poniedziałek, 24 grudnia 2018

Maciek z Norwegii, Freddie z Zanzibaru, Dawid z reklamy oraz apostołowie Roberta Rośliny, czyli o płytach nie do końca świątecznie




No i zrobiła nam się Wigilia. W związku z tym życzę każdemu, kto tu przychodzi albo nie, wszystkich jak najbardziej pozytywnych zdarzeń i spełnienia wszelkich życzeń z wyjątkiem tych, które mogłyby spowodować szkodę u innych osób. Smacznego posiłku, satysfakcjonujących prezentów, braku pilnej roboty przynajmniej przez parę dni i bezkonfliktowych kontaktów międzyludzkich.
Dekoracya świąteczna w naszym mieście
A jako prezent na miarę swoich możliwości zaprezentuję własną opinię o kilku płytach zdobytych od listopada.


Dire Straits, Alchemy – Dire Straits Live, 1984

Moim pierwszym świadomym kontaktem z muzyką Dire Straits była kaseta wideo z nagranym sporym fragmentem sławnego koncertu dobroczynnego Live Aid. Około 1997 rodzice wyciągnęli ją, żeby obejrzeć występ Queen, ale wcześniej grał Mark Knopfler z kolegami. Wykonali Money for Nothing z udziałem Stinga oraz długą, swobodnie płynącą i rozbudowaną wersję Sultans of Swing (nawet z saksofonem). To wystarczyło, aby wzbudzić moje zainteresowanie. Ale kiedy potem zdobyłem kasetę On Every Street, strasznie mnie z początku wynudziła – do tej muzyki musiałem dojrzeć.
Dopiero później miałem możliwość wgryźć się w kontekst i poczytać trochę o tym, jak pod koniec lat 70., w czasach eksplozji punku i nowej fali, pewien dziennikarz z Glasgowa, wywodzący swój ród od węgierskich Żydów, założył z bratem zespół, który miał po prostu grać swoje – czyli dość spokojnego rocka z elementami bluesa, folku i country. A że Mark Knopfler utalentowanym gitarzystą był, to grał swoje z wielkim wdziękiem, nawet po tym, jak jego brat David w pewnym odszedł z grupy. I gra do dziś, choć przed ponad ćwierćwieczem rozwiązał zespół, ale to już inna historia.
Pomny porywającego występu na Live Aid, od zawsze chciałem mieć Alchemy, ale jakoś tak się zdarzyło, że dopiero teraz zdobyłem ten dwupłytowy zestaw koncertowy. Nagrania pochodzą z roku 1983, a Knopflerowi towarzyszył już wtedy rozbudowany skład. Prócz drugiego stałego członka grupy, basisty Johna Illsleya, tworzyli go drugi gitarzysta Hal Lindes, klawiszowiec Alan Clark oraz perkusista Terry Williams. Gościnnie na scenie pojawili się Tommy Mandel (znany ze współpracy z Bryanem Adamsem) na klawiszach, Joop de Korte (zasadniczo jeden z technicznych zespołu) na perkusyjnych i saksofonista Mel Collins.
Alchemy portretuje zespół jeszcze przed wielkim przełomem komercyjnym, jakim była płyta Brothers in Arms. Znalazł się tu wybór piosenek z poprzednich czterech albumów, przy czym po macoszemu został potraktowany Communiqué, z którego pochodzi tylko, otwierający całą płytę, funkujący Once Upon a Time in the West. No i z debiutu też słyszymy tylko jeden utwór, ale za to jaki: Sultans of Swing. Oczywiście są to wersje znacznie rozbudowane w porównaniu z oryginałem, podimprowizowane. Z późniejszych płyt Dire Straits proponują po kilka utworów, nie brakuje więc Romeo and Juliet czy Telegraph Road. Mniej znany jest Two Young Lovers – dość prosty rockandrollowy kawałek, którego nie było na żadnym dużym albumie, tylko na epce z Twisting by the Pool. To właśnie tu trąbi Mel Collins w rozrywkowym stylu rodem z lat 50., ale biorąc pod uwagę, jak muzyk ten dawał po saksie np. w King Crimson, aż szkoda, że nie zaprosili go do Sułtanów albo czegoś równie rozbudowanego. Solo na saksofonie słychać też we wstępie do Tunnel of Love – dopiero później pojawia się znany z wersji studyjnej cytat z The Carousel Waltz z musicalu Rodgersa i Hammersteina. Do tego dochodzi na finał Going Home – Theme from Local Hero, czyli solowa kompozycja Knopflera z muzyki do filmu, z odrobiną celtyckiego klimatu i znowu z brzmieniem saksofona.
Podsumowując, albumu całkiem nieźle się słucha, muzyka płynie jak trzeba, słychać, że Knopfler i kompania lubią tę robotę, ale jednak spodziewałem się mocniejszych wrażeń, wykraczających poza to, co już znam z wersji studyjnych, a tego dostarcza mi głównie jeden utwór. Może faktycznie przejadły mi się płyty koncertowe.
 Wykonanie z Live Aid, nie z "Alchemy"


Kobranocka, Ku nieboskłonom, 1992

W latach 90. Kobranocka stanowiła solidną markę na polskiej scenie rockowej, choć jej największy hit, nieco smętna ballada Kocham cię jak Irlandię, był dość mało reprezentatywny dla ogólnego stylu toruńskiego zespołu. Zdając sobie sprawę, że repertuar kapeli Andrzeja „Kobry” Kraińskiego bywa nierówny, w czasie pobytu we Wrocławiu zdobyłem mimo wszystko jej trzeci album.
Zaczyna rozpędzony Rozgrzeszenia nie chcą mi dać, z basem hulającym prawie jak, za przeproszeniem, w Iron Maiden (gra na nim „Szybki Kazik” Bryndal alias Atrakcyjny Kazimierz). Kobra śpiewa w swój charakterystyczny, „brzydki” sposób, a tekst psychiatry Marka Michorzewskiego, zwanego Ordynatem Michorowskim, zawiera charakterystyczną mieszankę prowokacji i groteski. Połączenie czadu z tematyką antyklerykalną słyszymy później w zadziornym Daj na tacę. W jednej ze zwrotek mowa o świadkach Jehowy i nie mam pewności, czy jeden z wersów brzmi „Trzeba przepędzić tych proroków” (jak w książeczce), czy „Trzeba przepędzić tych gagatków” (jak słyszę, acz zdaję sobie sprawę, że Kobra śpiewa niewyraźnie). Do ostrzejszej części repertuaru należy też Póki to nie zabronione (wywróć się na lewą stronę), gdzie Kobra wyrzuca z siebie w szybkim tempie wariacki tekst (próbka: Ostatnia prosta igła / Dała kopa, aż się wygła) i mimo wszystko brzmi to całkiem przebojowo. Sowiety! są równocześnie dynamiczne i nastrojowe, pojawia się też deklaracja programowa Radio powinno być dla gówniarzy.
Przy całej skłonności do groteski i turpizmu Kobranocka kryje jednak w sobie niemałe pokłady melancholii. Przykładem jest utrzymany w średnim tempie utwór tytułowy. Gdzieniegdzie słychać głosy kobiece, a konkretnie – Edyty Bartosiewicz i Anji Orthodox. Rozbujane Za ideałem niedoścignionym (sumienne córki strażników więziennych) daje efekt zbliżony do Big Day, za to Z łopotem flag powrót tematyki antywojskowej, a przy tym refleksja o uniformizacji człowieka w społeczeństwie – kojarzy mi się ze Sweet Baby Nothing Manicsów. Wątki okołokościelne powracają w najspokojniejszym Poznałem cię na procesji. Jednak z nastrojowej części repertuaru Ku nieboskłonom najbardziej podoba mi się wieńcząca płytę podniosła ballada Hipisówka.
Materiał urozmaicają trzy miniatury, które zawsze przewijam: niby-erotyczny Pałacyk i latarenka, niepoważna przeróbka Wspomnienia Czesława Niemena oraz cover Tom’s Diner Suzanne Vegi, zaśpiewany a capella, tak jak oryginał, ale ze zmienionym tekstem pod tytułem Chcą się podetrzeć naszą skórą. Na temat tekstów i ich poetyki można sobie wyrobić pojęcie choćby po samych tytułach piosenek. Przy okazji więc wspomnę, że najbardziej tu enigmatyczne Sowiety! stanowią komentarz do opuszczenia Polski przez oddziały Armii Radzieckiej.



