czwartek, 30 listopada 2017

Diaspora z widłami (z frontu czytelniczego, cz. 4)



8. Pierre Picquart, Imperium chińskie. Historia i teraźniejszość chińskiej diaspory, przełożyła Irena Kałużyńska, Warszawa 2006

W końcu wracam do książek o Chinach. Na początek niezbyt obszerna publikacja wydawnictwa Dialog, poświęcona zarysowi problematyki diaspory chińskiej, znanej też jako huaqiao. Tytułowe “imperium” należy tu rozumieć jako gęstą sieć rozmaitych emigracyjnych wspólnot Chińczyków, w dalszym ciągu utrzymujących kontakty z ojczyzną.
Autor, wykładowca na łuniwersycie Paris VIII, w pierwszej części książki przedstawia rys historyczny praktycznie od Adama i Ewy, a raczej od znalezionego w Australii szkieletu sprzed 60 tys. lat, który prawdopodobnie wywodził się od ówczesnych mieszkańców Chin – byłby to więc pierwszy znany chiński emigrant. Udokumentowane historycznie fale migracji zaczynają się w czasach dynastii Zhou, a na sile przybierają w XIX w. Później następuje omówienie specyfiki społeczeństwa chińskiego, w tym grup tożsamościowych, religii i aksjologii. Wśród Chińczyków zamorskich dominują przedstawiciele Południa, przede wszystkim Kantończycy, Hakka, Hokkien i Teochew, a prowincjami wydającymi najwięcej emigrantów są Zhejiang i Fujian. Zarys, doprowadzony do czasów otwarcia się ChRL na świat i reform ekonomicznych, jest skrótowy i pośpieszny; za nieco kontrowersyjne należy też uznać stwierdzenie, jakoby Japonia skapitulowała w 1946 r.
Ciekawiej zapowiadała się część druga, poświęcona diasporze chińskiej w podziale na poszczególne kraje, poczynając od USA. Picquart przytacza tu bezkrytycznie hipopotezę, jakoby chińska flota pod dowództwem sławnego admirała Zheng He miała odkryć Amerykę na kilkadziesiąt lat przed Kolumbem. Powołuje się na książkę Gavina Menziesa 1421. Rok w którym Chińczycy opłynęli świat. O ile wyprawy Zheng He faktycznie mogły docierać aż do Afryki, to jednak teoria o odkryciu przezeń Amriki jest głównie fantasmagorią Menziesa, oficera wyrzuconego z Royal Navy po tym, jak zderzył się z sojuszniczym okrętem oraz bajkopisarza nie lepszego od Szydłowskiego czy inkszego Bieszka. Jego radosna twórczość okazała się na tyle popularna, że powstała część druga: 1434. Rok, w którym wspaniała chińska flota pożeglowała do Włoch i zapoczątkowała renesans, ale to już było “chyba i dla szlachty podolskiej za głupie”, jak mawiali krakowscy socjaliści w 1907 roku. Teoryje Menziesa zdebunkowano tutej, ale Picquart najwyraźniej nie czytał. Równie bezkrytycznie przyjmuje niepotwierdzaną przez większość środowiska badawczego hipotezę, że środkowoamerykańscy Olmekowie byli Chińczykami.
Mimo wszystko z Imperium chińskiego można się czegoś dowiedzieć. Jest tu o amerykańskich pralniach i singapurskich bankach, o Hao w Wietnamie i inwestycjach ChRL w Afryce, o społeczności chińskiej w Malezji, liczącej około jednej trzeciej ludności kraju, i o kontrowersjach związanych ze statusem Hongkongu. Głównymi ośrodkami diaspory jawią się: San Francisco, Singapur, Auckland, Kalkuta i XIII arondyzment Paryża. Osobny rozdział omawia Chińczyków w Europie, choć zaczyna się od historii kontaktów europejsko-chińskich – Marco Polo, Wilhelma Rubruka i innych. Ludwik IX musiał mieć nie lada zdolności profetyczne, skoro szukał sojuszu z Chinami przeciw Imperium Osmańskiemu, które miało powstać dopiero 30 lat po jego śmierci… Mowa też o XVIII-wiecznej europejskiej modzie na kulturę chińską – we Francji zainspirowała ona niektórych autorów oświeceniowych, u nas jej przejawem był m.in. ogród chiński w warszawskich Łazienkach (nie zachował się do dziś – ten dzisiejszy to współczesna robota).
Zdecydowaną większość rozdziału zajmują jednak dzieje Chińczyków we Francji. Nie dziwota, skoro autor jest Francuzem i pisze z francuskiej perspektywy. Swoją drogą, spora część tamtejszej społeczności chińskiej to przybysze nie tyle z samego Państwa Środka, co z ongiś francuskich Indochin, jest to więc diaspora do kwadratu. Warto też wspomnieć o chińskich robotnikach służących we Francji podczas I wojny światowej, których część po wojnie została. Poza Francją omówione zostały jeszcze pokrótce Wielka Brytania, Holandia, Włochy i Rosja (nawiasem mówiąc, Kitaj-gorod to nie moskiewskie Chinatown). O Polsce nima (czemu zresztą trudno się dziwić), a można by wspomnieć o dziejach polskiego huaqiao – od sprzedawców jedwabiu w Królestwie Polskim na początku XX wieku do dzisiejszej Woli Kosowskiej i imperium gastronomicznego. Ciekawostka: będąc niedawno w Łodzi, przekonałem się, że jej miastami partnerskimi są Chengdu i Kanton. Wreszcie finalne partie książki to krótka charakterystyka sieci nielegalnej imigracji chińskiej do Europy oraz ogólna laudacja gospodarki chińskiej, z przywołaniem takich marek jak Lenovo czy Huawei.
Jaki jest największy problem z książką? Autor operuje na sporym poziomie ogólności i często międli w kółko te same informacje. Po pierwsze: Chiny są tak wielkie i bogate, że o piernika, a ich potencjał i zasoby są potężne i duże! Po drugie: chińska diaspora jest tak wielka i bogata, że o piernika, a jej sieci i strategie są potężne i duże! Po trzecie: chińska diaspora tak silnie inwestuje w rozwój starego kraju, że o piernika, a dzięki temu w przyszłości Chiny staną się bardziej potężne i duże niż ktokolwiek inny! Ta powtarzalność sprawia czasami wrażenie, jakby publikacja była zbiorem kilku osobnych artykułów, które początkowo nie miały się znaleźć w jednej książce, dlatego podstawowe kwestie są tłumaczone w każdym z nich z osobna.
No i ogólnie trochę chaosu. Czasami tytuły mylące, np. podrozdział “Chińskie frakcje i konflikty bratobójcze” nie ma nic wspólnego z tytułem – mówi o wpływie wojen w Indochinach na migracje tamtejszych Chińczyków. Wątpliwości budzą też przypisy (chyba autorskie): nie zawierają raczej odniesień do literatury, a ino dopowiedzenia do głównego tekstu. Dopowiedzenia te nie są one jednak na tyle offtopiczne, aby nie mogły się znaleźć w tekście głównym. Czasami, dla odmiany, przypisy dublują treść z tekstu głównego, a to już w ogóle strata papieru. Co do przekładu, to mam wrażenie, jakby Irena Kałużyńska niespecjalnie interesowała się tym, co tłumaczy, inaczej nie znajduję usprawiedliwienia dla pisania o Rosji w XIII i XV wieku czy nazywania historyczki Frances Wood “angielskim autorem”. Językowo jest na ogół poprawnie, nie licząc wstrętnej mi praktyki pisania “stąd” zamiast “dlatego” albo nagminnego używania wielokropków w znaczeniu “itp.”
Podsumowując: książka dotyczy ciekawego tematu, ale jest rozczarowująca ze względu na mglistość i niekonkretność przekazywanych informacji.

Cytat: “W 1782 roku pewien brytyjski dziennik potwierdził obecność Chińczyków na ziemi brytyjskiej: wiadomość zamieszczona w prasie dotyczyła bijatyki pomiędzy chińskimi marynarzami a mieszkańcami wschodniego Londynu.”




