poniedziałek, 12 lutego 2018

Trochę statystyki i potrójny sędzia (z frontu czytelniczego, cz. 5)




Ambitnie zaplanowałem, że w roku 2017 przeczytam 15 książek. Udało się tylko 12, czyli wykonałem 80% planu. Przynajmniej udało mi się zmieścić w formule jednej książki miesięcznie. Sytuacja nie wygląda jednakże tak znowu źle, jeśli dodać 6, które czytałem przy okazji tłumaczenia – co prawda pięć z nich było cienkich (objętościowo), ale za to szósta to cegła.       
·       Tym razem listę lektur zdominowały powieści, kierych było 6, czyli równo połowa. Poza nimi literaturę piękną reprezentowała gruba antologia poezji. Na resztę złożyły się 2 opracowania historyczne (w tym jedno z serii Historyczne bitwy), 1 biografia (czyli poniekąd też opracowanie historyczne), 1 publikacja bronioznawcza (niekoniecznie bardzo historyczna), 1 przewodnik po serialu telewizyjnym.
·       Nastąpił wyraźny powrót do tematyki chińskiej, której dotyczyło 5 książek (42%), podczas gdy 4 (33%), nie licząc części antologii poezji, osadzone były w USA.
·       Wśród powieści znalazły się 4 kryminały, 1 horror i 1 antyutopia.
·       Wszystkie książki przeczytałem w języku polskim, ale tylko dla trzech z nich (25%) był to język oryginalny. Reszta to przekłady: z języka angielskiego (8, czyli 66%) oraz francuskiego (1, czyli 8,3%).
·       Co do autorów anglojęzycznych, to w przypadku jednej pozycji mieliśmy 1 polskiego redaktora i 125 poetów z Anglii, Szkocji, Irlandii i USA. Prócz tego pojawiło się 3 Amerykanów (w tym 1 Chińczyk), 1 Kanadyjka i 1 Holender.
·       Za autora roku należy uznać tegoż Holendra, Roberta van Gulika, odpowiedzialnego za aż 3 książki (25%) przeczytane przeze mnie w tym roku.
·       Najlepszy był Tomek Beksiński. Portret prawdziwy Wiesława Weissa, zaś największa kicha to Imperium chińskie Pierre’a Picquarta.