Wolfmother, Cosmic Egg, 2009

Czas na coś z młodszego pokolenia. Australijski Wolfmother wyspecjalizował się w hard rocku nawiązującym do lat 70. I łączeniu go z nowszą stylistyką. Jedynym stałym członkiem zespołu pozostaje Andrew Stockdale, wokalista o wysokim głosie. Nieco mnie drażnił, występując gościnnie u Slasha, ale w kontekście własnego zespołu jest całkiem na miejscu.
Otwierający California Queen jedzie na riffie podobnym ogólnie do Breadfan Budgie, a potem następuje ciężkie, blacksabbathowe spowolnienie, w którym Stockdale brzmi jak młodszy brat Ozzy’ego. Dalej pojawia się spora dawka ciężkiego grania w stylu retro. Przede wszystkim dużo w tym inspiracji Zeppelinem. Wokalista nierzadko przyjmuje manierę wokalną Roberta Rośliny, riffy gitarowe też brzmią znajomo. Pasaże w In the Morning przywołują Thank You, choć potem utwór idzie w bardziej dynamicznym kierunku (mówią na to chyba „power ballad”). A kiedy w 10,000 Feet pojawiają się orkiestrowe smyczki, trudno nie mieć skojarzeń z Kashmirem, nawet jeśli całościowo utwór go nie przypomina. Wyróżnia się też Sundial z podzwaniającym fortepianem i sfuzzowaną solówką. Z drugiej strony Pilgrim, Phoenix albo tytułowy Cosmic Egg brzmią jak przykład całkiem nowoczesnego stoner rocka, opartego na jadących do przodu riffach.
Problem z tą płytą mam taki, że jest dość krótka i szybko przelatuje. Riffy i melodie dość wpadają w ucho, ale nie na tyle, żeby człowieka prześladowały (choć z albumu wyszły aż cztery single), raczej więc nie ma szans na wejście do mojej pierwszej dziesiątki tego roku. Zdecydowany wyjątek robię dla hymnowatego Far Away, które zaczyna się od śpiewu na tle fortepianu elektrycznego, a potem napięcie rośnie aż do naprawdę chwytliwego refrenu. Jest to też jeden z utworów, w których Stockdale porzuca plantowską manierę wokalną. Nieźle też odbieram In the Castle, gdzie podniosły, wysokogórski wstęp przeplata się z gitarową galopadą.
Fajna jest przy tym grafika, nieco w stylu niektórych okładek studia Hipgnosis – tytułowe kosmiczne jajo w różnych okolicznościach przyrody występuje zarówno na okładce, jak i na ilustracjach wewnątrz książeczki.



Helloween, Keeper of the Seven Keys Part I, 1987

Czekając w Warszawie na przesiadkę, zdobyłem trzy płyty, z czego dwie zachomikowałem na później, a najpierw zapoznałem się z jednym z czołowych osiągnięć europejskiego metalu lat osiemdziesiątych.
O Helloween już kiedyś pisałem przy okazji zestawu największych hitów w nietypowych aranżacjach. Teraz przyszła pora na drugi pełnowymiarowy album, na którym zespół z Hamburgu dorobił się już dojrzałego stylu. Dołączył wówczas pełnoetatowy wokalista Michael Kiske, dzięki czemu śpiewający we wcześniejszych nagraniach Kai Hansen mógł się skupić bardziej na graniu. Mimo to, jak można przeczytać w książeczce kompaktu, zajął się on wyłącznie gitarami rytmicznymi, wszystkie zaś solówki zagrał Michael Weikath.
Choć to pierwsza część dyptyku, nie mamy jednak do czynienia z concept albumem i każdą z obu płyt można bez problemu traktować oddzielnie. Materiał na pierwszym Keeperze wypada dość jednorodnie. Rozpędzone, melodyjne utwory w rodzaju I’m Alive, Twilight of the Gods czy A Little Time (wkład kompozytorski Kiskego) stanowią właściwie wzorzec dla wielu późniejszych kapel, jak Blind Guardian czy Edguy. Radosny nastrój Future World wzbudził ponoć w epoce niechęć ponurych metalowych ortodoksów, podobnie zresztą, jak nie wszyscy przyjęli z radością wysoki, „operowy” śpiew Kiskego. Ballada jest jedna: nieco skorpionowata A Tale That Wasn’t Right, dla mnie nazbyt rzewna. Oprócz niej brzmienia quasi-symfoniczne słychać w dwóch krótkich instrumentalach służących za klamrę całego albumu. Punkt kulminacyjny stanowi wielowątkowy, trzynastominutowy utwór pod prostym tytułem Halloween (zwróćcie uwagę na różnicę w pisowni).
Podstawowy repertuar płyty uzupełniają cztery bonusy. Jest więc nagrany na nowo z udziałem „Kiszki” utwór z debiutanckiej epki zespołu – Victim of Fate (tytuł kusi, żeby go przetłumaczyć słowo w słowo: „Ofiara Losu”), remiks innego starszego utworu Starlight, wersja alternatywna A Little Time. Wszystkie trzy początkowo trafiły na strony B singli. Do tego dochodzi Halloween w wersji singlowej, czyli mocno przyciętej. W książeczce, oprócz wydrukowanych tekstów, spotykujemy zreprodukowaną oprawę graficzną analoga (co prawda dość niewyraźną – w tym złorzeczenia pod adresem tych, którzy piszą nazwę zespołu przez „a”), wywiad z Michaelem Weikathem oraz wycinki prasowe przedstawiające recenzje z epoki.



Skid Row, Skid Row, 1989

W latach osiemdziesiątych na scenie rockowej, głównie amerykańskiej, święciły triumfy zespoły grające niezbyt brutalną, komercyjną odmianę metalu i odznaczające się imażem wrażliwych łobuzów z tatuażami, makijażami i natapirowanymi włosami. Dziś nazywa się to glam metalem czy bardziej ironicznie hair metalem – choć są to określenia nadane po latach, bo jeszcze w dziewięćdziesiątych trudno było ich szukać choćby na łamach „Tylko Rocka”, gdzie zamiast tego stosowano lekceważącą etykietkę „pudel metal”. Wykonawców takich jak Bon Jovi, Cinderella czy Poison „prawdziwi rockowcy” odsądzali od czci i wiary, a Guns N’ Roses uważali za zbawców, którzy pod koniec dekady przywrócili heavy metal na właściwe tory (bujnie się wówczas rozwijający metal ekstremalny to jednak inna para glanów). W tym też mniej więcej okresie debiutowała grupa Skid Row, która wprawdzie odniosła mniejsze sukcesy niż W. Axl Rose et consortes, ale też stała się gwiazdą gatunku.
Należy tu dodać, że dwadzieścia lat wcześniej istniał już zespół o tej samej nazwie – ale w Dublinie, grał w nim Gary Moore i nawet przez jakiś czas Phil Lynott. Gitarzysta prowadzący amerykańskiego Skid Row nazywa się Dave Sabo, ale za to nazwisko basisty budzi skojarzenia glamrockowe (i androgyniczne przy okazji) – Rachel Bolan. Również i wokalista nazywał się podobnie do dawniej tworzącego artysty muzycznego, a mianowicie Sebastian Bach.
No i cóż oni zaproponowali? Debiutancki album to przeważnie zbiór energicznych, zadziornych rockerów, ostrzejszych od ówczesnej normy. Bach nie dysponuje co prawda, w odróżnieniu od Axla, głosem wściekłego rysia, ale potrafi zarówno zaśpiewać łagodnie, jak i się wydrzeć. Dudniących riffów i melodyjnych refrenów słucha się dość dobrze, choć przy pierwszych przesłuchaniach wydają się mało charakterystyczne – najbardziej wybija się Youth Gone Wild. Natomiast do mocniejszych punktów, a zarazem największych hitów z albumu, należą dwie ballady: 18 and Life (o „trudnym” chłopaku, który po pijanemu zastrzelił kolegę) oraz dłuższa I Remember You. Pomimo mniejszej przebojowości, Skid Row faktycznie mógł wspólnie z Gunsami uchodzić za odnowicieli gatunku, który i tak zaraz ustąpił pola grundżowi.



Kvelertak, Meir, 2013

Z czym w dziedzinie rocka się przede wszystkim kojarzy Norwegia? Oczywiście, z black metalem. Wyczyny, niestety także pozamuzyczne, takich wykonawców jak Mayhem, Emperor czy Burzum wniosły wielki wkład w postrzeganie metalu jako diabelskiej muzyki. Co ciekawe, nazwy te prawie nigdy się nie pojawiają na krążących po naszych diecezjach listach „szatanistycznych” zespołów, a jeśli już, to stanowią wśród nich mniejszość, bo gdzie tam Vargowi Vikernesowi mierzyć się z tak osławionym wyznawcą diabła jak Bruce Springsteen. Kvelertak, czyli „chwyt duszący”, również wywodzi się ze sceny blackowej, ale interesujący jest dlatego, że elementy metalu ekstremalnego miesza ze stylistyką bardziej tradycyjnego hard rocka tudzież stoner rocka. Sami muzycy, zdaje się, określają swój styl jako „black’n’roll”.
Meir („więcej” – nic związanego z żydowskim imieniem męskim), drugi album grupy, krytyka ogólnie uznaje za słabszy od debiutu. W dodatku ma dość obmierzłą okładkę: rycina przedstawia siedzącą wśród kwiecia na baraniej czaszce smutną nagą kobietę, nad którą unosi się stado defekujących gołębi. Ikoniczna dla zespołu sowa pojawia się tym razem tylko jako nadruk na kompakcie. Mimo to postanowiłem zaryzykować (wiedziałem, że przynajmniej jeden utwór mi się tu będzie podobał). 
Najbardziej ekstremalnym elementem brzmienia jest tu wokal Erlenda Hjelvika. Nie dość, że Hjelvik drze się wniebogłosy, to jeszcze po norwesku, więc trudno zrozumieć, o co jemu chodzi. W książeczce słowa utworów nie zostały wydrukowane, są za to krótkie streszczenia w języku angielskim. Za melodię odpowiadają przede wszystkim partie instrumentalne. Gitarzystów jest w kapeli aż trzech, z czego jeden nazywa się Maciek Ofstad. Zwraca również uwagę porządnie łupiący po skórze perkusista Kjetil Gjermundrød.
Płytę rozpoczyna Åpenbaring: najpierw długie budowanie napięcia, a potem maszyna rusza naprzód. Zestawienie brutalnego ryku z melodyjnymi riffami i solówkami brzmi całkiem pociągająco. Norwedzy spod znaku sowy raz walą szybciej (Snilepisk), raz wolniej (Evig vandrar), ale zdecydowanie do przodu, i to w porywający sposób charakterystyczny dla stoner rocka (bo choć typowe dla metalu ekstremalnego perkusyjne blasty są niby ultraszybkie, to na mnie jednak sprawiają wrażenie stania w miejscu). Blackowo-deathową stłuczkę mamy głównie w utworze pod trafnym tytułem Trepan (akurat znaczy to samo, co po polsku), przy czym nawet i tu przeplata się ona z momentami bardziej melodyjnymi. Kvelertak ma też w zanadrzu trochę niespodzianek – np. w Undertro, skądinąd nieco się dłużącym, niespodziewanie wyskakuje gitarowe unisono w stylu tych bardziej posępnych dokonań Thin Lizzy, podobnie w utworze Nekrokosmos (na poprzedniej płycie był Nekroskop, na następnej miał się pojawić Nekrodamus). Czasami zespół atakuje melancholijnymi harmoniami, czyniącymi zeń prawie że ekstremalny odpowiednik Blue Öyster Cult. Najlepiej zaś wypadają fragmenty singlowe: Bruane brenn z chwytliwym chóralnym refrenem i melancholijną solówką oraz kończący płytę hymn grupy, zatytułowany po prostu Kvelertak.
Meir mogłaby być ze dwa kawałki krótsza, ale w sumie szkoda, że na dobrą sprawę odkryłem ich dopiero w tym roku, już po tym, jak odszedł Erlend Hjelvik i nie wiadomo, jak dalej potoczy się kariera zespołu z nowym wokalistą.