9. Dr Yang, Jwing-Ming, Biała broń chińska, przełożyła Karolina Lossman,
Warszawa 2010

Autorem tej publikacji, wydanej przez Bellonę, jest jeden z międzynarodowo uznanych mistrzów chińskich sztuk walki. Dr Yang, urodzony na Tajwanie, a od wielu lat pracujący w Bostonie, to prezes działającej w wielu krajach – również w Polsce – Yang’s Martial Arts Academy (YMAA). Oprócz sztuk walki, zwanych wushu, a na Zachodzie kung fu (co jest w istocie bardzo ogólnym określeniem odpowiadającym z grubsza pojęciu “sztuka” lub “technika” – a w każdym razie “umiejętność, której opanowanie wymaga mnóstwa czasu i pracy”), Yang zajmuje się także qigong, ćwiczeniami prozdrowotnymi. Zaufanie budzi fakt, że w przedmowie do tej książki wykazuje się iście konfucjańską skromnością, nie pretendując do wyczerpującego opracowania tematu, zaś gdy mowa o qigong, odcina się od wszelkiej maści “cudownych uzdrowicieli”, jego zdaniem psujących opinię tej dziedzinie chińskiej wiedzy tradycyjnej.
Jak z powyższego wynika, książka pisana jest raczej z perspektywy praktyka sztuk walki (taki był zresztą podtytuł oryginału: A Martial Artist’s Guide), więc informacje historyczne są mocno fragmentaryczne. W pierwszej części autor daje pewne podstawy, przedstawiając wpływ warunków geograficznych itp. na kształtowanie się dawnej broni chińskiej. Jest też krótki rys historyczny, w którym Yang często odwołuje się do czasów legendarnych lub półlegendarnych – Pięciu Cesarzy, dynastii Shang i Xia, a także przywołuje parę zdarzeń mających również znamiona legend. Co ciekawe, zarówno ten zarys, jak i zamieszczone na końcu kalendarium dynastii kończą się na 1911 r. i proklamacji Republiki Chińskiej. Najwyraźniej dr Yang, jako Tajwańczyk, nie uznaje legalności ChRL. Wydaje się, że złotym wiekiem chińskich sztuk walki była epoka Song (IX-XIII w.), bo autor wymienia ją chyba najczęściej, kiedy mowa o kształtowaniu się różnych typów broni.
W kolejnych rozdziałach omówione są rozmaite typy broni, zilustrowane dużą ilością prostych, lecz czytelnych rycin (autorstwa Marca Mannheimera i Scotta Johnsona). Mamy więc broń długą i bardzo długą, czyli głównie drzewcową, broń krótką i bardzo krótką, broń “miękką”, czyli przegubową, oraz broń miotającą i uzbrojenie ochronne. Jako miłośnik broni plebejskiej zwróciłem uwagę na typy broni wywodzące się z narzędzi rolniczych: łopata bojowa, widły bojowe, grabie bojowe, motyka, a nawet drobniaki trzymane w kieszeniu. No i nie zapominajmy, że nunczako, spopularyzowane przez Japończyków via Okinawa, wywodziło się z rodzaju cepa. Natomiast, co ciekawe, trójzębne ustrojstwa sai według dra Yanga wyewoluowały nie, jak sądziłem, z sadzaków do ryżu, jeno ze spinek do włosów. Występuje też narzędzie podobne do tonfy, którego pierwowzorem była kula dla kalek, zamiast, jak według mojej dotychczasowej wiedzy, narzędzia do młócenia ryżu. Osobna grupa to rozmaita broń obuchowa wykorzystywana przez mnichów buddyjskich, w rodzaju np. brązowej statuetki człowieka, którą wymachiwano, trzymając za kostki. Wędrowni mnisi chętnie zresztą wykorzystywali łopatę: do chowania zmarłych w czasie wojny i zarazy, a przy okazji do samoobrony. Natomiast krawcy z prowincji Jiangxi rozwinęli sztukę walki oburęcznej nożyczkami i linijką.
Jeśli chodzi o przekład, to tutaj tłumaczka ma pojęcie, o czym pisze, jeżeli chodzi o historię Chin, ale już nieco mniej w kwestiach bronioznawczych, bo inaczej skąd by się tu wzięła “broń kłuta” albo częste nazywanie grotu albo głowicy broni drzewcowej “końcówką” (żeby nie było – tłumaczka słowo “grot” zna, ale nie nadużywa).
Książka dra Yanga stanowi raczej pobieżny przegląd i daleko jej do publikacji bronioznawczej z prawdziwego zdarzenia (vide choćby brak omówienia różnic pomiędzy kuszą chińską a europejską), ale może stanowić niezły początek dla laika.

Cytat: “Ostateczny sprawdzian polegał na rzuceniu monetą w ten sposób, by za pierwszym razem przebiła na wylot arbuz.”



wtorek, 21 listopada 2017

Smutek, koszmary, neurolog i miękkie wycie


A teraz – garść płyt zdobytych w okresie szeroko pojętych wakacji.


The Cure, The Head on the Door, 1985

Jakiś czas temu czytelniczka apelowała o The Cure. Dobra okazja nadarzyła się już wkrótce, gdy w moje ręce wpadła ta właśnie płyta. Nie tak sławna jak Pornography czy Disintegration, nagrana w okresie poniekąd przejściowym, ale z pewnością reprezentatywna dla zespołu Roberta Smitha.
Do tej pory miałem w płytotece Disintegration i Bloodflowers, dwa spośród trzech albumów ulubionych przez samego lidera, ale słuchałem ich dość rzadko, bo są skrajnie ponure i depresyjne. I w ogóle z muzyką The Cure tak jest (pomijając okazjonalne radośniejsze kawałki w stylu Friday I’m in Love). W drugiej połowie maja mój stan ducha stał się jednak tak bestialski, że słuchanie The Cure zaczęło mi nawet poprawiać nastrój.
The Head on the Door to album, dzięki któremu The Cure z zespołu kultowego stał się popularnym, wchodząc na wysokie pozycje list przebojów po obu stronach Atlantyku. Po dłuższej przerwie wrócił do zespołu basista Simon Gallup, do dziś najdłuższy stażem spośród towarzyszy Smitha. Dołączył nowy perkusista Boris Williams, a stały współpracownik zespołu, gitarzysta Porl Thompson, awansował na pełnoprawnego członka. W międzyczasie współzałożyciel Lol Tolhurst przekwalifikował się z perkusisty na klawiszowca.
Płyta wcale nie zaczyna się dołująco, a całkiem skocznie: dopóki Smith nie wejdzie z trademarkowo zbolałym śpiewem, można odnieść wrażenie, że In Between Days (In-Between? Inbetween? – sam lider nie może się zdecydować co do pisowni), z mocnym, wprost tanecznym basem i nastrojowym syntezatorem, to żywcem coś z repertuaru New Order. Ale jeśli ktoś uwielbia The Cure właśnie za minorowe klimaty, znajdzie je już w następnym, Kyoto Song, gdzie dzwoniące klawisze budują znaczną część poczucia beznadziejności. Quasi-orientalnych motywów klawiszowych czy gitarowych można zresztą znaleźć sporo na całej płycie. Bardzo przebojowo w swej monumentalnej ponurości jawią się, dość podobne do siebie, Push i A Night Like This. Gallup robi ogólnie dobrą robotę, np. dynamicznie ciągnąc do przodu The Baby Screams, w którym spogłosowany śpiew Smitha nadaje całości charakteru koszmaru sennego. The Blood, dla odmiany, zrobiony jest w kierunku flamenco, na gorączkowych gitarach akustycznych i z krótką solówką w tym samym klimacie. Album kończy Sinking – tonięcie to motyw u Smitha wędrujący (por. The Same Deep Water as You), w tym utworze oddany zresztą bardzo sugestywnie: prawdziwie przytłaczającym riffem basu, smyczkami w tle, pogłosem…
Cały ten mrok rozjaśniają utwory o pogodniejszym nastroju. W fortepianowo-syntezatorowym Six Different Ways, z wpadającą w ucho zagrywką niby-fletu i sztucznymi smyczkami, The Cure pokazuje delikatniejsze oblicze, w sumie to taka #SweetCinnamonRoll tej płyty. Singlowy Close to Me zapewnia natomiast kontrast pomiędzy beztroską muzyką (szybki rytm z klaskaniem, pojedyncze dźwięki syntezatora) a umęczonym Smithem. Najsłabiej wypada Screw. Ma przesterowany bas, ma orientalizmy, ale brzmi jakoś tak bez serc, bez ducha.
Szczerze? The Head on the Door podoba mi się bardziej niż Disintegration.