10. Robert van Gulik, Sędzia Di i złote morderstwa,
przełożyła Maryna Ochab, Warszawa 2006
           
            Sędzia pokoju Di Renjie to postać autentyczna z VII wieku (między innymi z czasów panowania cesarzowej Wu Zetian), ale szczególną sławę zyskał jako bohater późniejszych powieści kryminalnych zwanych gong'an. Jedną z nich, osiemnastowieczną Di gong an (Sprawy sędziego Di), przełożył na angielski w 1949 r. holenderski orientalista i dyplomata Robert van Gulik. Praca ta zainspirzyła go na tyle, że zaczął pisać własne kryminały z tym samym bohaterem, w formie bardziej przystępnej dla zachodniego czytelnika. Opublikował tego kilkanaście tomów, które w 2006 r., na swoje sześćdziesięciolecie, Państwowy Instytut Wydawniczy (PIW) wydał po polsku.
            Będąc na Mazurach, chciałem sobie poczytać przygody sędziego Di w interpretacji holenderskiego autora, ale nie wiedziałem, od którego tomu zacząć. Kolejność wydawania w Polsce nie pokrywała się z oryginalną, a długość pobytu kazała mi wybrać coś cieńszego, nie pozwalając złapać najpierw za pierwszy spośród chińskich kryminałów van Gulika – Sędziego Di w labiryncie. Ostatecznie zdecydowałem się na Złote morderstwa, bo choć napisane zostały jako trzecie (w 1959 r.), to jednak przedstawiają sam początek kariery sędziego, w roku 663.
            Ugruntowują się tu znane z innych powieści elementy świata przedstawionego. Sędzia Di wyjeżdża ze stolicy (czyli z Chang’an, dziś Xi’an – pamiętajmy, że nie było jeszcze Pekinu), otrzymawszy swą pierwszą nominację na stanowisko naczelnika okręgu na głuchej prowincji, w szantuńskim mieście portowym Peng-lai ze sporą mniejszością koreańską. Towarzyszy mu wierny sługa Hoong, który po dotarciu na miejsce zostanie sierżantem trybunału. W podróży obaj napotykają dwóch janosików”, Ma Joonga i Chiao Taia, którzy jednak, oczarowani tyleż talentem szermierczym sędziego, co jego urokiem osobistym, postanawiają podjąć legalną pracę jako jego asystenci.
            W samym Peng-lai praca czeka już od samego przybycia: Di dobrowolnie zgłosił się na to właśnie stanowisko, gdyż jego poprzednik, sędzia Wang, został otruty. Ale to nie będzie jedyna zagadka do rozwiązania. U van Gulika, podobnie jak w klasycznych kryminałach chińskich, w każdym tomie śledczy pracuje nad trzema sprawami równolegle. Musi więc przy okazji zająć się zagadką zaginięcia młodej żony bogatego armatora, jak też tajemniczym zniknięciem jednego z pracowników trybunału. Na domiar złego w okolicy chodzą słuchy o tygrysie-ludojadzie, a może nawet tygrysołaku.
            Wiele lat przed zapoznaniem się z cyklem van Gulika czytałem parę recenzji, które stwierdzały, że kryminały te cokolwiek trącą myszką, mogą się wydawać wręcz archaiczne. Byłem więc na to przygotowan – i może dlatego nie przeżyłem rozczarowania. Fakt, język jest dość prosty, ale jak na moje potrzeby wystarczająco żywy, a konserwatyzm w konfucjańskich Chinach można uznać za element settingu. Przy okazji wspomnieć można o tłumaczeniu, które jest całkiem dobre, jeśli pominąć formę miejscownika sędzim”. Lekko mnie też rozstrajał fakt, że imiona wszystkich postaci podane są w transkrypcji anglosaskiej (ale to chyba nie jest Wade-Giles), poza samym głównym bohaterem, którego imię pisane jest w pinyinie.
Również postacie nakreślone zostały oszczędnie, za pomocą kilku głównych cech. Sam sędzia Di to konfucjański uczony i zawodowy urzędnik – obowiązkowy, momentami dość oschły i no-nonsense, ale potrafi docenić dobrą sztukę. Ma przy tym wiele ludzkich cech, czasami się myli, więc unika marysuizmu i suma sumarów budzi sympatię. Przyboczni, rubaszny siłacz Ma Joong i bardziej wyrafinowany były oficer Chiao Tai, często robią za element komiczny, zwłaszcza pierwszy z nich. Najbardziej blado wypada sierżant Hoong, o którym można powiedzieć przede wszystkim to, że lubi teatr. Postacie drugoplanowe – męskie i żeńskie – również są wystarczająco charakterystyczne.
Co do akcji – intryga kryminalna przeplata się z wątkami obyczajowymi przybliżającymi zachodniemu czytelnikowi chińskie życie codzienne, a pojawia się w niej wystarczająco dużo zmyłek, żeby czytelnik dał się zaskoczyć. Za kontrowersyjne należy uznać niektóre zabiegi autora, w zamierzeniu mające uczynić przygody sędziego Di bardziej przystępnymi dla czytelników z Zachodu. O ile obce Chińczykom wzruszanie ramionami można jeszcze darować, to wprowadzanie elementów chrześcijańskich do buddyzmu (np. woda święcona, mnich mówiący Amen”) jest… dziwne. Z drugiej strony, w oryginalnych opowieściach o Di Renjie pojawiały się elementy nadprzyrodzone, np. duch ofiary, zdradzający śledczemu tożsamość mordercy. Van Gulik trzyma się realizmu, ale w Złotych morderstwach duch i tak się pojawia.
Powieść, jak w całym cyklu, opatrzona jest posłowiem, w którym autor pokrótce omawia realia chińskie epoki Tang oraz inspiracje dla danego tomu, wymieniając nawet konkretną literaturę. Podkreśla na przykład, że nie całkiem anachroniczne są poglądy sędziego na sytuację kobiet w społeczeństwie – chiński patriarchalizm od zawsze miał przeciwników w środowisku uczonych, choć nigdy nie należeli oni do mainstreamu. Tekst wzbogacają ilustracje samego van Gulika, nawiązujące konwencją do sztuki chińskiej z epoki wprawdzie nieco późniejszej. Można dzięki nim uporządkować sobie nieco w głowie kwestie umeblowania pomieszczeń, w których toczy się akcja, a zwłaszcza ubrań i fryzur bohaterów. W tej dziedzinie uwagę zwraca obecność różnorodnych nakryć głowy, stanowiących znaki rozpoznawcze różnych grup zawodowych – czepiec sędziego różnił się, dajmy na to, od czepca doktora filozofii. Poza tym rzuca się w oczy, że bohaterowie wszystko noszą nie w kieszeniach, a w rękawach, rzadziej za pazuchą.