Dawid Podsiadło, Małomiasteczkowy, 2018

Trzeciej płyty Dawida Podsiadły miałem okazję częściowo wysłuchać w czasie warszawskiej przesiadki w drodze powrotnej z Mazur i wpadła mi w ucho na tyle, że zażyczyłem ją sobie na urodziny.
Okazuje się, że programy typu talent show mogą z rzadka dać odbiorcy coś więcej oprócz niewyrafinowanej rozrywki. Szerszą popularność zdobył dzięki nim właśnie Podsiadło, który następnie dał się zainteresować zarówno alternatywno-rockowej, jak i szerszej publiczności. Ostatnio np. jego największy hit W dobrą stronę występuje w telewizyjnej reklamie czegoś tam. Facet ma dość wysoki głos ze skłonnością do pewnego zawodzenia i wpadania w falset. W towarzystwie żywych instrumentów budzi to pewne skojarzenia bluesowo-soulowe, natomiast w zestawieniu z elektroniką brzmi melancholijnie. Małomiasteczkowy zaś, w odróżnieniu od poprzednich albumów artysty, przesiąknięty jest elektroniką, co niekoniecznie musi być wadą. Za taki stan rzeczy odpowiada Bartosz Dziedzic, który opracowywał płytę od strony kompozycyjnej, aranżacyjnej i producenckiej.
Na okładkowej nalepce Podsiadło informuje: „…zawiera 10 piosenek, które napisałem i zaśpiewałem po polsku*”. Co prawda tekst otwierającego album Cantate tutti jest niezrozumiale wydziamgany, co było, jak wokalista sam przyznaje w przypisie z tyłu, efektem zamierzonym. Czyżby sposób na odsiew niewystarczająco zaangażowanych słuchaczy? Tekst (nadrukowany w książeczce) potwierdzałby taką interpretację.
Elektronika dominuje na całym albumie, co mi nie przeszkadza, bo to jest taka elektronika, jaką lubię, a brzmienia syntezatorów są wystarczająco zróżnicowane. Brzmieniowo wyróżnia się Nie kłami z prawdziwym fortepianem. Podsiadło wprawdzie ani przez moment nie rapuje, ale w jego sposobie układania tekstów, w zestawieniu ze wszechobecnym elektronicznym bitem, jest coś, co budzi niekiedy bardzo mgliste skojarzenia z hip hopem – chyba najbardziej w Co mówimy?, gdzie pojawia się nawet drugi, dopowiadający głos, jak gdyby hypeman. Płyta jest jednak bez wątpienia śpiewana. Rytmy zdarzają się raz szybsze (Trofea), raz wolniejsze (Lis). W utworze tytułowym szybki bas w zwrotce przeplata się z wokalizą na tle spogłosowanego klaskania, przywodzącą skojarzenie z późnym Coldplay; za to melodia zwrotki kojarzy mi się z refrenem Ewakuacji Farnej, tyle że odsączonym z patosu. Mimo takich skojarzeń jest to jeden z najlepszych utworów na płycie. Interesujące melodie słychać też w moim ulubionym Nie ma fal czy w Najnowszym klipie z chwytliwym syntezatorowym riffem, a nawet przez chwilę z żywą gitarą.  Gdzieś tam słychać jakieś chóralne zaśpiewy (choćby i w Lisie), ale nie wiadomo, czy to prawdziwe ludzie, czy efekt syntetyczny.
Ogólnie jest to materiał bardzo melodyjny, choć głos wokalisty może się niekiedy wydawać denerwujący, a pod względem literackim zapadające w pamięć metafory i obrazy  sąsiadują z drażniącymi (także intencjonalnie). Wśród tekstów wyróżniają się dwie wyraźne grupy: jedna mówi o sprawach damsko-męskich, a w drugiej Podsiadło komentuje swoją nieoczekiwaną sławę i jej niekoniecznie pozytywne konsekwencje („Mam sodowej wody pełny zlew”), np. Trofea mówią o ciężarze rozpoznawalności, a finałowa Matylda dotyczy hejterów.



Queen, Queen II, 1974

Powrót do korzeni: ten album zdobyłem na kasecie w 1997, jako jedną z dwóch pierwszych pozycji w swojej kolekcji nagrań muzycznych. Ostatnio, pewnie z okazji premiery filmu biograficznego Bohemian Rhapsody, pojawiły się w sprzedaży reedycje płyt Queen w przystojnych cenach, więc postanowiłem kupić go znowu.
Jeśli komuś Freddie Mercury i koledzy kojarzą się przede wszystkim z I Want to Break Free czy innym Radio Ga Ga, to na Queen II nie pozna zespołu. W tym okresie Queen prezentował właściwie rocka symfonicznego. Wielowątkowe kompozycje, przestrzenne, soczyste brzmienie, dużo fortepianu, charakterystyczne partie Briana Maya na słynnej gitarze-samoróbce, oczywiście głos Mercury’ego – jakby nieco wyższy niż później – i wspomagające go obłędne harmonie wokalne, z których Queen słynął zwłaszcza w latach siedemdziesiątych. Po hardrockowej surowiźnie z debiutu pozostało wspomnienie, a z drugiej strony prawie tu nie ma elementów musichallowych, które Freddie uwielbiał wplatać na późniejszych albumach. Jedyny wyjątek to fragment edwardiańskiego szlagieru, umieszczony na końcu Seven Seas of Rhye (a więc i na końcu całej płyty).
W czasach analogowych album dzielił się na stronę „białą” i „czarną”. W pierwszą spory wkład wniósł May. Na początek podniosły marsz żałobny Procession, w którym swą zwielokrotnioną gitarą kudłaty astronom zastępuje całą orkiestrę, potem motoryczny Father to Son z przerywnikiem w postaci cięższego riffu bluesowej proweniencji. White Queen (As It Began) zaczyna się dość delikatnie, ale potem pojawiają się silne kontrasty dynamiczne. A choć May lubi przyczadzić, to Some Day One Day – pierwsza piosenka śpiewana przez niego – ma charakter akustycznej ballady z melancholijnie „lejącymi się” ornamentami na gitarze elektrycznej. Brzmi to trochę jakby technika slide, a momentami nawet, jakby tam powrzucał partie puszczone od tyłu. Pierwszą połowę płyty kończy The Loser in the End, czyli obowiązkowy kawałek Rogera Taylora, przez niego samego zaśpiewany, oparty na ciężkim rytmie i z riffem jakby pod T.Rex.
Na drugiej połowie niepodzielnie panuje Freddie Mercury, który nie tylko śpiewa i gra na fortepianie (a także klawym synu), lecz i jest autorem wszystkich sześciu utworów. Rozpoczynający Ogre Battle, ostry, melodyjny, epicki i wielowątkowy jednocześnie, to mój ulubiony na tej płycie i w zasadzie można by go nawet uznawać za prekursora power metalu – a za wstęp służy mu faktycznie fragment puszczony od tyłu. Mercury dostarczył jeszcze dwa złożone utwory: The Fairy Feller’s Masterstroke oraz stosunkowo najmniej interesujący z całej trójki The March of the Black Queen (trochę za dużo się dzieje i umysłowi słuchacza trudno się na czymś zaczepić). Tę dwójkę rozdziela miniaturowa ballada Nevermore z fortepianem i kunsztownie zaaranżowanymi chórkami. Po Funny How Love Is od z górą dwudziestu lat prześlizguję się bez większych emocji, za to na finał zespół zaprezentował Seven Seas of Rhye, szybki hardrockowy przebój w stylu wcześniejszego Keep Yourself Alive, tyle że lepiej zaaranżowany i nagrany (to charakterystyczne fortepianowe arpedżo). Stał się on zresztą pierwszym hitem Queen, choć jego wynik okazał się jeszcze dość skromny w porównaniu z tym, co miała przynieść przyszłość.