Marillion, Script for a Jester’s Tear, 1983

Kupiłem tę płytę w ramach “beksomanii”. Marillion był jednym z ukochanych zespołów Tomasza Beksińskiego, który mocno się identyfikował z jego twórczością, poznał osobiście Fisha i pozostałych członków grupy, ale już w pierwszym numerze “Tylko Rocka” (wrzesień 1991) bezlitośnie zjechał jej kolejny album, nagrany z następcą Fisha, Steve’em Hogarthem, z pozycji zdecydowanie subiektywnych (uznał go za zdradę ideałów). Mnie akurat czasy Hogartha też nie za bardzo pociągają (choć na studiach widziałem kiedyś przelotnie kameralny koncert Marillion na krakowskim Rynku), ale czasy Fisha – to już co innego. Marillion pokazał, że granie rocka progresywnego po rewolucji punkowej ma sens.
Wspomniany Fish jest dwumetrowym Szkotem, którego pseudonim wziął się z jednej strony z upodobania do długich kąpieli, a z drugiej – z przezwiska jednego z jego idoli, Chrisa Squire’a z grupy Yes, także używającego przydomka “Fish”. Sam zresztą twierdził, że jego prawdziwe nazwisko, Derek W. Dick, brzmi mało rockandrollowo. Barwą głosu przypomina trochę Petera Gabriela, trochę Phila Collinsa, trochę też, bo ja wiem, Dave’a Cousinsa ze Strawbs. Petera Hammilla nie przypomina, ale sądząc po ekspresji, też go musiał sporo słuchać. Podobnie jak Gabriel w Genesis, na koncertach odstawiał parateatralne show, występując w różnych przebraniach czy makijażu.
Utwór tytułowy, a przez to i cały debiut Marillion, zaczyna się od smutnego śpiewu Fisha na tle akordów fortepianu. Potem dołączają syntezatory, gitara i bas, po refleksyjnym początku robi się wcale dynamicznie. Od razu za rogiem czekają już wszystkie charakterystyczne elementy stylu zespołu: nastrój ogólnej melancholii, bogate, nasycone brzmienie, fragmenty nastrojowe przeplatają się z przestrzennymi i z szybkimi galopadami. Gitarzysta Steve Rothery wdaje się w melodyjne, “płynące” solówki, bas też pobrzmiewa nastrojowo jak w Camel. Mark Kelly umiejętnie korzysta ze swojej baterii klawiatur. Ogólnie rzecz biorąc, Marillion prezentuje się jako kontynuator stylu Genesis na nową dekadę. Ale nie tylko Genesis czy Camel byli inspiracją, bo można się tu dopatrywać wpływów Floydów, Mike’a Oldfielda i innych. Nowoczesnymi elementami (a dziś raczej świadectwami epoki) są charakterystyczne syntezatory i zdelayowane brzmienie gitar.
O ile epicki utwór tytułowy (osiem i pół minuty!) skomponowany został już w trakcie sesji nagraniowej, to część repertuaru pochodzi z wcześniejszych lat działalności zespołu – jako współautorzy podpisani są klawiszowiec Brian Jellyman i basista Diz Minnitt, przed nagraniem płyty zastąpieni przez Marka Kelly’ego i Pete’a Trewavasa, grających w Marillion do dziś. Na perkusji gra natomiast Mick Pointer, który po tej płycie odszedł z grupy i podobnie został zastąpiony przez Iana Mosleya (przedtem bębniącego u Steve’a Hacketta). Sam Pointer założył później zespół Arena (często krytykowany jako uosobienie wtórności i kiczu współczesnego rocka “progresywnego”), zajmował się też stolarstwem.
Płyta mieści sześć utworów i tylko jeden z nich schodzi poniżej sześciu minut – jest to He Knows You Know, który, jak się łatwo domyślić, został wydany na singlu, choć to piosenka o narkotykach. W The Web wyróżnia się wyjątkowo wylewna solówka gitarowa. Mocnym punktem, kwintesencjonalnym dla stylistyki Marillion, jest też Chelsea Monday, gdzie klimat kreują głównie basista z klawiszowcem – zresztą to drugi utwór skomponowany już przy ich udziale. Najsłabszy wydaje mi się finałowy Forgotten Sons na temat Irlandii Północnej – nieco bałaganiarski. Ale w końcu jakąś jedną wadę ta płyta może se mieć, zresztą od momentu, gdy Rothery gra solówę, sytuacja się poprawia. Do kompletu pozostaje jeszcze kpina z wyższych sfer w Garden Party.
Ważnym elementem albumu jest okładka pędzla Marka Wilkinsona, na której znalazł się maskot zespołu – błazen. W tym przypadku stoi on na bosaka w ciemnym, zagraconym mieszkaniu i komponuje muzykę na skrzypcach, a na oparciu krzesła za nim siedzi kameleon – również jeden z wczesnych symboli Marillion. Ilustracja została wykonana z dbałością o szczegóły: Wilkinson zadbał nawet o to, żeby sprawdzić, czy rysując nuty zapisywane przez błazna na pogniecionym papierze, nie popełnił jakiegoś plagiatu muzycznego.



Franz Ferdinand, Franz Ferdinand, 2004

W następnej kolejności zdobyłem jedną z najpopularniejszych płyt nurtu “nowej rewolucji rockowej” wczesnych lat dwutysięcznych. Nie miałem do tej stylistyki stosunku tak ekstatycznego jak autorzy “Teraz Rocka” – Anna Gacek i Maciek Tomaszewski (podejrzewam zresztą, że to jedna i ta sama osoba, bo ich egzaltowane, mało konkretne recenzje były pisane jednakowym stylem), ale singiel Take Me Out mi się nawet podobał, zresztą spośród dziesiątek “płyt roku”, jakie wtedy ukazywały się co miesiąc, pierwszy album szkockiego Franza Ferdinanda należy do tych, które chyba przetrwały próbę czasu.
Na czele zespołu stali wokalista Alex Kapranos i gitarzysta Nick McCarthy. Zdarzało im się na koncertach prezentować ironicznie homoerotyczne zachowania, więc w internetach można trafić na poświęcone im slaszyki. Pozostali dwaj to Bob Hardy na basie i Paul Thomson (nie mylić z Paulem Thompsonem) na perkusji.
Co z tym Take Me Out? Składa się z intra i części właściwej. Intro z jednostajnie dźwięczącymi instrumentami ma nastrój “ciszy przed burzą”, po czym potem do akcji rusza bas i perkusja. Monotonny rytm, idealny do gibania się, wspiera melodyjny motyw gitarowy. Mnie jednak jeszcze bardziej podoba się The Dark of the Matinée, gdzie nie ma introdukcji, ale za to riff grany jest unisono przez gitarę i bas.
W ogóle dużo na tej płycie zależy od Boba Hardy’ego. Wyraziste, motoryczne linie basowe stanowią zwornik stylu Franza Ferdinanda, a jazgotliwa gitara często “robi tło”. Czyli podobnie jak w Joy Division, tyle że Szkoci są znacznie bardziej optymistyczni, żeby nie powiedzieć – hedonistyczni. Większość utworów opiera się na podobnym patencie, różnią się zaś w szczegółach. Gitarowe pajączki stanowią lejtmotyw Tell Her Tonight, za to refren z harmoniami wokalnymi brzmi jak coś ściągniętego z lat 60. Jacqueline rozpoczyna się zmyłkowo w konwencji folkowej ballady – potem już tak delikatnych dźwięków nie słyszymy. Jedyny bardziej nastrojowy utwór to Auf Achse, choć w nim też balladowy wstęp okazuje się zmyłką, a miękkie wycie syntezatora i łagodna linia wokalna wybrzmiewają na tle tanecznej rytmiki. Brzmiący oldschoolowo syntezator powraca jeszcze w Come on Home.
Kapranos i koledzy nazwali zespół “Franz Ferdinand” i na debiutanckiej płycie jeszcze parę razy dali upust swoistej germanofilii. Auf Achse ma niemiecki tytuł, ale tekst jest cały po angielsku. Niemiecki śpiew słychać za to w finale Darts of Pleasure, i to z nieprawidłową wymową słowa “heisse”. Zarówno oprawa graficzna albuma, jak i nakręcone teledyski nawiązują natomiast do konwencji radzieckiego konstruktywizmu z lat 20., którym ćwierć wieku przed Franzem fascynował się Kraftwerk.
Ogólnie rzecz biorąc, na całym albumie jest prosto, chwytliwie i tanecznie przy zachowaniu rockowego instrumentarium. Melodie nie brzmią może szczególnie oryginalnie, ale mają niewątpliwy walor rozrywkowy.



Alice Cooper, Billion Dollar Babies, 1973

Płyty Alice’a Coopera trafiają w moje ręce zazwyczaj w specyficznych okolicznościach. Koncertówkę A Fistful of Alice złapałem w przełomowym momencie życia – w roku, w którym miałem kończyć 18 lat (I’m Eighteen), krótko przed zakończeniem roku szkolnego (School’s Out), przy uwikłaniu w chorą sytuację uczuciową (Poison). Rewelacyjny album Hey Stoopid z 1991 r. poznałem dwadzieścia lat po premierze i był on mi towarzyszem, gdy do późnej nocy siedziałem nad robotą. Poprzedzający tę płytę Trash zdobyłem w Warszawie podczas przesiadki, gdy wracałem z Mazur. A co z Billion Dollar Babies? Protesty pod sądami, a w skali mikro – wykończenie wyjątkowo uciążliwego zlecenia.
Nie każdy pamięta, że początkowo Alice Cooper to był zarówno pseudonim wokalisty Vincenta Furniera (później dokonał oficjalnej zmiany nazwiska), jak i nazwa zespołu, który poza tym tworzyli: gitarzyści Glen Buxton i Michael Bruce, basista Dennis Dunaway oraz perkusista Neal Smith. Billion Dollar Babies to przedostatni album tego składu – później Cooper został solistą.
Muszę przyznać, że po pierwszym przesłuchaniu poczułem rozczarowanie. Nic dziwnego: album powstał w latach siedemdziesiątych i jeśli ktoś zaczynał przygodę z Cooperem od płyt wymienionych powyżej, znacznie bardziej jednoznacznie heavymetalowych, to płyta z okładką ze skóry węża może mu się wydawać za miękka. Nawet tak wielkie hity artysty jak No More Mr. Nice Guy czy Elected zdają się za mało drapieżne w zestawieniu z wersjami koncertowymi z lat 90. Ale docenia się ją po kolejnym przesłuchaniu, bo kiedy się człowiek przyzwyczai, że tym razem czadu jest mniej, to większą uwagę zwraca na melodie.
Tak czy inaczej szóstą płytą, która trafiła na szczyty list przebojów w Brytanii i USA, Alice Cooper ugruntował swoje stanowisko specjalisty od rockowego horroru – które budował nie tylko odpowiednio makabrycznymi i szokującymi tekstami piosenek, ale i coraz bardziej rozbudowanym show koncertowym (z kulminacją w postaci egzekucji artysty na gilotynie – egzekucja oczywiście udawana, za to gilotyna jak najbardziej prawdziwa). Nie dziwi, że artystę cenił Tomasz Beksiński.
Kiedy trzeba, bywa epicko. Już początek, singlowy Hello Hooray, opiera się na podniosłych gitarowych unisonach i potężnych akordach fortepianu, który zresztą odgrywa znaczącą rolę na całej płycie. Czasem odzywa się orkiestra: smyczki w I Love the Dead, monumentalne trąby w Sick Things. Sekcja dęta ciągnie też “polityczny” Elected (ostatnio na koncertach Coopera w czasie tej piosenki boksowały się karykatury Donalda Trumpa i Hillary Clinton). Bądź co bądź, producentem albumu był Bob Ezrin, który później miał wpływ na brzmienie The Wall Pink Floydów, i to on grał na klawiszach. Nieco wcześniej Ezrin nagrywał Berlin Lou Reeda, a na płycie Coopera gościnnie wystąpili dwaj gitarzyści współpracujący wówczas z nowojorskim wieszczem: Dick Wagner i Steve Hunter. Ten drugi w Hello Hooray gra solo na wintaziowej gitarze stalowej. Z kolei w Generation Landslide mamy solo harmonijki, a Mary-Ann wypada w porównaniu wręcz kameralnie, bo to “croonerska” ballada z samym tylko jazzującym fortepianem, jakby w stylu lat 40.
Teksty oczywiście niezmiennie kontrowersyjne. Raped and Freezin’ to kolejna w dorobku Coopera piosenka, w której podmiot liryczny został srogo sponiewierany, tym razem przez kripiaszczą autostopowiczkę. Utwór tytułowy dotyczy współżycia z “gumową Jolą”, a głos słyszalny w tle to nie kto inny, jak Donovan, walijski folkowiec uważany ongiś za brytyjską odpowiedź na Dylana. Nie pierwszy to perwersyjny utwór w jego dorobku – przypomnijmy sobie Mellow Yellow, piosenkę rzekomo o wibratorze, choć tak naprawdę raczej o jaraniu suszonych skórek od banana. Unfinished Sweet wyzyskuje lęk przed dentystą i wzbogacone jest o stosownie przerażające efekty dźwiękowe (wiertarka stomatologiczna i ohydne trzeszczenie). Na finał Cooper serwuje I Love the Dead – epicką balladę miłosną o zabarwieniu nekrofilskim.
 Wykonanie dużo późniejsze.


