przez bogacza nie zamierzał wywiązać się z umowy, lecz
przeciwnie, bogacz mu nie płacił.
4.
Ian Jackman, Dr House. Oficjalny przewodnik po serialu,
przełożył Paweł Laskowicz, Poznań 2010
Udało mi się niedawno wreszcie skończyć Doktora
Housego. Ostatnie dwa sezony były nierówne, choć, mam
wrażenie, i tak całościowo lepsze niż szósty; jakkolwiek kudy
tam nowym członkiniom zespołu diagnostycznego, doktorkom Park i
Adams, do Cameron albo Trzynastki. Na kóniec programu jeszcze raz se
obejrzałem sezon pierwszy, aby zobaczyć, jak wiele się zmieniło
od czasu, gdy Chase miał dłuższe włosy, Foreman w ogóle miał
jakiekolwiek, Cuddy mogła się pojawiać raz na odcinek, House tak
ordynarnie na nią nie leciał i w ogóle stosunki pomiędzy
lekarzami stanowiły tylko przyprawę do zagadki medycznej, a nie
lejmotyw fabuły.
Tymczasem przeczytałem książkę prezentującą serial
od kuchni. Jak łatwo się zorientować po obciętej na jeża głowie
kulawego medykusa, oficjalny przewodnik doprowadzony jest do VI
sezonu. Autorem przedmowy zresztą jest Hugh Laurie, który z dość
angielskim humorem opowiada pokrótce, jak interesującym przeżyciem
był dla niego udział w serialu. Autor książki miał
natomiast dostęp do niemal całego personelu wymienionego w napisach
końcowych, możemy więc zapoznać się ze szczegółami pracy
wszystkich ważniejszych postaci – od producentów po bufetowych.
Spośród kojarzonych nazwisk brakowało mi tylko jednego –
scenarzysta Lawrence Kaplow (którego nazwisko w jednym z odcinków
House wykorzystał jako onomatopeję) wymienion został tylko dwa
razy, a jego samego Ian Jackman o nic nie wypytywał.
Rozdziały dotyczące stricte powstawania serialu oraz
jego problematyki przeplatane są rozdziałami o poszczególnych
postaciach. Te ostatnie zawierają krótkie charakterystyki bohaterów
oraz wywiady z wcielającymi się w nich aktorami. Najkrótszy
jest rozdział o nieszczęsnym Kutnerze – autorowi nie udało
się dotrzeć do odgrywającego go Kala Penna.
Ogólnie
rzecz biorąc, książka daje pojęcie, jak wielkiej pracy wymaga
przygotowanie serialu z górnej półki. Już samo pisanie
scenariusza to była tytaniczna robota, na którą składał się
wysiłek kilkunastu osób. Kręcenie jednego odcinka trwało średnio
8 dni, a drugie tyle przygotowania, choć czasami trzeba było
dłużej. Wszelkiego rodzaju rekwizyty istniały w kilku
egzemplarzach i po zakończeniu zdjęć składowano je w magazynach,
na wypadek, gdyby skarbówka chciała coś zweryfikować.
Akcja
Doktora Housego toczy się w Princeton, ale kręcone było w
Los Angeles, a odcinek pilotowy nawet w Vancouver. Oznaczało
to, dla naprzykładu, że do ekipy należał specjalista, którego
zadaniem było pilnować przy zdjęciach plenerowych, żeby w kadr
nie właziła flora niewystępująca w New Jersey. Pewien problem
stanowił przełom V i VI sezonu, w którym House trafia do
szpitala psychiatrycznego Mayfield, bo w Kalifornii nie ma
odpowiedniego gmachu, a w “Joisey” jak najbardziej. Wobec tego
wnętrza zaaranżowano w studiu, a do nakręcenia scen z wrotami
szpitala wykorzystano autentyczny XIX-wieczny nowodżersejski
psychiatryk.