środa, 12 grudnia 2018

Seryjale latoś widziane


Dzięki dostępowi do HBO mogłem się ostatnio przymierzyć do kilku wyprodukowanych przez tę stację seriali. Na temat Gry o tron już tu wcześniej pisałem, ale dopóki nie ma ósmego sezonu, postanowiłem sprawdzić inne propozycje.


Zakazane imperium (Boardwalk Empire)
Na pierwszy ogień poszła pięciosezonowa opowieść o Enochu (Nuckym) Thompsonie (Steve Buscemi), skarbniku hrabstwa New Jersey, który w latach prohibicji, oprócz mniej lub bardziej nieczystej działalności potylicznej, zakulisowo kieruje nielegalnym biznesem alkoholowym w Atlantic City. Pewnym symbolem jego domeny jest tu tytułowa (w wersji angielskiej) promenada. W produkcji maczali palce Martin Scorsese i Marky Mark Wahlberg.
            Oprócz postaci historycznych, takich jak Al Capone (świetny Stephen Graham), Meyer Lansky, Lucky Luciano czy sekretarz Andrew Mellon, występują i fikcyjne. Sam Nucky oparty został częściowo na Enochu Johnsonie, historycznym bossie Atlantic City, ale jest jednak kreacją autorów. Do ważniejszych osób dramatu należy też Margaret Schroeder, imigrantka z Irlandii (nazwisko po okrutnym mężu, Niemcu), mająca funkcjonować jako kompas moralny przy tych wszystkich przestępcach i obszustach, ale momentami bywa ona denerwująca. Młody, ambitny weteran I wojny światowej Jimmy Darmody, protegowany Thompsona, a potem jego przeciwnik, kojarzy mi się wzrokowo z doktorem Chase’em z House’a, za to brat głównego bohatera szeryf Eli Thompson – z doktorem Wilsonem. Do mocnych elementów obsady należy Albert „Chalky” White, przywódca społeczności afroamerykańskiej w mieście. Pojawia się ponadto oszpecony na twarzy zabójca kryjący w sobie nadspodziewanie wielką wrażliwość, choć William Harrow jest o wiele bardziej cynamonowy niż Sandor Clegane. Natomiast matka Darmody’ego jest ruda, egoistyczna i żenująca, przez co trudno się uwolnić od skojarzeń z pewną znaną autorką bezselerów.
            O tym, jak pieczołowicie autorzy podeszli do prezentacji realiów, świadczy fakt, że już w pierwszym odcinku u jednego z muzyków w klubie Babette można  wypatrzyć skrzypce Stroha z charakterystyczną blaszaną tubą. Serial ma pięć sezonów, przy czym najlepsze są pierwsze trzy, a potem im dalej, tym więcej dłużyzn. W czwartym sezonie głównym przeciwnikiem Thompsona staje się doktor Narcisse, afroamerykański gangster pod przykrywką działacza społecznego, grany przez Jeffreya Wrighta. Jak już wezmą się za kręcenie „Wieśmina”, to może bez przesady z Kanye Westem w roli Jaskra, ale Wright powinien być Vilgefortzem! Tak czy owak, wydaje mi się, że potencjał tej postaci nie został do końca wykorzystany.
Nikt nie odważył się jemu powiedzieć: "Nucky, shut the **** up!"


Babylon Berlin
Też serial o okresie międzywojennym, ale dla odmiany w Niemczech. W latach dwudziestych trafia z Kolonii do Berlina policyjny śledczy Gereon Rath, by rozpoznać sprawę kompromitujących zdjęć wykonanych paru kolońskim prominentom. Na nowym stanowisku współpracuje z niespecjalnie sympatycznym Bruno Wolterem oraz nawiązuje znajomość z młodą sekretarką Charlotte, dorabiającą w nocnym klubie jako luksusowa prostytutka. Poznają się w sposób iście opkowy – wpadając na siebie po wyjściu z windy, przy czym rozsypują im się niesione zdjęcia: on ma pornuchę, ona – fotografie ofiar morderstw. Tymczasem granicę ZSRR przekracza pociąg z tajemniczym ładunkiem, na którego przejęcie bardzo liczą działający w Berlinie członkowie emigracyjnej organizacji trockistów – ale sprawą zainteresowane jest także NKWD, jak i biała arystokratka śpiewająca w jednym z kabaretów. Osobną grę prowadzi “czarna Reichswehra” – tajny spisek prawicowych wojskowych dążących do restytucji monarchii. Przy takiej kombinacji intryg zarówno wrogiem, jak i sojusznikiem może się okazać ktoś najzupełniej nieoczekiwany.
            W powszechnej świadomości międzywojenne Niemcy kojarzą się głównie z Hitlerem i nazizmem, zaś Babylon Berlin rzuca światło na okres Republiki Weimarskiej, kiedy to Berlin był najbardziej rozrywkowym miastem Niemiec. Naziści, dopiero rosnący w siłę, odgrywają tu rolę marginalną, ale znaczącą, a znacznie więcej miejsca poświęcono potężnym wówczas niemieckim komunistom. Wraz z bohaterami trafiamy w różne środowiska – od nędznych mieszkań robotniczych po wypasione restauracje, gdzie podaje się ludzinę. Starannie też dobrano muzykę z epoki. Serial ma dwa krótkie sezony, ale na HBO Go są one prezentowane jako jeden. W przyszłym roku ma się ukazać kolejny.
Wild Ferry appears!



Who Is America?
            Za namową kuzyna postanowiłem zobaczyć, co ostatnio wysmażył Sacha Baron Cohen. Człowiekowi temu są zasadniczo obce granice dobrego smaku, jednak niekiedy udaje mu się mistrzowsko podpuścić rozmaitych, jak to się dzisiaj mówi, dzbanów, żeby pokazali swoje prawdziwe oblicze. Tym razem, zamiast filmu pełnometrażowego, nakręcił miniserial, w którym wciela się w kilka różnych osób. Raz mu to wychodzi gorzej, a raz lepiej. I tak, jako Billy Wayne Ruddick Jr., prawicowy spec od teorii spiskowych, próbuje zainteresować rozmówców swoimi „porażającymi odkryciami”, jako były więzień Rick Sherman wmawia ludziom kultury, że jego dość obrzydliwe wytwory są dziełami sztuki, a jako Gio Monaldo, obrzydliwie bogaty i przedmiotowo traktujący kobiety włoski milioner, wydobywa chciwość i mizoginię z celebrytów i powiązanego z nim biznesu. To były te słabsze przypadki. Do lepszych należy dr Nira Cain-Ndegeocello, wykładowca gender studies, czyli parodia amerykańskiej skrajnej lewicy, a zarazem wyobrażeń prawicowców o tejże. Jest to po inteligencku dobroduszny naiwniak – to spróbuje zainteresować republikańskiego polityka ilustrowaną książeczką, mającą tłumaczyć najmłodszym, do czego służy pornografia, to znów przeprowadza z ksenofobicznymi mieszkańcami Arizony konsultacje na temat projektu wielkiego meczetu w ich miasteczku.
            Najlepiej wypadł generał major kapral porucznik starszy sierżant kapitan pułkownik Erran Morad, ekspert od terroryzmu „nie z Mosadu”, mówiący z bulgoczącym hebrajskim akcentem i prowadzący idiotyczne „szkolenia antyterrorystyczne” dla prawicowców. Za jego sprawą Jason Spencer, stanowy deputowany z Georgii, znany z zawoalowanych gróźb pod adresem krytykującej go dziennikarki, złożył mandat po tym, jak Morad nakłonił go do biegania ze spuszczonymi portkami i wrzeszczenia „N****r!” Innym razem izraelski antyterrorysta wykopał skądś trzech internetowych hejterów i w ramach nauki udawania liberała sprawił, że komplementowali się nawzajem i symulowali zbiorowy gwałt na kukle Donalda Trumpa. Podejrzewam jednak, że na każdą z udanych mistyfikacji, które wyemitowano, przypadło ileś tam prób nieudanych, kiedy „ofiary” przejrzały Barona Cohena zawczasu.



Wataha
Dla odmiany polski serial, ale też z HBO. Tym razem jest to kryminalno-sensacyjna opowieść o funkcjonariuszach Straży Granicznej, działających w malowniczych plenerach Bieszczadów. Główny bohater, którego gra Leszek Lichota (nieco podobny do młodego Żebrowskiego), traci kolegów i partnerkę, gdy ich stanica wylatuje w powietrze. Naturalnie od razu staje się głównym podejrzanym, a na bieszczadzki odcinek zostaje wysłana nowa ekipa, na której czele staje komendant Markowski (grany przez Andrzeja Zielińskiego). Widz jednak szybko spostrzega, że jeszcze bardziej złowieszczą rolę odgrywa kumpel głównego bohatera, „Grzywa” (Bartłomiej Topa). Wszystko to prowadzi do całkiem złożonej intrygi, związanej oczywiście z przemytem, także imigrantów. Sezony są dwa.
            Przede wszystkim rzucają się w oczy malownicze bieszczadzkie plenery, choć niektórzy krytykują, że Wahata wpisała się w konwencję „wrzucić trochę zdjęć z drona i jakoś to będzie”. Generalnie oglądamy specyficzny, prowincjonalny kawałek Rzeczypospolitej (nawiasem mówiąc, główny bohater jest synem grekokatolickiego księdza). Co prawda momentami zdarzają się i dłużyzny, a nagromadzenie intryganctwa sprawia, że widz może przestać nadążać za tym, kto ma jakie motywacje i kto komu chce zrobić kuku. Nie spotka się też z uznaniem wszystkich fakt, że prokuratorka Iga Dobosz zachowuje się jak prokuratorzy w amerykańskich filmach i niemalże temi ręcami próbuje prowadzić śledztwo.