Elektryczne Gitary, Stare jak nowe. 25 przebojów na 25-lecie, 2014

Elektryczne Gitary to jeden z najważniejszych zespołów polskich lat 90. Twórczość grupy, kierowanej przez utalentowanego neurologa Kubę Sienkiewicza, nie każdemu musi przypaść do gustu. Jednych będą drażniły teksty – dalekie od banału, ale niekoniecznie w strawnym kierunku – gdy inni, doceniając poetykę tekstów, poczują się odrzuceni prostą muzyką, zlokalizowaną gdzieś na przecięciu rocka i piosenki studenckiej czy czegoś w tym rodzaju, albo niezbyt wyczynowym głosem Sienkiewicza, momentami popadającym w beczenie. Mimo wszystko jest to grupa o wyraźnym stylu i utrwalonym legowisku w pejzażu polskiego rocka lat 90., tej epoki dzikiego kapitalizmu, zachłyśnięcia Zachodem, lat barwnych i przaśnych jednocześnie. Zarazem jest to zespół bardzo warszawski, którego piosenki są pełne tamtejszego geniusa lociego. No i jeszcze dochodzi walor nostalgiczny – Co ty tutaj robisz i wiele innych kawałków silnie mi się kojarzy z dzieciństwem.
W New Sączu wpadł mi w ręce dwupłytowy wybór głównych hitów zespołu. Jak wiadomo, uznaję składanki tylko w przypadkach, gdy nie zamierzam lub nie przewiduję zdobycia większości albumów danego zespołu, albo gdy wnoszą one coś nowego. Stare jak nowe spełniają oba warunki, bo przeboje Elektrycznych Gitar zostały tu nagrane na nowo (grupa nie mogła się dogadać z właścicielem praw do jej pierwszych płyt). Wyjątek stanowi 6 piosenek z trzech najnowszych (wówczas) albumów grupy. Sienkiewiczowi, który jest wokalistą, gitarzystą i autorem zdecydowanej większości materiału, towarzyszą weterani: klawiszowiec Piotr Łojek (współautor mniejszej części materiału), uznany warszawski saksofonista Aleksander Korecki, perkusista Leon Paduch i basista Tomasz Grochowalski (dawniej we wczesnym Closterkellerze) oraz muzyk o krótszym stażu, gitarzysta Jacek Wąsowski.
Muzycznie jest to oczywiście dość prosty materiał, ale nie da się ukryć, że melodyjny, a i teksty są charakterystyczne, pełne zapamiętywalnych szlagwortów. Dużo do powiedzenia ma Korecki – z muzyki Elektrycznych Gitar jego partie saksofonu zapamiętuje się lepiej niż… same gitary. Ale solówki gitarowe, o nieco knopflerowskim posmaku, też się czasem pojawiają.
Zestaw obejmuje zarówno hity, które znam i lubię, jak i te, za którymi przepadam mniej (Dzieci wybiegły, Wytrąciłaś, Noś długie włosy), i w ogóle te wszystkie stałe fragmenty gry typu Jestem z miasta albo Człowiek z liściem. Wytrąciłaś jest zresztą lepsze od oryginału – w pierwotnej wersji denerwowało mnie, że Sienkiewicz stara się śpiewać “ra ta tam…” z większą emocją niż sam właściwy tekst. Nie brakuje surrealistycznych Głów L. o nieco rosyjskim klimacie, inspirowanych zresztą malarstwem Salvadora Dali – przy tym w wersji z lekko uwspółcześnionym tekstem, zwraca też uwagę solo organowe z pogranicza The Doors i P.I. Czajkowskiego. Spokojniejszy Spokój grabarza też ma w sobie coś jakby rosyjskiego, a ściślej – bardowskiego. Jest przykład, że sympatyczny pan doktor może czasem rzucić brzydkim słowem albo kilkoma (Wszystko ch. – tu z kolejną solówą saksofonu). Skoro mowa o piosenkach kontrowersyjnych, mamy również Ona jest pedałem Łojka – pomimo szokującego tytułu raczej przychylny wobec osoby nieheterycznej, w sumie to chyba rzecz o coming oucie i reakcjach na niego, a w każdym razie taka jest moja interpretacja enigmatycznego jak zwykle tekstu. Jest swingujący Nie pij Piotrek, z finałowym “Jawohl, jawohl, ich liebe Alkohol” (chyba pożyczka od jakiegoś węgierskiego zespołu, ale bariera językowa nie pozwoliła mi ustalić, kto był pierwszy). No i oczywiście Kiler z filmu Juliusza Machulskiego pod tym samym tytułem oraz Co powie Ryba, promujący jego sekwel Kiler-ów 2-óch (zachowano pisownię oryginału) – choć w tym ostatnim przypadku nowa wersja wyraźnie ustępuje pierwotnej. Na finał pierwszej płyty pojawia się równie słynne To koniec, choć jeszcze lepszy efekt czyniłoby na zakończenie całego zestawu.
A co z późniejszymi utworami? Choć Elektryczne nie pojawiają się już w mediach tak często jak ongiś, nadal potrafią tworzyć wpadające w ucho piosenki w charakterystycznym stylu, takie jak regałowate Nie urosnę (z przelotnym cytatem z Poloneza A-dur Chopina) czy jeden z moich ulubionych utworów w ich dorobku – Kto ma klucze. Za to elektroniczno-funkowaty Nic mnie nie rusza wyraźnie odstaje od reszty. Dwie piosenki reprezentują album Historia, na którym Sienkiewicz sięgnął po tematykę – jak łatwo zgadnąć – historyczną: Dywizjon 303, bardziej o tym, jak Polakom odmówiono udziału w defiladzie zwycięstwa w Wielkiej Brytanii i zresztą jednak nieco banalny muzycznie, co trochę rekompensuje “irlandzka” mandolina w refrenie. Ciekawiej wypada Był NZS, z tekstem zbudowanym w całości z peerelowskiej nowomowy. Wrzucony na finał Ostatni raz, posępny i napędzany riffem sekcji dętej, z jakiegoś powodu kojarzy mi się z późnym T.Love.
W książeczce nie tylko zreprodukowane zostały wszystkie teksty, ale dodatkowo pojawia się masa archiwalnych zdjęć oraz dwa teksty wspominkowe, jeden z nich pióra kolegi Sienkiewicza ze studiów, także lekarza parającego się muzyką – Mirosława Jędrasa, szerzej znanego jako Zacier.
Problem ze składankami hitów polega na tym, że właściwie każdy może uznać je według własnych kryteriów za niekompletne. Nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby zamiast Spokoju grabarza czy Wyszków tonie w zestawie pojawiły się Serce jak pies (przeróbka Let Me Roll It Paula McCartneya), Idę do pracy albo Napady – rzadki przypadek łączenia przez Sienkiewicza obu zajęć w postaci piosenki o padaczce skroniowej.