Nie
brakuje rozmaitych ciekawostków: że Lisa Edelstein (Cuddy) jest
wegetarianką, a Robert Sean Leonard (Wilson) jest leniwy, więc
o wiele bardziej woli teatr od telewizji, tylko że wyżyć się z
tego nie da. Natomiast większość rodziny Jessego Spencera (Chase)
to lekarze i tylko on jeden nie prawdziwy, a udawany. Zaś w jednej z
przejściówek do przerwy na reklamę House pozuje z wężem, który
wcześniej występował u boku Indiany Jonesa. Oczywisty fenomen
stanowi fakt, że amerykańskiego lekarza w amerykańskim serialu
zagrał angielski aktor, i to tak sugestywnie, że kiedy niektórzy
poza planem słyszeli, jak mówił z naturalnym dla siebie
brytyjskim akcentem, to myśleli, że się wygłupia.
Przekład
jest w miarę niezły, choć już na pierwszej stronie wstępu
czytamy, że na początku pierwszego odcinka pacjentka rozmawia z
kolegą, podczas gdy w rzeczywistości była to koleżanka. Nie
bardzo też wiem, co to znaczy, że “efekty w tym odcinku muszą
być cycuś-glancuś”. Za to jeśli chodzi o warstwę graficzną –
mamy do dyspozycji wkładkę z kolorowymi ilustracjami, ale
także zdjęcia czarno-białe rozsiane w tekście. Niepotrzebnym
udziwnieniem – a przejawem bicia na objętość – wydają mi się
za to aż cztery sposoby graficznego wyróżniania cytatów, jakimi
przetkany jest tekst.
Podsumowywując,
książka nadaje się na rekapitulację i uzupełnienie Doktora
Housego, ale nie dla początkujących, którzy chcieliby
zrozumieć, o co w tym serialu biega – a to dlatego, że zawiera
mnóstwo spoilerów.
Cytat:
“…każdy, kto sądzi, że Princeton-Plainsboro to typowy
amerykański szpital, musiał przeżyć większość życia w
prawdziwie końskim zdrowiu”. (Hugh Laurie)
5.
Margaret Atwood, Opowieść podręcznej,
przełożyła Zofia Uhrynowska-Hanasz, Warszawa 1992 (z serii
“Klub Interesującej Książki”)
Zanim wrócę do Chin, postanowiłem przeczytać jeszcze
powieść, która ostatnio jest na fali. Po pierwsze dlatego, że
w świetle poczynań niektórych polityków (nie będę
pokazywał palcym) w dziedzinie praw kobiet jej tematyka wydaje
się złowieszczo aktualna, a po drugie dlatego, że akurat na
Showmaksie leci jej serialowa adaptacja. Po Opowieść podręcznej
zamierzałem jednak sięgnąć już od dawna: na półce “do
przeczytania” stała już od dziewięciu lat, kiedy to
przechodziłem okres fascynacji Kanadą, zaś Margaret Atwood to
właśnie pisarka kanadyjska.
Na pewnym forum internetowym natrafiłem na dość
oryginalny pogląd (sformułowany bez znajomości książki), jakoby
Opowieść podręcznej była pornosem dla skrajnej prawicy
i że literatura piękna w ogóle nie powinna się
zajmować poważnymi sprawami społecznymi, bo to jest miejsce dla
literatury faktu, a powieści poruszające poważne sprawy pisze się
przede wszystkim dla kasy. Jak to powiedział pewien Telvanni w
Morrowindzie: “To bardzo oryginalny pomysł. Jeszcze takiego
nie było. Powinien też zniknąć jak najszybciej”.
No to czym w takim razie jest powieść Atwood?
Antyutopią. Po katastrofie demograficznej, spowodowanej spadkiem
rozrodczości, na terytorium byłego USA powstała “Republika
Gilead”, teokratyczna dyktatura, której prawo opiera się na
bardzo surowej interpretacji Biblii. Główną bohaterkę nazywają
Freda, ale to nie jest jej prawdziwe imię. To dopełniacz,
określenie dzierżawcze, wskazujące, do kogo należy. Jest
Podręczną – jej zadanie polega na rodzeniu dzieci dla Żony
Komendanta, tak jak biblijna niewolnica Bilha rodziła “w imieniu”
Racheli, a Zilpa dla Lei.