Młody papież (The Young Pope)
Parę lat temu moja była znajoma bardzo wychwalała ten serial autorstwa Paolo Sorrentino. Wasia Zajcew Jude Law wciela się w nim w Lenny’ego Bellardo, amerykańskiego kardynała, który zostaje wybrany na nowego papieża i przyjmuje imię Piusa XIII. Stara się być zupełnie inny niż jego poprzednik i zerwać zupełnie z dotychczasowymi metodami papieżowania – z czasem dowiadujemy się, że jego zwrot ma charakter konserwatywny. Pius XIII jest tajemnicą dla wiernych, ale także i sam dla siebie.
Serial został zrobiony w sposób „artystyczny”, to znaczy występuje w nim dużo malarskich, symbolicznych czy metaforycznych ujęć, a elementy groteskowe przeplatają się z całkiem poważnymi. Trzeba przyznać, że ze względu na niespieszne tempo narracji, jak i ogólną problematykę, może się szybko znudzić komuś, kogo po prostu nie jara tematyka katolicko-watykańska. Kolejną przeszkodę w oglądaniu stanowi brak postaci pozytywniejszych, z którymi by można się identyfikować. Na nieodległą przyszłość zapowiedziany jest drugi sezon, z Johnem Malkovichem.
Zakonnice na boisku zawsze na probście.


Snowfall
Od pewnego momentu wyświetlała mi się na HBO zapowiedź nowego serialu. Ponieważ lubię filmy w klimatach kryminalno-sensacyjno-gangsterskich, jak i takie z akcją w Los Angeles, jak również klimat amerykańskich lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych – postanowiłem spróbować z tym całym Snowfall.
            Akcja kręci się wokół kilkorga bohaterów, których odrębne wątki wiążą się za sprawą kokainowych interesów. Jest więc młody Afroamerykanin o imieniu Franklin… Nie, serio, nic mi się nie pomyliło z GTA V. W odróżnieniu od mieszkającego w fikcyjnym odpowiedniku LA Franklina Clintona, jego imiennik nazwiskiem Saint „dobry chłopak był i mało pił”, a nawet miał za sobą ukończone liceum w San Fernando Valley. A że przy okazji dilował na dzielnicy marychę w ramach wujowskiego biznesu, to już drobiazg. W pierwszym odcinku zostaje jednak on wmanewrowany w sytuację, przez którą, nie całkiem z własnej woli, przebranżawia się na kokainę. Kolejna postać to Bernardo zwany „Oso” – luchador dorabiający sobie jako enforsjer dla mafii meksykańskiej, na której czele stoi niejaki Ramiro. Syn tego ostatniego, Pedro, angażuje Oso do prostego zadania, które nieoczekiwanie bardzo się komplikuje i zarazem komplikuje stosunki w rodzinie – te zaś oglądamy także z punktu widzenia Lucii, bratanicy Ramira. Czwartym z głównych bohaterów, zresztą moim najmniej ulubionym, jest Teddy McDonald, agent CIA zamieszany w sprawę handlu kokainą, z którego środki mają finansować nikaraguańskich partyzantów „contras”. Ich przedstawiciel, Alejandro, jest tak uderzająco podobny do Freddiego Mercury’ego, że nawet jedna z epizodycznych postaci zwraca na to uwagę. Oprócz głównych bohaterów występuje też masa interesujących typów w rolach drugo- i trzecioplanowych, jak niezrównoważony izraelski gangster Avi Drexler.
Często leje się tu krew, a dialogi bywają mocno rynsztokowe, za to z zadowoleniem stwierdzam, że Snowfall oglądałem w napięciu: unika on dłużyzn, które męczyły mnie w paru wyżej wymienionych serialach. No i oczywiście sam klimat Los Angelesu i określonej epoki (budowany m.in. przez ścieżkę dźwiękową) robi swoje. Jak wynika z internetów, serial ma dwa sezony, ale na HBO na razie dostępny jest tylko pierwszy.



Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy
Oprócz tych wszystkich nowych produkcji z HBO zajrzałem jeszcze do klasyki TVP. Serial z początku lat 80. opowiada o walce Wielkopolan o zachowanie polskiej tożsamości pod panowaniem pruskim. Akcja rozciąga się na przestrzeni ponad wieku – od 1815 do 1918 roku, a jako głównych bohaterów śledzimy zarówno fikcyjną rodzinę Frankowskich, jak postaci historyczne.
               Mamy tu do czynienia z rozdziałem historii Polski traktowanym dość per noga w powszechnym odbiorze, w dodatku często u nas odsuwanym na boczny tor przez kombinację warszawocentryzmu i kresonostalgii. Co jednak istotniejsze i wcale w krajowej kulturze nie takie częste, serial przedstawia daremność walki zbrojnej Polaków w obliczu silniejszego przeciwnika, a za to sukcesy, jakie przyniosło skupienie się na innych metodach – edukacji, gospodarce i ogólnie stowarzyszaniu się. Trzeba jednak przyznać, że trochę batalistyki też się znalazło, szczególnie w ostatnim odcinku, poświęconym powstaniu wielkopolskiemu.
Jak to zwykle w polskich serialach, znanych aktorów z górnej półki jest tu cała mynga.  Dezyderego Chłapowskiego gra Krzysztof Kolberger, doktora Karola Marcinkowskiego – Mariusz Benoit,  Hipolita Cegielskiego – Wojciech Pszoniak. Poza tym pojawiają się np. Marek Siudym, Anna Nehrebecka, Grażyna Szapołowska, Beata Tyszkiewicz, Henryk Talar, Kazimierz Kaczor i stale przeze mnie z nim mylony Krzysztof Kowalewski, a nawet Machalica starszy i młodszy (grający postacie ze sobą niespokrewnione – Henryk pruskiego urzędnika, a Piotr księdza Wawrzyniaka). W roli Otto von Bismarcka wystąpił zaś zmarły niedawno Gustaw „Lohse” Lutkiewicz.
Serial nakłonił mnie, abym poszerzył zainteresowanie tematem, np. sprawdził, czy hrabia Edward Raczyński (ten od Biblioteki Raczyńskich) rzeczywiście zastrzelił się z armatki wiwatowej.
A jak się nazywa ten aktor? Nie pamiętam...