DDT, Propawszyj biez wiesti, 2005

Następna płyta przyszła do mnie aż z Kijowa, ale zespół jest rosyjski: założony w baszkirskiej Ufie (“We all live in Ufa! Bes jaszajbes Ufada!” – śpiewali w początkach kariery), później przeprowadził się do Leningradu, a stamtąd – do Petersburga. Ten konkretny album był w Pitrze nagrywany, ale miksowany właśnie w Kijowie.
Niektóre klasyczne zespoły rosyjskiego rocka z lat 80. wydają się kontynuacją tradycji rosyjskich bardów – w tym sensie, że centralną postacią jest tu wokalista-poeta, będący autorem wszystkich tekstów, którego wizjom pełnym oryginalnej symboliki podporządkowany jest cały przekaz grupy. Tak jest w Akwarium z Borisem Grebienszczikowem, w Alisie z Konstantinem Kinczewem, i nie inaczej, rzecz jasna, z DDT, którego lider, Jurij Julianowicz Szewczuk, nawet wyglądem bardziej przypomina barda niż rockmana – w wielkich okularach i z gęstą brodą (dziś już bez niej, ale za to włosy nieco dłuższe). Jak na barda przystało, ma on też zwyczaj akompaniować sobie na gitarze akustycznej, czego na tym akurat albumie nie robi. Szewczuk osiąga zresztą poziomy bezkompromisowości artystycznej, o jakiej polscy rockowi buntownicy mogą tylko marzyć: otwarcie krytykuje Putina, sprzeciwia się wojnom prowadzonym przez Rosję i bezsensownej utracie życia poborowych, jeździł do Czeczenii nagrywać reportaże z wojny, a nawet wdał się w ostrą bijatykę z Filippem Kirkorowem, królem estradowego kiczu Federacji.
Propawszyj biez wiesti to album nieco odbiegający od dawnego brzmienia DDT, jak również pierwszy, który powstał bez udziału skrzypka Nikity Zajcewa, pięć lat wcześniej zmarłego podczas próby. Za konsoletą zasiadł Igor Tichomirow, wcześniej basista grupy, a jeszcze wcześniej – członek legendarnej formacji Kino.
Dominantą tej płyty jest połączenie tradycji i nowoczesności. Tę drugą reprezentuje elektronika: brzmienie niektórych utworów jest wręcz industrialne. Początek singlowego W boj wali wprost między oczy, a dalej agresywną elektronikę wspierają agresywne riffy gitarowe. Pierwiastek folkowy wprowadza najczęściej ludowy backwokal Tatjany Koczerginy i Olgi Czernikowej. Oba elementy przeważnie występują razem.
Ogólnie mówiąc, album nie jest najłatwiejszy w odbiorze, już od pierwszego utworu Mog by: monotonny rytm, jednolity, burdonowy akompaniament, żeńskie lamentacje, melorecytacja Szewczuka – wszystko to wprowadza nerwowy nastrój wyczekiwania, jak gdyby na sygnał do ataku… W pewnej chwili napięcie eksploduje. Jeśli ktoś dotąd kojarzył DDT tylko z melancholijnymi hitami w rodzaju W posledniuju osień, to gotów dostać PTSD. W podobny sposób zrobiona jest Zwiezda – też siedmiominutowa, ale jeszcze bardziej intensywna, z jeszcze większą dawką industrialu i antywojennym tekstem. Skojarzenia biegną automatycznie: zimno, ciemna noc rozświetlana smugami automatu, brudne od ziemi ręce kurczowo ściskają chłodne okładziny AK-74… Zwiezda różni się jednak od Mog by nokautującym refrenem, do którego co prawda prowadzi “droga przez mękę”.
Oczywiście nie byłoby porządnego DDT bez eleganckich, pełnych rosyjskiej melancholii ballad, takich jak tytułowy Propawszyj bez wiesti. Według rozpowszechnionej teorii (niepotwierdzonej przez Szewczuka, który mówił ogólnie o ludziach zagubionych życiowo) adresatem lirycznym jest współzałożyciel zespołu, gitarzysta Władimir Sigaczow, którego losy po 1993 r. pozostają nieznane. W ten sposób Propawszyj byłby więc rosyjskim odpowiednikiem Shine On You Crazy Diamond. Oczywiście pod względem tekstowym, bo muzycznie to zupełnie inna bajka: utwór o tradycyjnej strukturze, z fortepianowym akompaniamentem, smyczkami i wyjątkowo okazale brzmiącym żeńskim chórem w refrenie. Ten kawałek trochę mi się już opatrzył, bo słuchałem go dużo, więc w tej sytuacji moim ulubionym utworem na płycie pozostaje Adam i Jewa.
Delikatniejsze utwory zresztą dominują, choć skupienie czadów wokół początku płyty sprawia wrażenie, jakby była ona wyjątkowo bezlitosna. Tymczasem Niebo nad ozierom to zasadniczo Szewczuk solo z gitarą akustyczną, z delikatnym dodatkiem orkiestry. Kontrriewolucya wcale nie nawiązuje muzycznie do dawnego, powstałego jeszcze za ZSRR utworu Riewolucya. Mamy tu elektroniczny beat, brzmienia orkiestrowe i solo na trąbce (Iwan Wasiljew), a w dodatku w jednym z wersów pojawiają się “Che Guevara, Voltaire, Harry Potter i Lenin”. Pomiędzy obydwoma biegunami mieszczą się kawałki w średnim tempie. Ponimajuszczieje sierdce zawiera gościnny udział Andrieja Szepielowa na gitarze dobro. Dym ma jednostajną, podelektronizowaną sekcję rytmiczną – trip-hop czy co? – a od pewnego momentu wchodzi mizmar, arabska szałamaja, na której gra klawiszowiec Konstantin Szumajłow. Najbardziej beztroski z całego jest zestawu 25, choć i tam refren ma w sobie rosyjską rzewność.
Na finał pojawia się Russkij rok – turpistyczne epitafium dla rosyjskiego rocka, pogrzebanego przez apostołów tandety. Ten jedenastominutowy utwór poraża monotonią. Zaczyna się od żeńskiego lamentu i diabelskich śpiewów krtaniowych, a potem Jurij Julianowicz, niczym szaman XXI wieku, wali jednostajnie w elektroniczny bęben (do którego z czasem dołączają groźne werble), rozwijając swą opowieść o pogrzebie rocka. Efekt kojarzy mi się trochę z nazarethową wersją The Ballad of Hollis Brown Dylana, a trochę z Wielkim tańcem Kultu. Jest totalnie dołujący i już człowiek zamierza porzucić wszelką nadzieję, gdy wtem błędne koło przerywa krzyk Szewczuka: Priwiet s togo swieta!, trwający bite 21 sekund, rozpoczynający gitarowo-organowy “odlot w zaświaty”.




czwartek, 9 listopada 2017

Wyjazd do wód



W ramach odpoczynku wybrałem się niedawno z małżonką do Krynicy. Trzeba tu zauważyć, że jest w Polsce Krynica Morska i położona w górach Krynica-Zdrój (KZ – nie mylić z Kazachstanem), nie ma za to w zasadzie miasta o nazwie Krynica Górska.
Tak się pozytywnie złożyło, że z miasta Cz. mielimy bezpośrednie połączenie kolejowe: przez Miechów, Kraków, Tarnów i kilka innych miejscowości na „-ów”. Pociąg był klimatyzowany, a więc nic nas nie przygotowało na niewiarygodną hicę, jaką zastaliśmy w Krynicy. Musiało być kole trzydziestu stopni, powietrze wydawało się płynne, a słońce stawiało pytanie, dlaczego na drogę do czytania wziąłem coś Stephena Kinga, a nie Franka Herberta.
Kiedy wylądowaliśmy na dworcu, okazał się on bezładem i pustkowiem. Kasy nieczynne, żywej duszy w zasięgu wzroku, poza innymi pasażerami i patrolem policji. Nawet taksówki wyglądały jakoś tak leniwie i pojawiały się raz na jakiś czas, jakby taksiarze z góry wiedzieli, że na dworcu nic się nie zdarzy. W końcu jednak jakaś przyjechała i udaliśmy się do willi nieopodal centralnego skrzyżowania Krynicy. Standard całkiem niezły: pokój z łazienką, stały internet bezprzewodowy, wspólna kuchnia na korytarzu, kawałek balkonu, a z niego widok na góry. Po wstępnym rozpakowaniu klamotów wybraliśmy się na zwiad.
Kiedyś w tym miejscu znajdował się szpital.

Krynica zbudowana jest wokół głównych ulic: Pułaskiego, Piłsudskiego i ciągu biegnących mniej więcej równolegle: Kościuszki, Zdrojowej, Bulwarów Dietla oraz alei Nowotarskiego, a także w dolinie Kryniczanki. Najpierw trzeba było coś zjeść, więc poszliśmy na piccę do lokalu dość umiarkowanej jakości, gdzie 34 cm uchodziło za dużą średnicę. Potem nastąpiła eksploracja w kierunku południowym. Równolegle do ul. Zdrojowej biegnie główny deptak, na którym roją się turyści i miejscowi. Stoją wzdłuż niego wille i pensjonaty, niektóre z nich są świetnymi egzemplarzami architektury drewnianej, a w środku restauracje, bary, sklepy... W pewnym momencie deptak rozrasta się do placu, wokół którego stoją główne budynki uzdrowiska: Stary Dom Zdrojowy z kawiarnią „Prezydencką”, Nowy Dom Zdrojowy z wieloma sklepami, w tym księgarnią i oscypkarnią, albo Stare Łazienki Mineralne, gdzie proponują liczne zabiegi, łącznie z niesławnym badaniem żywej kropli krwi. No i jest oczywiście Stara Pijalnia – z zewnątrz szkło i metal, w środku oranżeria i ściany z palonego szkła. Pomiędzy nią a Nowym Domem mieści się jeszcze muszla klozetowa koncertowa, sam plac często służy jako miejsce wszelkich imprez masowych.