Cytat: Ale przysięgam na pamięć mego ojca, że nigdy nie zabiłem człowieka bez powodu, a pieniądze zabierałem tylko tym, którzy ich mieli za dużo!” – autoprezentacja Ma Joonga.


11. Robert van Gulik, Sędzia Di i parawan z laki,
przełożyła Ewa Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2006

Kolejna powieść o sędzi Di powstała w 1962 r. jako ósma z kolei, ale akcja rozgrywa się w rok po Złotych morderstwach, zatem według tej chronologii jest druga.
            Tym razem Di Renjie, w dalszym ciągu na stanowisku w Peng-lai, przyjeżdża na urlop do okręgu Wei-ping i zatrzymuje się incognito u swojego kolegi po fachu. Szybko się okazuje (a czytelnik widzi to jeszcze szybciej niż główny bohater), że sędzia Teng jest jakiś dziwny i nie w sosie, a jego pracownicy też nie do końca ogarniają. Zanim jeszcze sędzia Di z Chiao Taiem odkryją tragiczną przyczynę tak dziwnego zachowania Tenga, dojdą ich słuchy o pewnym nie całkiem jasnym samobójstwie, a w dodatku dwoma przybyszami spoza miasta zainteresuje się lokalny półświatek, będąc w mylnym błędzie co do ich profesji.
            Styl van Gulika wciąż pozostaje prosty, lecz zrozumiały i barwny. Pewną wadę książki stanowi brak Ma Joonga – sędzia Di wziął ze sobą w podróż tylko Chiao Taia. Pod względem łotrzykostwa jednak sytuację rekompensuje fakt, że tym razem Di i jego asystent działają incognito w obcym mieście, wykorzystując dla celów śledztwa znajomości zawarte wśród miejscowych przestępców. Potrójna zagadka kryminalna zawiera wystarczająco dużo twistów, żeby zaskoczyć czytelnika, ale nawet jeśli ktoś szybko domyśli się, kto zabił, to pozostaje jeszcze warstwa realioznawcza. Autor plastycznie przedstawia podłe speluny i luksusowe lupanary, po których tym razem przychodzi się poruszać sędziemu i Chiao Taiowi. W dalszym ciągu herbata i wino leją się litrami, a rękawy bohaterów są tak przepastne, że można by w nich schować drabinę.
Tłumaczka, inaczej niż Maryna Ochab, podaje imię sędziego w tej samej transkrypcji co resztę nazw chińskich w tej książce, a więc nie Di Renjie, a Di Jen-djieh, co mie sie nie podobuje, bo taka pisownia jest już zupełnie obca przyzwyczajeniom czytelnika polskojęzycznego. Co prawda w ciągu powieści imię sędziego pada tylko raz, więc trudniej było mi się przyzwyczaić do tego, że funkcjonariusze sądu nazywani są tutaj konstablami”, a w tamtej powieści pachołkami” – wolałem tę drugą wersję. Inny problem polega na tym, że niektóre postacie używają form w rodzaju na Boga!” – nie sądzę, aby był to jeszcze jeden z autorskich zabiegów mających uczynić realia bardziej znośnymi dla zachodniego czytelnika, raczej tłumaczka nawaliła, bo w Złotych morderstwach bohaterowie w takich wypadkach wzywali Nieba”, co i dla Chin wypada naturalnie, i dla Europejczyka nie brzmi obco. Poza tym bęcki należą się komuś z promocji za blurp na tylnej stronie okładki, stwierdzający, że powieść jest równie enigmatyczna i intrygująca jak sam Orient”. No kurcze, van Gulik właśnie po to pisał te powieści, żeby Orient był dla zachodniego człowieka mniej enigmatyczny!