wtorek, 20 listopada 2018

Żałoba i obscena, czyli płyty zdobyte latem




Kora, Ping pong, 2011


Kora odeszła 28 lipca. Nie była to wiadomość zaskakująca – artystka od dawna mówiła o swojej chorobie, w ostatnich miesiącach dało się dostrzec w mediach strzępki informacji sugerujące, że nie jest dobrze – ale zawszeć smutno. Jak stwierdził w „Wyborczej” na początku sierpnia znany bloger MRW (co prawda w związku ze śmiercią kogoś zupełnie innego) – „Żałobę po wielkim twórcy najlepiej przeżywać, wracając do jego dzieł”. Tak więc na nadmorskich wczasach wszedłem w posiadanie ostatniej płyty Kory, wydanej pod własnym imieniem w 2011, już po rozwiązaniu Maanamu.
Z solowymi albumami Kory jest tak, że sprawiają na ogół wrażenie odskoczni od macierzystej grupy. Najpierw, w 1988 r., była Bela pupa, nagrana z Püdelsami i zawierająca utwory zespołu Düpą (na którego gruzach, po samobójczej śmierci ekscentrycznego Piotra Marka, powstali Püdelsi). Była to rzecz mocno undergroundowa, turpistyczna i trudna do słuchania. Już w latach 90. powstał minialbum Ja pana w podróż zabiorę, gdzie z pomocą dwóch braci Pospieszalskich Kora wykonywała piosenki Kabaretu Starszych Panów, następnie Kora ola ola! w konwencji latynoskiej oraz Metamorfozy, czyli zestaw przebojów Maanamu przerobionych na muzykę klubową. Jak w tym kontekście wygląda Ping pong? Jak rockowa, gitarowa płyta kontynuująca tradycje Maanamu.
W składzie znaleźli się dwaj stosunkowo mało znani gitarzyści: Krzysztof Skarżyński i Mateusz Waśkiewicz. Ten drugi grał w ostatnim wcieleniu Maanamu zamiast Marka Jackowskiego – możliwe, że go widziałem na żywo w amfiteatrze przy częstochowskiej Promenadzie Niemena, gdzie grupa podpitych słuchaczy domagała się… Dmuchawców. Na Ping pong Waśkiewicz napisał prawie całą muzykę. Sekcję rytmiczną tworzą weterani: basista Marcin Ciempiel (dawniej członek m.in. Oddziału Zamkniętego czy Apteki) już w latach 80. zagrał w „awaryjnym” składzie Maanamu na płycie Się ściemnia, za perkusją zasiadł zaś Artur Hajdasz, ongiś z Püdelsów. Składu dopełnia inny perkusista, Chris Aiken (zagadnięty o niego Google pokazuje chyba zupełnie innego muzyka o tym samym nazwisku). Z występców gościnnych najbardziej znani są klawiszowcy: Rafał Paczkowski (producent płytowy, współpracujący m.in. z Lady Pank na Tacy sami) i Bogusław Pezda (lider industrialnej kapeli Agressiva 69 – nie mylić z naziolską grupą, która zerżnęła z niej nazwę, tylko numerek zmieniła).
Jaki jest efekt? Ogólnie satysfakcjonujący. Zaczyna się od dynamicznej gitarowej jazdy w utworze tytułowym, choć Kora nie forsuje już głosu jak w Żądzy pieniądza czy Ściemnia się, na całej płycie śpiewa w spokojny sposób, nawet w tych szybszych piosenkach. Dynamicznie wypada też mój ulubiony Nie jestem biała i nie jestem czarna, chyba najbardziej chwytliwy na płycie. Trzecim mocnym punktem jest Czarna żmija – skojarzenia z Rowanem Atkinsonem czysto przypadkowe, bo tekstowo to obraz wielkomiejskiej dżungli, a muzycznie utwór mieści się bardziej w konwencji współczesnego polsko-brytyjskiego rocka alternatywnego, indie czy jak to tam zwać, z basem pulsującym jak u tych wszystkich pogrobowców New Order. Podobną nieco stylistykę prezentuje zamykające płytę Jedno słowo wszystko zmienia. Wysoce uczuciowy głos Kory na syntezatorowym tle należącym już zdecydowanie do XXI wieku sprawia tu wrażenie pewnego dysonansu stylistycznego, ale nie jest to niemiłe.
Średnie tempo reprezentuje Przepis na szczęście – jedyna na tym albumie kompozycja Marcina Macuka, z motoryczną zwrotką, w której Kora właściwie półrecytuje, i bardziej lirycznym refrenem. Radiowa fala jest dla odmiany liryczna w całości, tyle że na dość motorycznym szkielecie sekcji rytmicznej. Ze spokojniejszych, bardziej balladowych utworów najlepiej odbieram Strefę ciszy z osobliwie wibrującym głosem Kory i czymś brzmiącym jakby melotron. Według podobnego schematu zbudowany jest Spójrz w oczy chwili, wzbogacony o akordeon.
Ping ponga słucha się dobrze, ale suma sumarów płyta daje dobitnie do zrozumienia, że Marek Jackowski wielkim artystą był. Mateusz Waśkiewicz nie ma porównywalnego talentu do melodii, a choć jego utwory nawet wpadają w ucho, to są prostsze, brakuje im finezji znanej z Maanamu. Najbardziej do stylu (późnego) tej legendarnej kapeli zbliża się Nigdy nie zamknę drzwi przed tobą, ale można dyskutować, czy to nie jest przede wszystkim zasługa wulkanicznej osobowości Kory i bardzo charakterystycznej poetyki jej tekstów.




Jethro Tull, Catfish Rising, 1991


Ostatnio miałem tu na warsztacie Roots to Branches, a już w sierpniu wpadła mi w ręce wcześniejsza regularna płyta studyjna Jethro Tull. Jak wówczas pisałem, lata osiemdziesiąte były dla zespołu okresem pewnego zagubienia. Wraz z radykalną zmianą składu Ian Anderson zmienił też styl, wprowadzając elektronikę, co okazało się strzałem dość chybionym. Sytuacja uległa poprawie wraz z wydaniem w 1987 nagrodzonego Grammy – zresztą na wyrost – albumu Crest of a Knave, na którym z kolei, wraz z powrotem do okołofolkowych źródeł, pojawiły się potężne inspiracje Dire Straits. Słabszą chyba kopią tej płyty okazała się Rock Island, a w lata dziewięćdziesiąte grupa weszła z Catfish Rising.
W latach 80. rdzeń Jethro Tull stanowiło trio: Anderson, Martin Barre na gitarze i Dave Pegg na basie. Towarzyszyła im amorficzna chmura gościnnie występujących perkusistów i klawiszowców. Na Catfish zaczęły się już pojawiać oznaki stabilizacji, bo bębni przeważnie Doane Perry, który miał zostać w Jethro aż do początku XXI wieku. Tylko w utworze Still Loving You Tonight zamiast niego zagrał Scott Hunter, ale nie został wymieniony w opisie płyty, Anderson naprawił to przeoczenie dopiero w reedycji z 2006 r. Co do klawiszowców – w trzech utworach pojawia się już Andrew Giddings, którego usłyszymy na kolejnych albumach, po jednym zaszczycili Foss Patterson i John „Rabbit” Bundrick (znany ze współpracy z Free czy The Who), a poza tym na klawiszach zagrał sam Anderson. Dodajmy, że w okresie sesji nagraniowej David Pegg koncertował czasem ze swą macierzystą grupą Fairport Convention, więc nie zawsze mógł być w studiu i w trzech piosenkach (i to tych najlepszych) zastępował go syn, Matt Pegg. W książeczce napisano, że „podczas gdy ojciec mył włosy”, ale to swoisty żart – Pegg senior jest przecież łysy.
Jaki był efekt? Całkiem korzenny. Mimo aż tylu klawiszowców, zdecydowanie mniej tu elektroniki niż na płytach z lat 80., za to więcej instrumentów akustycznych. W książeczce lider wręcz twierdzi, że Catfish to najbardziej bluesowy album zespołu od czasu debiutu. Ale to nie jest blues w stylu amerykańskim, nie jest to też typowy bluesrock brytyjski: jest to po prostu blues jethrotullowy. Gitary i mandoliny tworzą charakterystyczną tkankę brzmieniową, Barre w swoim stylu wywija riffy i solówki, a przede wszystkim głos i flet Andersona nie pozwalają pomylić tej muzyki z jakimkolwiek innym zespołem – nawet z Dire Straits, którymi inspirację słychać głównie w Rocks on the Road. Anderson śpiewa w nim nawet pod Marka Knopflera, ale w innych utworach brzmi całkiem po swojemu.
Już dawno Jethro Tull nie zaserwował słuchaczom czegoś tak czadowego jak This Is Not Love z mocnym riffem i wpadającym w ucho refrenem. Grali go zresztą w Katowicach w 1999 r. Zespół idzie za ciosem w spokojniejszym, ale wciąż dynamicznym Occasional Demons. Bardziej motoryczną część repertuaru reprezentują ponadto rozsolówkowany Sparrow on the Schoolyard Wall (startuje powoli, potem się rozkręca) czy Doctor to My Disease (niektórzy widzą tu jeszcze jedną inspirację, pisząc żartobliwie: „ZZ Tull”).
Wśród spokojniejszych utworów wyróżnia się Still Loving You Tonight – podniosły blues z orkiestrowym tłem. Wybrzmiewają tu solówki na gitarze klasycznej, przywołujące ducha to li Santany, to li Gary’ego Moore’a. Piosenkę znałem dotąd z albumu koncertowego A Little Light Music (którego tytuł zresztą pochodzi z Rocks on the Road), ale wersja studyjna znacznie przewyższa tamtą dzięki bogatszemu brzmieniu. Odmienny, znacznie prostszy jest Sleeping with the Dog – z klasycznie bluesowym rytmem i progresją akordów, a do tego z solówkami fletu i wsamplowanymi szczeknięciami psa. Z kolei Thinking Round Corners albo Gold Tipped Boots, Black Jacket and Tie mają posmak bardziej folkowy, z mandolinami.
Anderson nie zapomniał i o dawce obleśności. Na poprzedniej płycie znalazł się dotyczący miłości doustnej Kissing Willie, po latach uznany przez artystę za jeden z najgorszych utworów, jakie stworzył. Tym razem wątek seksualny kontynuuje Roll Yer Own, poświęcony autoerotyzmowi w wersji żeńskiej – ale spokojny, w melancholijnym nastroju, w zasadzie w całości akustyczny.
Reedycja z 2006 zawiera bonus Night in the Wilderness, dość dynamiczny, ale nie wyróżniający się specjalnie z ogółu, choć to właśnie w nim pojawia się tytułowy dla całego albumu motyw suma, oraz koncertową wersję Jump Start, utworu sprzed dwóch płyt.
Nie jest to najlepsza płyta Jethro, choć zawiera parę mocnych punktów. Podstawowa jej wada polega na tym, że za długa i za mało urozmaicona. Większość drugiej połowy można by wywalić i płyta byłaby bardziej zwarta. Nawet i w takiej sytuacji jednak nie dałoby się ukryć, że te piosenki zdecydowanie stoją na barkach swoich poprzedniczek.