Informacje na temat rzeczywistości Gileadu dawkowane są
stopniowo, ale już od samego początku widzimy, że los podręcznej
jest nie do pozazdroszczenia. “Kwiaty są w dalszym ciągu
dozwolone” – to zdanie niesie w sobie taką wagę, że
czytelnika przechodzi dreszcz. Potem dowiadujemy się o toczonej
gdzieś tam wojnie z odszczepieńcami, o wszechwładnych Oczach
– tajnej policji, o egzekucjach (zwanych eufemistycznie
Wybawieniami) i deportacjach.
Kobiety w Gileadzie są nie tylko całkowicie
podporządkowane, ale jeszcze zhierarchizowane i zuniformizowane.
Oprócz Podręcznych – ubranych na czerwono, występują jeszcze
Marty w zieleni, zajmują się sprawami gospodarczymi. Żony, odziane
na niebiesko są oficjalnymi małżonkami mężczyzn i cieszą
się stosunkowo największymi przywilejami ze wszystkich. Są jeszcze
gospożony – robiące wszystko to razem, co tamte trzy grupy, ale
na rzecz uboższych mężczyzn – oraz Ciotki w khaki, zajmujące
się szkoleniem i indoktrynacją podręcznych i ogólnie działające
jako zbrojne ramię reżimu w wersji żeńskiej. Ale gdzieś tam są
jeszcze i te, które nazywa się “niekobietami”…
Jak to zwykle w totalitaryzmie, zaciera się różnica
pomiędzy ofiarą a oprawcą. Kobiety są zasadniczo pozbawione praw
– ale niektóre z nich otwarcie wspierają reżim, jak Ciotki,
poddając podręczne bezlitosnej indoktrynacji, obejmującej także
łamanie ich ducha. Żony Komendantów wydają się uprzywilejowane,
ale i one są w gruncie rzeczy niewolnicami, tyle że w złotej
klatce – a przy okazji to do nich należy karanie podległych
kobiet za różne przewinienia. A choć w tym świecie władza należy
do mężczyzn, to im także nie tak dużo wolno. Kopulacja może się
odbywać tylko w celach prokreacyjnych, i to według ściśle
określonej procedury. Komendantom nie wolno zostawać sam na sam z
podręcznymi ani wchodzić do kobiecej części domu. Prawdę mówiąc,
samo słowo “wolność” jest nielegalne, żeby ktoś przypadkiem
nie zaczął za bardzo się zastanawiać.
Uderza kompletne popsucie – w imię wyższego dobra –
stosunków międzyludzkich: w Gileadzie nikt z nikim normalnie nie
rozmawia. Interakcje pomiędzy mężczyznami a kobietami są
ograniczone do minimum, żeby nie kusić. Kobiety z różnych grup
odnoszą się do siebie z pogardą i zawiścią: jak pokazują
retrospekcje ze szkolenia w Czerwonego Centrum – wskutek
indoktrynacji, która zarazem wmawia też kobietom, że mężczyźni
to buhaje kierowane popędami i manipulowanie nimi jest słuszne i
zbawienne. Nawet w obrębie własnej grupy trzeba uważać:
donosicielstwo kwitnie. Zatem z inną podręczną Freda wymienia
tylko puste frazesy dla podtrzymania rozmowy, od Mart wysłuchuje
zęgrania i burczenia. Ciotki też nie rozmawiają, tylko
wygłaszają przemowy, Żony z kolei we własnym gronie wymieniają
się small talkiem.