12. Robert van Gulik, Sędzia Di i tajemnica jeziora,
przełożyła Ewa Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2006

Tym razem mamy do czynienia z powieścią napisaną jako czwarta, w 1960 r., ale trzecią chronologicznie, bo jej akcja rozgrywa się w roku 666.
W Chinach epoki Tang, dla utrudnienia korupcji, protekcji i tworzenia się lokalnych układów, co kilka lat przenoszono urzędników do innego okręgu. W Tajemnicy jeziora sędzia Di razem z sierżantem Hoongiem, Ma Joongiem i Chiao Taiem trafia ze znanego nam ze Złotych morderstw Peng-lai na nowe stanowisko, do okręgu Han-yuan. Jest to fikcyjne miasto w prowincji Shaanxi, około 80 km od stolicy – nie należy go mylić ze współczesnym miastem o tej samej nazwie w Syczuanie.
Han-yuan, w dużym stopniu odcięte od świata wysokimi górami, leży na brzegu tytułowego jeziora. Na cześć sędziego pokoju miejscowy establishment wydaje uroczystą ucztę na ukwieconej łodzi” – dżonce zaadaptowanej na dom schadzek. W czasie biesiady na środku jeziora jedna z kurtyzan ostrzega sędziego przed spiskiem, ale zanim Di zdąży na osobności zapytać ją o szczegóły, znajduje ją utopioną. Zapowiada to klasyczny whodunit” à la Agatha Christie, z małą grupą podejrzanych w zamkniętym środowisku, ale wkrótce potem, ze względu na pogodę, statek wraca jednak na ląd, a sędzia do trybunału. W każdym razie grupa podejrzanych pozostaje nieliczna. Zanim jednak sędzia zdoła ustalić podstawowe fakty, jeden z podejrzanych składa doniesienie, że jego córkę zamordowano w noc poślubną, lecz winnym na pewno nie jest pan młody, mimo że zniknął bez śladu.
W omawianym tomie dowiadujemy się, że sędzia Di pochodzi z Taiyuan w prowincji Shanxi (nie mylić z Shaanxi, choć te dwie sąsiadują ze sobą), natomiast Ma Joong – z nadmorskiego Jiangsu. Istotną rolę odgrywa też tradycyjna gra planszowa wei-qi, na Zachodzie powszechnie znana pod japońską nazwą go. A co najważniejsze, na scenę wchodzi czwarty przyboczny sędziego, Tao Gan – uratowany przez niego przed linczem drobny oszust, którego spryt oraz know-how w dziedzinie metod i zwyczajów środowisk przestępczych okazują się dla sędziego bardzo przydatne.
            Ogólnie autor trzyma poziom, więc nie ma co się powtarzać na temat jakości; jedyny zarzut miałbym do pierwszej połowy pierwszego rozdziału – majaczeń niezbyt zdrowego urzędnika, które nie bardzo wiadomo, jaki mają związek z resztą akcji. Podobnie jak w poprzednich tomach, powieść wzbogacają ryciny oraz posłowie wyjaśniające pewne sprawy. Tłumaczka natomiast zdradza wyraźny postęp, poprawiając niedociągnięcia, o których pisałem wyżej: m.in. zamiast odwołań do Boga w potocznych wyrażeniach są już do Niebios.