Przedłużeniem deptaka w linii prostej, a ul. Zdrojowej w linii krzywej, jest ul. Kraszewskiego, główna aorta ku południowi, na Jaworzynę, Muszynę i jeszcze dalej. W czasie naszego pobytu znajdowała się akurat w remoncie. Powodowało to spore utrudnienia w komunikacji, wprowadzono bowiem ruch wahadłowy i autobusy bez przerwy się spóźniały. Mimo to poszliśmy na spacer i w tamtą stronę, bo ruch pieszy był mniej utrudniony niż kołowy. Na Kraszewskiego najpierw widzieliśmy kluczową lokację w postaci pasażu handlowego z drogerią, supermarketem i bankomatem, potem mniejsze sklepy, a potem już tylko domy mieszkalne i krzaki…
Budynek z dawnych czasów.

Aby nie wracać w pylistym gorącu wzdłuż robót drogowych, odbiliśmy w bok i mniejszymi ulicami, a także bulwarkiem nad Kryniczanką, przedostaliśmy się do dworca kolejowego. Ani na nim, ani w klitce po drugiej stronie ulicy, robiącej za kasę biletową PKS, nie dało się dowiedzieć nic konkretnego na temat połączeń, a już zwłaszcza, gdy chodziło o podróż do Bardyjowa.
Całkiem pusta. Pewnie dla tych chrześcijan, którzy czytają tylko Biblię.

Warto wspomnieć o najważniejszych patronach Krynicy. Na pierwszym miejscu znajduje się niewątpliwie wybitny malarz naiwny Epifan Drowniak, bardziej znany jako Nikifor Krynicki albo po prostu Nikifor. Nasza kwatera znajdowała się nieopodal murku, na którym lubił siadywać i malować. Nieco dalej, naprzeciw stacji kolejki linowo-torowej na Górę Parkową – postawiony w 2005 pomnik Nikifora z psem. Chcieliśmy sobie zrobić z nim zdjęcie, ale nie było to łatwe, bo jest on ciągle oblężony. Podjęliśmy zatem próbę następnego dnia rankiem, gdy jeszcze tłumy nie wyległy na miasto – ale to się też nie udało, bo o tej porze dla odmiany mieliśmy pod światło. Z kolei w urokliwej niebieskiej willi „Romanówka” urządzono Muzeum Nikifora. Poszliśmy tam w niedzielę, ze względu na wstęp wolny. Ekspozycja obejmuje mnóstwo zdjęć, niektóre rysunki artysty, sporo jego rzeczy osobistych, a także afisze – jeden informował o wystawie malarstwa „Jana Nikifora”.
Drugą ważną postacią w historii miasta był Jan Kiepura. Na Pułaskiego stoi postawiony przezeń pensjonat „Patria”, na Piłsudskiego – pomnik śpiewaka, a w Nowej Pijalni odbywa się latem festiwal jego imienia. No i nie bez znaczenia dla dziejów Krynicy był dr Józef Dietl, wybitny lekarz i prezydent Krakowa, który mocno to uzdrowisko upromował.
Jan Kiepur, ten słynny śpiewak, o którego była wojna w Izraelu

Kromie tego z Krynicy pochodzi jedna z wdechowych postaci regionu częstochowskiego, Piotr van der Coghen – przez dwie kadencje poseł Platformy, ale, co ważniejsze, wcześniej założyciel i wieloletni dyrektor Jurajskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, a później Jurajskiej Grupy GOPR. Natomiast ze znanych rockmanów mieszka tu Püdel Düpą. Dostał on kiedyś plugawy anonim od kuracjusza, w którym fanatyczną nienawiść na tle religijnym wzbudziły odgłosy naprawiania płotu w Niedzielę Palmową. Anonim ten został wykorzystany in extenso jako tekst utworu Püdelsów List (Będziesz potępiony).
Adam Mickiewicz, słynna białoruska poetka.

Jeżeli chodzi o sytuację gastronomiczną, baza w mieście jest dość szeroka. Wprawdzie pierwszego dnia poszliśmy do pierwszej lepszej piccarni, ale potem wyszukiwaliśmy knajpy z większą uwagą. Któregoś dnia, na przykład, zjedliśmy najpierw obiad w restauracji „Dwóch Świętych” w wypasionej międzywojennej willi, gdzie z głośników leciał Joe Cocker, a potem deser w „Zajeździe u Krakowiaka”, góralskiej knajpie koło Hawany, na drugim brzegu Kryniczanki. Tam zaś grało góralo-polo.
"Obrońcom-Zwycięzcom" by Bronisław Chromy. Te skrzydła są z taśm amunicyjnych!

Na naszej gastronomicznej mapie pojawiała się też kilka razy „Węgierska Korona”, urządzona w zabytkowej drewnianej willi, a częściowo w jej przybudówce. Wystrój tego lokalu stanowi rozwieszony na ścianach zabytkowy sprzęt narciarski, zaś rolę sceny, na której występują zespoły muzyczne, pełni zaadaptowana zabytkowa ciężarówka.
Będzie to chyba Ford?

Na deserowe naleśniki chodziliśmy często do kawiarni „Maleńka”. Dobre były, tylko że w „Maleńkiej” nie można płacić kartą, a toaleta nie znajduje się w samym lokalu, a na końcu obleśnego zaułka przy willi, gdzie mieści się zaplecze gospodarcze.
Porcja naleśnigów - nie taka znowu "Maleńka".


Najsłynniejszą knajpą w mieście, służącą jako punkt orientacyjny, pozostaje „Hawana”, mieszcząca się w burym peerelowskim pawilonie po północnej stronie miasta. Legenda głosi, że był tam raz – i to na samym otwarciu – Fidel Castro.
Jak wulkan gorąca, ne?

 My nie byliśmy, bo otwierają ją dopiero wieczorem i toczy się tam dancingi, ale w tym samym budynku znajdują się jeszcze dwa inne lokale, które nawiedziliśmy. Obiad zdarzyło nam się jeść w „Oberży Swojskie Jadło”, a deser kilka razy w położonej piętro niżej „Karczmie nad Kryniczanką”, gdzie zamiast naleśników z dżemem dali nam z nutellą, ale były na tyle dobre, że nie urządziliśmy karczemnej awantury. Muzyka była ogólnie neogóralska: od góralo-polo, przez Golców i Brathanków, po Trebunie-Tutki i niestety Zakopower. Podobnie wystrój: różnokolorowe chusty pod sufitem, drewniane rzeźby na ścianach. Oprócz gastronomii budynek "Hawany" zawiera jeszcze inne lokale.


Warto też wspomnieć o pijalni, gdzie poszliśmy chłonąć uzdrowiskowy klimat i patrzyć na cieplarniane rośliny. Jak podaje tablica informacyjna, woda „Zuber” łagodzi nieprzyjemne efekty nadużycia alkoholu. Najpierw więc idziemy do baru, położonego na tym samym piętrze, a potem łagodzimy efekty wypiciem wody.
W Krynicy nie brak artystów ulicznych. Najbardziej rzucał się w oczy ukraiński kwartet ludowy, występujący zwykle na skwerze koło pijalni: dwie panie w czerwonych spódnicach i haftowanych bluzkach śpiewały, dwaj panowie w wyszywanych soroczkach grali – jeden na sopiłce, drugi na harmonii. To znów mijaliśmy trio tradycyjno-jazzowe, chyba też z Ukrainy. Trzeciego dnia, po naszym powrocie z Muszyny, na deptaku siedział na krzesełku facet śpiewający z gitarą rosyjskie romanse i pieśni błatne. Podobno był to Lech Dyblik, pamiętny diaboł z Wieśmina. Wśród ulicznych muzyków zwracał też uwagę akordeonista siekający „Marsz turecki” Moccarta.
Do atrakcji turystycznych należy Muzeum Zabawek, zlokalizowane w jednym ze skrzydeł Nowych Łazienek Mineralnych, nieopodal naszej kwatery. Jest może nie za duże, ale rozmaitość eksponatów jest ogromna. Są samochodziki i kolejki (jedna nawet interaktywna), rozmaite zestawy klocków lego, żołnierzyki, gry planszowe, napędzana oryginalnie parą zabawka z pracującymi rzemieślnikami, mnóstwo pluszowych misiów… Jeszcze więcej lalek: plastikowe wyroby polskich spółdzielni zabawkarskich oraz różne modele Barbie.
„You Are My Heart You Are My Soul”

Najbardziej podobały mi się lalki sprzed stu lat, wykonane prawdopodobnie z biskwitu czy z porcelany, w starannie wykonanych ubrankach. Główną atrakcję stanowiły jednak ich miny, wahające się od „masz jakiś problem?” do upiornej laleczki Chucky.