Jak Freda radzi sobie z tym wszystkim? Jest kobietą
wrażliwą i spostrzegawczą, o bogatym życiu wewnętrznym, i to
głównie jego się trzyma. W pewnej mierze pomagają jej
wspomnienia: dawnego życia przed Gileadem – męża, córki,
najlepszej przyjaciółki. Pojawiają się cały czas, pozwalając
bohaterce zachować normalność. Jednak samymi wspomnieniami żyć
się nie da. Freda zdaje sobie sprawę, że jest w takiej sytuacji, w
jakiej jest i niewiele może na to poradzić, więc w pewnym stopniu
akceptuje swoje warunki egzystencji, nie wychyla się. “Żyj chwilą
obecną, wyciągnij z tego, ile się da, to jest wszystko, co masz”
– mówi sobie i chwyta się każdej, nawet trwającej ledwie chwilę
i całkiem banalnej przyjemności: powiew wpadający przez uchylone
okno, jedzenie jajka czy zastanawianie się, co znaczy wyryta na
dnie szafy sentencja: Nolite te bastardes carborundorum. Z
czasem dostrzega i inne przejawy tego, że życie biegnie swoją
koleją, wciskając się w szczeliny w skorupie totalitaryzmu. Ale
mimo wszystko nie można ufać nikomu.
Powieść ma formę długiego monologu Fredy. Jest to
opowieść, którą wygłasza do wyimaginowanego słuchacza (SPOILER:
jak się później okazuje – nagrywa na taśmę), na bieżąco,
więc nic dziwnego, że wpada w retrospekcje czy też w ogólniejsze
rozważania o swoim losie. Trzeba zaś przyznać, że język i pole
skojarzeń ma szerokie, wszędzie jest pełno symboliki. Ot, choćby
takiej, że choć kobietom nie wolno czytać, to w swoim pokoju Freda
ma poduszkę z napisem “WIARA”. Zastanawia się, gdzie się
podziały dwie pozostałe poduszki z tego samego kompletu. Ano
właśnie: w Gileadzie jest wiara, a nie ma nadziei ani miłości.
Zresztą ta wiara też taka umowna, zapomnieli o niej, tak jak
zapomnieli zabrać tę poduszkę.
Tłumaczenie stoi na ogólnie dobrym poziomie, choć
gdzieś tam się przytrafiło “sądowanie”, a w dwóch miejscach
tłumaczka nie złapała kontekstu. Mowa jest bowiem o kasecie Boy
George parodiuje (a nie Parodie Boya George’a?) oraz o
przesiedlanych do Dakoty “Dzieciach Wiosek”. Kojarzyło mi się
to początkowo z jakimiś hipisami, ale w oryginale byli “Children
of Ham”, czyli Dzieci Chama (Chamici, gdyby ktoś miał
wątpliwości, o jakiego znowu Chama chodzi), czyli, jak należy się
spodziewać, Afroamerykanie.
Okładka mojego wydania, jak to zwykle w “Klubie
Interesującej Książki”, ozdobiona jest prymitywistycznym
obrazkiem Marii Ihnatowicz, przedstawiającym podręczną i troje
niemowląt. Podręczne ubrane były na czerwono – nie licząc
białych “skrzydeł”, które w ekranizacjach i na
ilustracjach przedstawia się najczęściej jako coś w rodzaju
czepków czy kornetów, w każdym razie na pewno chodzi o
nakrycie głowy. Tymczasem na okładce podręczna ma na głowie
czerwoną chustę, za to na plecach – duże, białe, niby-anielskie
skrzydła. Nie bardzo wiadomo, w jaki sposób miałoby to jej
ograniczać pole widzenia. Jest to fail ilustratorski porównywalny z
okładką Koloru magii Pratchetta, na której Josh Kirby
przedstawił “czworookiego” Dwukwiata dosłownie, z czworgiem
oczu w rządku, podczas gdy autorowi chodziło o to, że nosił
okulary.
Cytat:
“Zwyczajne, mówiła Ciotka Lidia, to to, do czego jesteśmy
przyzwyczajeni. Teraz może się wam to nie wydać zwyczajne, ale po
jakimś czasie się wyda.”