czwartek, 1 lutego 2018

Grudniowe łowy płytowe (z podsumowaniem rocznym)



Żniwa muzyczne w 2017 były bardzo udane. Zdobyłem aż 38 wydawnictw płytowych, czyli o dwa więcej niż w poprzednim roku (to na pewno były te dwie, które kupiłem spontanicznie razem z przedłużaczem!) oraz średnio 3,17 w miesiącu. Dwie z nich miałem już dawniej na kasetach. Pięć wydawnictw było dwupłytowych, a mianowicie: zestaw dwóch albumów studyjnych wydanych razem, epicki album studyjny, album koncertowy oraz dwie kompilacje nagranych na nowo największych przebojów. Wśród pojedynczych znalazła się jedna składanka hitów, a reszta to płyty studyjne. Zawartość metalu wyniosła 10 płyt, tym razem nikt nie reprezentował jego odmian ekstremalnych. Z drugiej strony 3 albumy zawierały muzykę mocno podelektronizowaną. Na wszystkich tych kompaktach znalazło się 470 utworów, z czego 13 bonusowych, zaś tytuły 22 piosenek zawierały imiona. Najdłuższy był zdecydowanie standard Afro-Blue w wersji Gov’t Mule (29:30), zaś do najkrótszych należał R.A.M.O.N.E.S. Motörhead (1:26).
            Jeśli chodzi o kryterium geograficzno-językowe, to tradycyjnie zdecydowaną większość, bo aż 30 (79%), stanowiły płyty anglojęzyczne. W tej liczbie 16,5 płyt (43% całości) nagrali wykonawcy brytyjscy, z czego aż troje pochodziło ze Szkocji, dwa zespoły z Sheffield, dwie płyty były dziełem zespołu walijskiego, a jedna – gitarzysty z Irlandii Północnej. Wykonawców amerykańskich było 11,5 (30%), w tym jeden z muzyką instrumentalną. Warto też dodać, że dwóch artystów pochodziło z Anglii, a trzeci z Meksyku, ale przeprowadzili się do Stanów. Resztę stanowią anglojęzyczni wykonawcy z Niemiec i Szwecji (po jednej płycie – po 3%). Albumów polskich wykonawców było 7 (18%) – prawie wszystkie po polsku, ale na dwóch występował także w części utworów język angielski. Do tego dochodzi jedna płyta rosyjska (3%).
            W odróżnieniu od zeszłego roku, do mojej płytoteki trafiły tylko dwie płyty zespołów z braćmi w składzie (na jednej z nich w dodatku jeszcze inni bracia występowali gościnnie), ale za to trzecia z siostrami. Ponadto dwa albumy były dziełem małżonków, a trzeci – zespołu zawierającego dwie rozwiedzione pary.
            Płyta roku: pomijając dobrze mi już znane albumy King Crimson Islands i Def Leppard Hysteria, wychodzi na to, że pierwszą trójkę stanowią Live… With a Little Help from Our Friends Gov’t Mule, Script for a Jester’s Tear Marillion i Holy Diver Dio. Najmniej ciekawa była Emu Varius Manx, co prawda wydana razem ze znacznie lepszym Elfem.
            Piosenka roku: Trudno coś szczególnie wyróżnić, ale niech bedzie Sad and Deep as You – niegdyś Traffic, ale tu się rozchodzi o czternastominutową wersję Gov’t Mule. Jeśli zaś pominąć covery, to Adam i Jewa DDT.
Postanowiłem także przyznać specjalne wyróżnienie dla najbardziej obleśnej piosenki roku. Choć można by tu wymienić dzieła zebrane kapeli Steel Panther, to jednak, ze względu na swą wyjątkową idiotyczność, wyróżnienie zdobywa wytropiony w internetach Cuntry Boner Puscifera, czyli solowego projektu Maynarda Jamesa Keenana (2008), obowiązkowo w utanecznionym remiksie z jodłowaniem.
A tera pięć ostatnich płyt roku 2017, urodzinowo-gwiazdkowych.