Nie zabrakło też zabawek ery cyfrowej: w jednej z gablot widniały archaiczne komputery typu Atari XE czy Commodore 64, a wraz z nimi – gry na kasetach, prawdopodobnie pochodzące z giełdy, bo z bykami w tytułach.


Klimat ogólnie był gorący, więc bez kremu przeciwsłonecznego się nie obeszło. Za to już drugiego dnia popołedniu przydarzyła się burza z ulewą. Deszcz lał tak gęsto, że z naszego balkonu momentami nie było widać gór. Piękny widok!
Skoro mowa o górach, wypadało zdobyć jakiś szczyt, a było to najłatwiejsze do osiągnięcia w przypadku dwóch krynickich wzniesień, na które jeździły kolejki. Na pierwszy ogień, piątego dnia wczasów, poszła Góra Parkowa, bo była bliżej, parę minut od chałpy. Jest ona nie za wysoka, a wjeżdża się kolejką linowo-torową. Wagoniki jeżdżą wahadłowo: jeden w górę, drugi w dół, mając do dyspozycji jeden tor z mijanką pośrodku. Tym razem, inaczej niż w 1996 r., na torach nie siedziała żadna wiewiórka.


Ze szczytu Góry Parkowej – zwanej tak, ponieważ jej tereny, w dużej mierze zalesione, należą do parku uzdrowiskowego – rozciągają się interesujące widoki na miasto i góry. Na samej górze są także trasy spacerowe, zjeżdżalnia, parę punktów gastronomicznych…
…i budki z pamiątkami, gdzie można kupić tradycyjne ciupagi.

Kiedy zjechaliśmy na dół, okazało się, że na placu przed pijalnią odbywa się festyn z okazji Dnia Ratownika Górskiego – a więc pokazy sprzętu ratowniczego, psy służbowe, kiermasz z rozmaitymi wyrobami lokalnymi i innymi.
Stojak do pieczenia nad ogniskiem niedzielnych turystów, którym się wydaje, że GOPR to taksówka.

Drugi szczyt, Jaworzynę Krynicką, zdobyliśmy dziewiątego dnia. Na górę jeździ kolejka gondolowa, jest też wyciąg krzesełkowy, a kto odważny, może próbować pieszo. Tłumaczenia napisów na stacji i w gondolach są takie se, sama gondola zajmuje zaś 4 osoby. Przy dużym obłożeniu gondole się nie zatrzymują (jedynie zwalniają), więc trzeba wsiadać w biegu. Warto też zauważyć, że możliwe jest kupienie wspólnego biletu na obie kolejki w obie strony (ważnego chyba przez 6 dni), co wychodzi taniej niż kupowanie osobnych biletów na każdy przejazd.
I teraz biegiem, a to odjedzie!


Widok ze szczytu Jaworzyny rozciąga się jeszcze lepszy niż z Góry Parkowej, a byłoby jeszcze wspanialej, gdybyśmy trafili na lepszą pogodę – tego dnia powietrze nie było dość przejrzyste i dalsze okolice zdawały się skryte za mgłą.

Infrastruktura na szczycie obejmowała kilka restauracji, maszt oblepiony jakimiś ustrojstwami, stok narciarski z orczykami oraz trasy wycieczkowe, a także parę plastikowych niedźwiedzi. Za jedną z knajp odkryłem przycupnięty samotny ratrak o wdzięcznej nazwie PistenBully (w wolnym tłumaczeniu: „łobuz torów zjazdowych”).


W czasie pobytu nie siedzieliśmy wyłącznie w Krynicy. Skorzystaliśmy z oferty lokalnego oddziału PTTK, organizującego szereg rozmaitych wycieczek. Już czwartego dnia ruszyliśmy zatem autokarem spod „Hawany” do Niedzicy (nie mylić z Nidzicą, która leży w zupełnie innej części Polski). Droga wiodła przez Slovensko, bo tak było bliżej. Droga wiodła przez Spisz: mijaliśmy zamek w Lubowli oraz Gniazda (Hniezdne), gdzie ma siedzibę Nestville, główny producent słowackiej whisky. W samej Niedzicy oczywiście główną atrakcją byłz zamek Dunajec, część dawnej sieci warowni pogranicznych Królestwa Węgier. Z drugiego brzegu rzeki patrzy ku niemu – ongiś po polskiej stronie granicy, dziś zrujnowany – zamek w Czorsztynie.
*motyw smyczkowy z Janosika*

Po zamkowych pomieszczeniach oprowadzała nas przewodniczka o świdrująco wysokim głosie. Pokazała zarówno komnaty mieszkalne, jak i lochy, w których rzekomo siedział kiedyś sam Dżejnosik. Zresztą w tych samych pomieszczeniach kręcono również sceny więzienne w kultowym, choć niemającym nic wspólnego z historycznym zbójnikiem, serialu Jerzego Passendorfera.
- Panie, a te narzędzia tortur to autentyczne? - Jasne, to prawdziwe rekwizyty z kręcenia serialu.


Przez cały okres zwiedzania przewodniczka ani słowem się nie zająknęła o słynnej sprawie Inków z Niedzicy – o tym opowiedział dopiero w drodze powrotnej nasz przewodnik w autokarze. Uraczyła nas natomiast kompletnie zmyśloną opowieścią o Brunhildzie i Bolesławie, która najwyraźniej miała stanowić cover-up pobytu 2Paca na niedzickim zamku. Po zwiedzeniu zasadniczej części zabytku zajrzeliśmy jeszcze do zamkowej wozowni. Na terenie nie widziałem jednak zauważonej przeze mnie 21 lat temu kawiarni „Brunchilda” (ale za to teraz wiem, skąd nazwa).
Wygląda na to, że na zamku w Niedzicy bywali nie tylko Inkowie, ale i Maorysi.

Kolejny punkt wycieczki stanowił rejs statkiem po Jeziorze Czorsztyńskim, pomiędzy dwoma zamkami. Puszczona z taśmy przewodniczka usypiającym głosem poinformowała nas, że jest to „akwen wodny imieniem Gabriela Narutowicza”. Odpływaliśmy z kamienistej plaży, która budziła we mnie mgliste skojarzenia z Azją Południowo-Wschodnią. Powietrze było na tyle przejrzyste, że w pewnym momencie zobaczyłem Tatry.
Ruina Czorsztyna

Finałowym akcentem wycieczki był spacer po czorsztyńskiej zaporze wodnej. Następnie wróciliśmy do Krynicy, znowu przez Słowaczyznę, mijając po drodze przystań, z której odbywają się spływy tratwami po przełomie Dunajca. Ponad dwie dekady temu także zdarzyło mi się tamtędy płynąć, tyle że po polskiej stronie, ze Sromowiec Niżnych.



Po powrocie z Niedzicy po raz pierwszy spotkaliśmy kota w okolicy naszej kwatery. Był majestatyczny, długowłosy i biały z szarym ogonem. W następnych dniach pojawił się jeszcze kilkakrotnie młody pręgowany i nieco starszy czarny. W sąsiedniej willi mieszkały też dwa ogromne sznaucery, które lubiły oszczekiwać przechodzących, zwłaszcza kiedy szło się do śmietnika, położonego tuż przy ich płocie.


Po raz drugi z usług PTTK skorzystaliśmy ósmego dnia. Wówczas, dla odmiany, pojechaliśmy już bezpośrednio na Słowację – do Bardiowa. Towarzyszył nam przewodnik o wyglądzie zdeklasowanego inteligenta, jowialny i z poczuciem humoru, ale mocno ględzący. W samym mieście zwiedzaliśmy głównie zabytkowy rynek o gotyckiej zabudowie, ratusz, a w szczególności monumentalną katedrę św. Idziego, od niedawna noszącą honorowe miano bazyliki. Znajdują się tam liczne przykłady wypasionej sztuki sakralnej, w tym dryptyki i ołtarz, a niektóre z nich zostały nawet stworzone przez Wita Stwosza. Bardiów słynął też ze szkoły katowskiej o europejskiej renomie. W kościele rektor szkoły zajmował ozdobne stalle w samym prezbiterium, czyli bliżej ołtarza niż rajcy miejscy. Za to inni profesorowie oraz studenci mieli zarezerwowane miejsca pod chórem, praktycznie tuż pod drzwiami kościoła. W bardyjowskim rynku znajduje się też współczesna rzeźba kata z pieńkiem, z którą można sobie zrobić odpowiednie zdjęcie. Po zwiedzaniu było trochę czasu wolnego, aby iść na lody, do toalety itp. Szukałem miejsca, w którym można by zdobyć słowackie płyty, no nie znalazłem. Za to kupiłem sobie fujarkę.


Następnym przystankiem były Bardejovske Kupele – dzielnica uzdrowiskowa. W czasie spaceru zobaczyliśmy m.in. chałpę Aleksandra I i cesarzowej Sissi. Tymczasem ukraiński kwartet, w poprzednich dniach występujący na placu w Krynicy, przyjechał tego dnia także i do Bardiowa.
Lousie Translation.

Bez pomocy biura podróży, na własną rękę, pojechaliśmy już trzeciego dnia do Muszyny. Miasteczko jest mniejsze od Krynicy i bardziej prowincjonalne, ale i ono cieszy się sławą uzdrowiska.
Remiza.