Neil Young, Chrome Dreams II, 2007


Miałem kiedyś kupić ten album w internetach, ale całkiem nieoczekiwanie znalazłem go w osiedlowym hipermarkecie, i to za przystępną cenę. Zapyta ktoś: a gdzie Chrome Dreams część pierwsza? Powstała trzydzieści lat wcześniej, ale Young odstawił ją na półkę, a nagrane wtedy utwory zrecyklował na późniejszych płytach.
Neil Young, Kanadyjczyk należący (obok Dylana czy Springsteena) do grona tych wykonawców, w których twórczości przegląda się Ameryka, od lat porusza się na przecięciu rocka, country, bluesa, folku i paru innych rzeczy, a jego skłonność do muzycznej surowości – której najważniejszym przejawem jest niezwykle przesterowane, charczące brzmienie gitary – stała się inspiracją dla nurtu grunge. Pearl Jam zresztą dostąpił ongiś zaszczytu akompaniowania Youngowi na płycie Mirror Ball.
Nagrywając swój dwudziesty ósmy album, artysta nie tylko zaśpiewał charakterystycznie wysokim, jękliwym głosem, nie tylko tradycyjnie zagrał na gitarze i harmonijce, ale zarejestrował partie kilku innych instrumentów (banjo, fortepian, organy). Na akompaniatorów wybrał sprawdzonych współpracowników. Znalazł się wśród nich Ben Keith, countrowy weteran gitary pedałowej stalowej, znany z płyty Younga Harvest z 1972 r., zmarły cztery lata temu basista Rick Rosas oraz perkusista Ralph Molina, stały członek zespołu Crazy Horse, z którym Young czasem grywa, a czasem nie. Gdzieniegdzie odzywają się też tzw. chórki, w tym grupa żeńska The Jane Wyatts.
Głównym powodem, który skłonił mnie do zakupu tej płyty, jest Ordinary People. To Neil Young w najlepszym, epickim wydaniu, jak w Cortez the Killer, Change Your Mind czy nawet Words. Podniosły nastrój tworzony za pomocą dość prostych środków, kroczący rytm nabijany przez niestrudzoną sekcję rytmiczną, brudne brzmienie gitary, mocny i zapadający w pamięć riff dęciaków po każdym refrenie, mnóstwo solówek gitary, saksofonu, trąbki i czego tam jeszcze… Na takim tle Young snuje zaangażowaną społecznie opowieść o współczesnej Ameryce, gdzie nieuczciwi biznesmeni bogacą się na handlu bronią, zwykli ludzie w pocie czoła zarabiają na codzienną egzystencję, starając się jednocześnie nie wypuszczać chałtury, a bezdomni sypiają w ruinach fabryki, w której dawniej pracowali. I tak to płynie jak w transie, przez całe osiemnaście minut. Ordinary People to nie całkiem nowość, bo pierwszą wersję artysta skomponował jeszcze w 1988 r. i od tej pory grywał na koncertach (przed wydaniem tej płyty znane były nagrania pirackie, różniące się długością czy liczbą zwrotek). W wersji z Chrome Dreams II bębni Chad Cromwell, Keith gra dla odmiany na saksofonie (jako jeden z sześcioosobowej sekcji dętej), pojawia się też kolejny z członków Crazy Horse – gitarzysta Frank Sampedro.
A co poza tym? Oczywiście sporo country, przyozdobionego zawodzeniem gitary pedałowo-stalowej i zagęszczonego głównie w pierwszej połowie płyty. Beautiful Bluebird, rozpoczynający się od melancholijnej harmonijki, kojarzy się wręcz z Out on the Weekend, który otwierał Harvest. Takie utwory jak Shining Light, The Believer albo Ever After zawierają dawkę słodyczy, która może być trudna do zniesienia dla nieprzygotowanego słuchacza. Przykładem mniej słodzącego, bardziej „korzennego” country jest Boxcar. Za to na drugiej połowie płyty dominuje rock. Dynamiczne, jadące naprzód utwory z wieloma zgrzytliwymi solówkami, jak Spirit Road albo Dirty Old Man, przywołują ducha mojego ulubionego albumu Ragged Glory, choć nie są aż tak dobre. Czadu z pewnością im nie brakuje, nawet jeśli brakuje melodii, zaś występujące w tych utworach countrowe chórki wcale nie stwarzają poczucia dysonansu. Mamy też w tej kategorii kolejny długaśny utwór: No Hidden Path liczy ponad czternaście minut! Płynie on jednak w spokojnym tempie i nie zbliża się epickością do Ordinary People. Na koniec Young znowu łagodnieje w The Way z udziałem nowojorskiego chóru dziecięcego.
Płyta jest dość równa, ale gdyby nie Ordinary People, to pewnie by nie wzbudziła mojego zainteresowania.

Wersja znacznie inna, jeszcze z 1988


Frank Zappa, Apostrophe (‘), 1974


Frank Zappa to postać nietuzinkowa, nie tylko ze względu na charakterystyczny zarost (wąsy w kształcie odwróconych byczych rogów + zbliżony do prostokąta soul patch pod dolną wargą). Muzyczny erudyta, poruszający się płynnie w szeregu gatunków, od rocka i mniej czy bardziej tandetnego popu, przez jazz, po muzykę współczesną, a nawet neodawną. Multiinstrumentalista i mistrz gitary, choć wzdragał się przed mianem wirtuoza. Lider zespołu, dobierający sobie jak najlepszych współpracowników i tyrańsko zmuszający ich, by dawali z siebie wszystko. Satyryk o ostrym poczuciu humoru, komponujący parodie wszystkiego, co akurat najmodniejsze. Autor tekstów wymierzonych w amerykańską kołtunerię i wszystko, co nie w porządku w USA, czasem błyskotliwy, a czasem brutalnie przekraczający granice dobrego smaku w stopniu, jakiego dziś nie powstydziłby się Sacha Baron Cohen. Do tego autor niezwykle płodny: jak świadczy numerek na grzbiecie okładki reedycji z 2012 r., Apostrophe to już jego osiemnasta płyta (po ośmiu latach od debiutu) i, jak się okazało, całkiem popularna.
Trzeba powiedzieć, że brzmienie Zappy jest… na pierwszy rzut oka parodystyczne, intencjonalnie głupawe (te różne niepoważnie brzmiące chórki, te melorecytacje), ale przy tym słychać wysoką sprawność warsztatową, owa „głupawość” jest starannie przemyślana i zrealizowana. Brzmienia jazzowe, bluesowe, rockowe i elementy soulu przenikają się w sposób praktycznie bezszwowy. Na Apostrophe artysta zaangażował po raz kolejny swoich regularnych współpracowników, takich jak klawiszowiec George Duke, saksofoniści Napoleon Murphy Brock i Ian Underwood czy żona tego ostatniego, perkusjonalistka Ruth Underwood (którą zapamiętuje się głównie dzięki charakterystycznym partiom ksylofonu; widziałem ją kiedyś na TVP Kultura, jak po wielu latach odgrywała te partie z nut – rispekt!). Z bardziej znanych nazwisk pojawia się sekcja rytmiczna Aynsley Dunbar/Alex „Erroneous” Dmochowski albo skrzypkowie Sugarcane Harris i Jean-Luc Ponty.
Płyta jest króciutka, nieco ponad pół godziny, ale tak się kiedyś nagrywało. Rozpoczyna ją spory przebój Don’t Eat the Yellow Snow, opowiadający o Eskimosie imieniem Nanook, który musi uważać, by nie zjeść śniegu zanieczyszczonego przez psy pociągowe. Jak się okazuje w kolejnym utworze, bluesowym Nanook Rubs It (moim zdaniem ciekawszym), śnieg ten stanowi zarazem straszliwą broń wykorzystywaną przez Eskimosów przeciwko łowcom fok. Trzecią część suity stanowi krótki, wariacki jazzrock St. Alfonzo’s Pancake Breakfast z rozpasaną solówką fortepianu elektrycznego. Przechodzi on płynnie w rozpędzony (choć później zwalniający) Father Oblivion, względnie O’Blivion, bo przecież jak ksiądz, to musowo Irlandczyk, zresztą na jego plebanii rozgrywają się jakieś wszeteczeństwa z udziałem leprechauna. Dla odmiany piąta część „suity Nanooka” znalazła się na zupełnie innej płycie.
Poza tym słyszymy Cosmik Debris, bluesowo-jazzowo-rockową hybrydę z lubieżną melorecytacją w zwrotce i soulowatym śpiewem żeńskim w refrenie. Tytułowy Apostrophe (‘) to prawie sześciominutowy instrumental pełen riffów i gęstych solówek, świadczący o tym, że Zappa nie był li i jedynie parodystą. Jako współautorzy podpisani są Jim Gordon i Jack Bruce. Pierwszy, perkusista, wcześniej zasłynął jako współpracownik Erica Claptona i współautor słynnej Layli, a potem trafił do więzienia za zabójstwo. Kim był drugi, wiadomo. Opis płyty nie tylko określa go jako współautora utworu, ale i stwierdza, że grał na basie. Tyle że w wywiadzie dla Wiesława Weissa w „Tylko Rocku” Bruce utrzymywał, że cały jego wkład polegał na zrobieniu „łaaang!” na wiolonczeli.
Pod koniec występuje jeszcze soulowy, oparty na fortepianie Uncle Remus, przywołujący postać z folkloru afroamerykańskiego w ramach komentarza społecznego na temat amerykańskiego rasizmu (jak i tego, że ruch obywatelski czarnych Amerykanów się wypalił, podobnie jak ruch hipisowski), oraz najdłuższy na albumie Stink-Foot w rytmie bluesowym. Płyta jest krótka, ale sporo się na niej dzieje. Dla nieprzygotowanego słuchacza może nawet za dużo i za szybko.