Arctic Monkeys, Suck It and See, 2011

Z okazji urodzin sprawiłem sobie czwartą płytę angielskiego zespołu, którego liderem jest Alex Turner. Polarne Afy stanowią jeden z pierwszych głośnych przypadków wykonawcy, którego kariera zaczęła się od internetu, a dopiero potem przeszła na etap konwencjonalnej umowy z wytwórnią płytową.

            Największy problem z tą muzyką mam taki, że nie bardzo wiem, jak ją opisywać (a nie zamierzam, wzorem pewnej zasłużonej dziennikarki, rozwodzić się nad tym, z kim członkowie zespołu chodzą na zakupy i jakie noszą obuwie), bo twórczość Arctic Monkeys jest dość… zwyczajna. Ot, po prostu przedstawiciele „nowej rockowej rewolucji” z wokalistą o wysokim, acz niezbyt charakterystycznym głosie, nieźle dudniącym basem i chropowatymi gitarami. Arktyków z ogółu sceny wyróżnia melodyjność i swoiste poczucie humoru, odzwierciedlające się w tekstach. Kapela całkiem dobrze odnajduje się w towarzystwie starszych kolegów w rodzaju The Strokes. Nastrój bywa momentami nieco senny, inspiracje sięgają częściowo do lat 60., słychać też refleksy stoner rocka. Tytuł płyty może się kojarzyć z Velvet Underground, a w tym kontekście nie dziwią dysonansowo zgrzytające gitary.
Co prawda początek, She’s Thunderstorms, średnio zachęca do zapoznania się z całym materiałem – ot zwyczajna, dość melodyjna piosenka. Za to już drugi utwór to niewątpliwy przebój. Black Treacle zaczyna się od śpiewu na tle ciosanych akordów gitarowych i już od samego początku bardzo wpada w ucho, pod względem atrakcyjności nie ustępując hitom The Killers. Szczególnie urzekł mnie mostek z wersem: „I feel like the Sundance Kid behind a synthesizer”. Do tej samej kategorii utworów bardzo śpiewnych należy Reckless Serenade – tu z kolei zaczyna wokal na tle gołego basu (na którym gra Nick O’Malley). Z singli był jeszcze The Hellcat Spangled Shalalala, którego większość nakładu uległa zniszczeniu w londyńskim magazynie podpalonym podczas zamieszek w 2011 r., ale on już mniej interesujący.
Cięższe riffy słychać w Brick by Brick (skojarzenie z Idzim Popem przypadkowe) i Don’t Sit Down ‘Cause I’ve Moved Your Chair. Mowa była o stoner rocku – i faktycznie All My Own Stunts, z narkotyczno-transowym powtarzaniem w kółko jednej zagrywki, nie brzmiałby dziwnie na R Queens of the Stone Age, tym bardziej, że w tle śpiewa lider tej grupy Josh Homme. W tym samym kierunku idzie Library Pictures, gdzie nerwowe ostinato przeplata się z fragmentami spokojnymi, nieco psychodelicznymi. Co się zaś tyczy utworów bardziej melodyjnych i nastrojowych, ale jednak niewydanych na singlu, to wybija się jeszcze Piledriver Waltz.
Ogólnie rzecz biorąc, płyta sympatyczna i ma swój nastrój, ale z mojej perspektywy trzyma się głównie na dwóch utworach. Reszta jest dobra do posłuchania raz na jakiś czas, a końcówka ogólnie nie pozostawia po sobie większego wrażenia. Może to ja się odzwyczaiłem od słuchania długich albumów, bo to już kolejna płyta w tym roku, o której tak piszę.