Zapoznawszy się z rynkiem i jego zabytkowymi kapliczkami, poszliśmy szukać Ogrodów Sensorycznych. W tym celu trzeba było przekroczyć szeroki nurt Popradu i wspiąć się pod górę, obok jednego z dominujących nad miastem sanatoriów. Na szczycie wije się spacerowy szlak, wokół którego rozstawione są architektoniczno-roślinne instalacje mające apelować do różnych zmysłów ludzkich. Jak trafiają, tak trafiają – na ogród zapachowy, przykładowo, wybraliśmy zbyt późną porę, kiedy kwiaty już przekwitły. Trzeba jednak przyznać, że spacer jest bardzo odprężający, a widoki na Muszynę i okolicę roztaczają się wysoce malownicze, szczególnie z wieży widokowej.


Obiad – kurczaka z pieczonymi kartoflami – jedliśmy tego dnia w „Grzybie”, knajpie o imażu motocyklowym, gdzie kibel był wytapetowany stronami „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” z lat 30.
Całkiem kulturalny kibel.

Drugi raz wyskoczyliśmy do Muszyny szóstego dnia, po zwiedzeniu muzeum Nikifora i po obiedzie. Busem jechała z nami grupa dziesięciu mężczyzn w wieku dwudziestu kilku lat, wyglądali na jakichś sportowców. Całą drogę dowcipkowali, wymieniali się docinkami, rechotali donośnie. Poczułem się jak w jednym z tych opek o idolach, w których zawodnicy zachowują się jak totalna bimbaza.
Tej, Florian, ale oddziel najpierw to, co się pali, od tego, co się nie pali!

Tym razem zwiedziliśmy położone obok kościoła ogrody biblijne, gdzie znajdowały się rzeźby i podobne instalacje nawiązujące do Pisma: rozstąpione fale Morza Czerwonego, miedziany wąż, Nowa Jerozolima, a także niektóre znane z Biblii rośliny.
 
Oweczka!

Na deser wpadliśmy do kawiarni „Szarotka”, najbardziej inteligencko-artystycznej knajpy w gminie. Na wystrój składają się regały z książkami i dwa fortepiany (stołowy i pianino), na ścianach wiszą też wiersze zaprzyjaźnionych poetek. Kawiarnia istnieje od 1963 roku i bywał w niej nawet Edward Stachura.



Nie mogło się oczywiście obejść bez wizyty w mieście eks-wojewódzkim – Nowym Sączu. Udaliśmy się tam dnia siódmego, choć wtedy akurat przez cały dzień padało. Zastanawiało mnie, jak zmieniło się miasto przez ostatnie 21 lat. I cóż? Od razu rozpoznałem ratusz i deptak (ul. Jagiellońską). Pod Dębem Wolności, posadzonym w 1918 r., pojawił się drugi głaz, upamiętniający Jana Pawła II. Pomnik papieża wyrósł też koło ratusza. Synagoga, w której dawniej była ekspozycja muzealna (mój pierwszy tak bliski kontakt z fizycznymi zabytkami kultury żydowskiej), teraz jest tohu we bohu – zamknięta na cztery spusty, nad drzwiami straszy wyblakłe miejsce po tabliczce z orłem.
Były synagon.

Pomimo funduszy europejskich zamek królewski nadal pozostaje ruiną, ale naprzeciwko niego, po drugiej stronie drogi, rozpościera się ogromny budynek firmy lodziarskiej „Koral”. 21 lat temu było to lokalne przedsiębiorstwo, którego lody dostępne były tylko w górach, a niektóre (np. „Ufolód”) straszyły koślawymi rysunkami na opakowaniach. Dziś – potentat na skalę krajową.

Imperium.

Obiad jedliśmy wówczas w „Ratuszowej”, zlokalizowanej w piwnicy ratusza: do obiadu piłem prawdziwy kwas chlebowy, a z głośnika dobiegała muzyka The Band (The Night They Drove Old Dixie Down) i Marvin Gaye.

R.A. Tusz

Kiedy w połowie lat 90. jeździłem w Beskidy na wakacje, oprogramowanie komputerowe nie wszędzie jeszcze miało polskie znaki. Sprawiało to, że rozkład PKS na wiejskich przystankach zawierał rubrykę NOWY SACZ (jakiś znudzony podróżny wstawiał tam jeszcze R). Dwadzieścia parę lat później, jak widzę choćby na plakatach w komunikacji miejskiej – mimo powszechnej dostępności polskich fontów niektórzy jednak wolą formę „Nowy Sacz”.
Po raz drugi do New Sącza udaliśmy się dziesiątego dnia wczasów. Tym razem punktem zasadniczym był długi spacer ulicą Lwowską do Galerii Trzy Korony, gdzie zdobyłem dwupłytowy zestaw Elektrycznych Gitar Stare jak nowe. 25 przebojów na 25-lecie.
"Mój stary to fanatyk"

 W odróżnieniu od poprzedniej wizyty upał panował straszliwy, wprost trudny do wytrzymania, więc schłodziłem się w fontannie, po czym ruszyłem do zamku, nad Dunajec oraz zobaczyć se cmentarz żydowski. Brama cmentarna była zamknięta, a za nipuste pole, z którego nieliczne macewy wystawały ja szczerbate zęby – pewnie Niemcy poniszczyli większość nagrobków. Z budynku po drugiej stronie ulicy wyszło dwóch kilkulatków z długimi pejsami i w jarmułkach. Życie żydowskie odradza się także i na Sądecczyźnie.
 Z Nowego Sacza pojechaliśmy komunikacją miejską do Starego, który słynie ze średniowiecznego rynku oraz klasztoru klarysek. Na dziedzińcu tego ostatniego akurat ćwiczyła młodzieżowa orkiestra kameralna. Nie mieliśmy jednak specjalnie czasu na zwiedzanie, bo tak się złożyło, że z upału wjechaliśmy prosto w ciężką burzę. Przesiedzieliśmy ją w lodziarni, zanim możliwy stał się bezpieczny powrót do domu, a do Starego wróciliśmy po dwóch dniach, żeby obejrzeć sobie dokładniej klasztor i ten drugi kościół. Na jednym z dojść do klasztoru ustawiona została drewniana brama z samej Transylwanii.

Z certyfikatem samego Drakuły.

Przeszliśmy się też ogólnie po bocznych uliczkach. Moją uwagę zwróciła kompozycja z wypalanego szkła na ścianie jednego z budynków. Przy samym rynku poszliśmy do restauracji „Marysieńka” – nazwanej na cześć Jana III Sobieskiego z małżonką. Oprócz Sobieskiego – który był tu w drodze powrotnej spod Widnia – postaciami szczególnie celebrowanymi w Old Sączu są ksiądz Tischner i Ada Sari.
Ponieważ zaś nie ma bezpośredniej komunikacji pomiędzy Starym a Krynicą, w drodze powrotnej udaliśmy się po raz trzeci do Nowego Sącza. Tam podeszliśmy znowu pod zamek, na błoniu przed którym urządzono wielki napis NOWY SĄCZ WITA, zegar z kwiatów oraz fontannę w postaci sikającego chłopa.
Ostatnie dni poświęciliśmy na wyspokojenie się pod koniec turnusu. Jedenastego dnia głównie łazęgowaliśmy po Krynicy. Dotarłszy do pijalni, stwierdziłem, że rozstawiono tam rzędy czerwonych krzeseł przed rozpoczynającym się Festiwalem im. Jana Kiepury. Trochę dziwnie wyglądają wielkie płachty z konterfektem sosnowieckiego tenora w zestawieniu z disco polem dobiegającym z „Prezydenckiej”.
Trzynastego dnia w nocy przeszła burza, a i w ciągu dnia było dosyć chłodnawo, aż musiałem wyciągnąć swój czerwony polar, kupiony przed rokiem w second handzie w Wolinie, gdzie przybyłem na Festiwal Słomian i Wiklingów. Krynica oglądana w dzień chłodny i pochmurny ma zupełnie inną atmosferę niż przy żarze lejącym się z nieba. Niezły był też kontrast pomiędzy opustoszałymi ulicami rankiem a tłumami przewalającymi się przez deptak po południu. Kiedy zajrzeliśmy do pijalni, trwała tam akurat próba przed wieczornym koncertem, więc zażyliśmy i trochę kultury wysokiej.
Widzę tu pewne nadużycie semantyczne.

Dzień czternasty był dniem powrotu. Bilety na autobus do Krakowa kupiliśmy już poprzedniego dnia w kinowej kasie, ale sam autobus nieco się spóźnił. Przez większość drogi za moimi plecami tokowały na rozmaite tematy dwie panie w średnim wieku, Polka i Ukrainka, aż do chwili, gdy się posprzeczały, czy Jan Paweł II był Ukraińcem. Od tej pory zapanowało głuche milczenie.
W Krakowie mieliśmy parę godzin przerwy, zjedliśmy więc piccę w Galerii Krakowskiej i zajrzeliśmy tytułem rekonesansu do kociej kawiarni. Spośród czterech obecnych kotów tylko jeden, młoda trikolorka, był akurat na chodzie, ale nie dał się pogłaskać. Mimo to, gdybym miał ogólnie podsumować cały wyjazd, powiem: byczo było!