Frank Zappa, Sheik Yerbouti, 1979


W pierwotnej wersji kolejny słynny album Zappy był dwupłytowy, ale w czasach kompaktowych mieści się na jednym dysku. Od 1974 do 1979 r. minęło tylko pięć lat, ale w muzyce rozrywkowej to była cała epoka: pojawił się punk, disco, umarł Elvis i w ogóle wiele się pozmieniało. Zappa też przez ten czas nie próżnował: Sheik Yerbouti ma w jego dyskografii numer dwudziesty szósty.
Tytuł, nawiązujący do wyrażenia „shake your booty”, zestawiony został z okładkowym portretem Zappy z kefią na głowie, co spowodowało oskarżenia o antyarabskość. Nie była to jedyna rzecz, którą dało się zarzucić artyście po tym albumie. Liga przeciw Zniesławieniom wzięła na celownik Jewish Princess, piosenkę nawiązującą do stereotypu rozpuszczonej młodej Żydówki z wyższych sfer. Zappa w odpowiedzi stwierdzał, że takie osoby, w odróżnieniu od jednorożców, przecież istnieją. Tekst jest faktycznie obraźliwy, ale nie antysemicki, a po prostu zwyczajnie nieprzyzwoity (można powiedzieć, że filosemicki fizycznie). Równie obscenicznie wypadają inne utwory w zestawie, jak The Jones Crusher czy Broken Hearts Are for Assholes.
Parodystyczny charakter płyty słychać od pierwszego utworu. Ckliwa soulowata pościelówa I Have Been in You to obleśna parodia I’m in You, ówczesnego hitu Petera Framptona. Dużym przebojem, mimo sprośnego tekstu, okazał się też Bobby Brown – piosenka w stylu słodkawych hitów lat pięćdziesiątych. Jej bohater, młodociany bucyk przedmiotowo traktujący dziewczyny, wskutek odbycia stosunku z lesbijką feministką zmienia się w geja, a potem stopniowo wchodzi w BDSM. Zdecydowanie można odnieść wrażenie, że Zappa postawił sobie za cel jak najsilniejsze zgorszenie całej Ameryki. I nie tylko Ameryki, bo w Trójce opowiadał ongiś Bogdan Olewicz, że kiedy w wielkim sklepie płytowym we Wiedniu zapytał o późniejszy album artysty, Joe’s Garage, sprzedawca z wyrazem obrzydzenia na twarzy podał mu płytę w dwóch palcach, jak brudną szmatę.
Co się tyczy wspomnianych wyżej nowych trendów w muzyce – Zappa zabrał się i do nich. Punk rock został sparodiowany dwa razy. W Broken Hearts Are For Assholes nie występuje w stanie czystym, bo słyszymy tam charakterystyczne zappowskie wokale oraz frywolne partie ksylofonu i syntezatora, za to w I’m So Cute rozlega się nawet ramonesowski okrzyk „one, two, three, four!” Parodię disco stanowi natomiast Dancing Fool, który, paradoksalnie, stał się jednym z największych przebojów artysty.
Zappie towarzyszą tu m.in. klawiszowcy Peter Wolf i Tommy Mars. Na gitarze, prócz samego lidera, zagrał odkryty przezeń Adrian Belew, który niedługo miał podjąć współpracę z Talking Heads i Davidem Bowie, a potem zostać wokalistą kolejnych wcieleń King Crimson. We funkowo-jazzrockowym Flakes (ten fortepian! i solo syntezatora!) pojawia się interludium z fałszującą harmonijką, w którym Belew przedrzeźnia Boba Dylana. Słychać go też w równie szybkim co nieprzyzwoitym The Jones Crusher, gdzie brzmi na tyle lubieżnie, że trudno w nim rozpoznać tego nieco neurotycznego gościa, który za dwa lata w King Crimson zacznie powtarzać: I repeat myself when under stress, I repeat myself when under stress, I repeat… Bardziej do siebie jest Belew podobny, powywając w City of Tiny Lites. Natomiast perkusista, słynny Terry Bozzio (później m.in. supergrupy UK i BLS), udaje punka w I’m So Cute i chrypi w Tryin’ to Grow a Chin. Poza tym pierwszoplanowe partie wokalne wykonuje sam Zappa.
Ekscentryczny wąsacz uwielbiał studyjne kombinacje. Skrajny przypadek stanowi tu jazzowy instrumental Rubber Shirt, de facto duet Bozzio i basisty Patricka O’Hearna, przy czym obaj nagrywali swoje partie nie tylko osobno, ale i w zupełnie różnym metrum, a Zappa to później zsynchronizował i posklejał. Większość utworów z Sheika Yerboutiego została zarejestrowana na różnych koncertach (lub próbach), głównie w londyńskim Hammersmith Odeon, ale są też dwa utwory z nowojorskiego Palladium. Koncertowego pochodzenia prawie nie słychać, bo Zappa grubo obudował te nagrania studyjnymi nakładkami. Inaczej wygląda sprawa z Rat Tomago The Sheik Yerbouti Tango, w których Zappa półwirtuozersko wywija na gitarze. Te dwa instrumentale zarejestrowano w Berlinie i nie potraktowano żadnymi dogrywkami (w pierwszym nawet słychać pokrzykiwania z widowni). Dla odmiany finałowy, ponaddwunastominutowy Yo’ Mama, pochodzi z Hammersmith, ale Zappa wkleił weń długie solo gitarowe, zagrane gdzieś pod Norymbergą. A na koniec tego utworu lider przedstawia swój zespół i to jest kolejna z nielicznych wskazówek, że te nagrania pochodzą z koncertów.




Boston, Boston, 1976


Co to takiego był ten Boston, pisałem już kiedyś przy okazji jego drugiej płyty, Don’t Look Back. Najwybitniejszym jednak dokonaniem Toma Scholza pozostaje debiut, na którym wykuty został paradygmat stylu zespołu, a także pojawił się, i to na samym początku, jego największy hit: More Than a Feeling.
Trudno poniekąd mówić o zespole, skoro na tamtym etapie Boston to było w porywach trzech facetów nagrywających piosenki w piwnicy: multiinstrumentalista (przede wszystkim gitarzysta) Tom Scholz, wokalista Brad Delp i czasem perkusista Jim Masdea. Tyle że w odróżnieniu od tysięcy innych facetów grających w piwnicy, Scholz miał talent, nie tylko wykonawczy i kompozytorski, ale też inżynierski, więc zbudował sobie całkiem profesjonalne studio. Mimo wszystko przez lata obijał się z taśmami demo po przedpokojach różnych wytwórni płytowych, które nie wykazywały zainteresowania. Odzew uzyskał dopiero wtedy, kiedy zamierzał już dać sobie spokój i wyprzedać aparaturę studyjną. I tak przetarty został szlak dla „korporacyjnego rocka” takich kapel jak Foreigner, Journey czy REO Speedwagon.
Jak wspomina lider w książeczce kompaktu – choć jego demo stało na poziomie w pełni profesjonalnym, to wytwórnia kazała nagrać materiał od nowa w porządnym studiu. Krakowskim targiem Scholz ponownie zarejestrował płytę – nuta w nutę w identyczny sposób – u siebie w piwnicy, potem w profesjonalnych studiach Delp dograł wokale, a inni muzycy dołożyli swoje partie. Jim Masdea gra tylko w jednym utworze, w pozostałych za perkusją zasiadł zmarły w zeszłym roku Sib Hashian. Okazjonalnie pojawił się też drugi gitarzysta Barry Goudreau i basista Fran Sheehan – wszyscy trzej mieli potem wejść do składu koncertowego.
More Than a Feeling z pewnością zasługuje na status największego hitu zespołu, bo jest tu właściwie Boston w pigułce. Spokojna zwrotka, śpiewana na tle gitary akustycznej, kontrastuje z motorycznym refrenem, opartym na skocznym, pauzowanym riffie z tej samej szkoły, co wcześniej Wild Thing, a później Smells Like Teen Spirit, dodatkowo akcentowanym przez klaskanie. Do tego melodyjne, zagęszczone partie gitar oraz idealnie wyważone proporcje między melancholią a pogodnością, słyszalne przede wszystkim w wysokim głosie Delpa – nie darem Stephen Davis, autor kontrowersyjnej biografii Led Zeppelin, stwierdził ongiś, że Boston dorobił się tu swoich własnych „schodków do nieba”.
I tak już jest dalej: bogate brzmienie, harmonie wokalne, gitarowe unisona, pozytywny nastrój i ogólny sweetness. Klaskanie też jeszcze powraca. Boston idzie za ciosem w dynamicznym i obłędnie melodyjnym Peace of Mind. Z nieco ambitniejszej strony pokazuje się w Foreplay, instrumentalnej introdukcji do utworu Long Time. Jest to quasi-barokowy popis na organach, kojarzący się z Emersonem czy – geograficznie bliżej Bostonu – z grupą Kansas. Do bardziej dynamicznych i optymistycznych należą Rock & Roll Band czy Smokin’. Natomiast w momentach bardziej refleksyjnych, takich jak Hitch a Ride czy finałowy Let Me Take You Home Tonight, muzyka Boston zdradza podobieństwa do niektórych ballad Queen z tego samego okresu. Właściwie zespół Toma Scholza można by uznać za amerykański odpowiednik Queen, jeśli pominąć wokalistę.