King Crimson, Islands, 1971

Grudzień wyjątkowo kojarzy mi się z King Crimson, więc i w tym roku (podobnie jak w 2013) kupiłem sobie jeden z klasycznych albumów tej grupy. Wcześniej, na kasecie, dostałem go pod choinkę w pierwszej klasie liceum.
            Gdy wtedy, dawno temu, pierwszego dnia świąt, siedząc w fotelu bujanym, po raz pierwszy słuchałem Islands, początkowo czułem dezorientację i rozczarowanie. O ile w In the Court of the Crimson King można było się zakochać się od pierwszego przesłuchania, to Islands nie były łatwe w odbiorze. Właściwie im dłużej słuchałem, tym większy osiągałem stan WTF. Ale w końcu, po jakimś czasie, ogromnie tę płytę doceniłem i do dziś zajmuje ona u mnie drugie miejsce wśród ulubionych płyt zespołu Roberta Frippa.
            W momencie powstawania Islands Crimso nie znajdował się w najlepszej kondycji. Na przełomie lat 60. i 70. skład grupy był tak płynny, że żadna z wydanych wówczas czterech płyt nie została nagrana przez ten sam personel. W 1971 r. tendencje odśrodkowe były już tak zaawansowane, że zwiastowały niechybny rozpad zespołu – do którego rzeczywiście niebawem doszło. Co prawda już rok później Fripp reaktywował King Crimson z zupełnie innymi muzykami, w tym ze zmarłym niedawno Johnem Wettonem – ale to już inna historia, a nawet śmiem twierdzić, że inny zespół.
            Na Islands głos daje Boz Burrell – później znany głównie jako członek Bad Company. Także basista i także dziś już nieżyjący, podobnie jak perkusista Ian Wallace (który później przez wiele lat pracował jako sesyjny, m.in. z Bobem Dylanem, a także założył Crimson Jazz Trio). Czwartym członkiem zespołu był saksofonista i flecista Mel Collins: oprócz samego Frippa i tekściarza Petera Sinfielda jako jedyny ocalał od czasu płyty Lizard. Później miał zresztą współpracować z King Crimson przy różnych okazjach, w międzyczasie był m.in. członkiem Camel i w ogóle człowiekiem-instytucją sceny progresywnej, a ostatnio wychynął jako członek XXI-wiecznego wcielenia Karmazynowego Króla. Ten podstawowy skład uzupełniło kilku gości, przede wszystkim znany z Lizard pianista jazzrockowy Keith Tippett oraz kilku członków jego orkiestry Centipede.
Płytę rozpoczynają frasobliwe pociągnięcia kontrabasu, na którym gra (smyczkiem) Harry Miller z Centipede. Do dźwięków tych dołącza flet, jakieś dzwoneczki i podzwaniający fortepian: tak zaczyna się Formentera Lady. W nastrojową muzykę z wyraźną refleksją jazzu wpasowuje się zadumany głos Boza, wyśpiewującego poetycką impresję Sinfielda z letniego pobytu na Balearach. Bohaterem drugiego planu jest Mel Collins, grający głównie na flecie, ale potem bierze się za saksofon, a muzyka rozkręca się ku instrumentalnym odlotom o jazzowym posmaku, tylko w tle słychać wokalizy sopranistki Pauliny Lucas.
            Formentera płynnie przechodzi w instrumentalny The Sailor’s Tale, prawdopodobnie najtrudniejszy utwór na płycie. Pod względem dzikości i ogólnego rytmu przypomina pamiętny przerywnik instrumentalny w 21st Century Schizoid Man, tylko jest mniej uporządkowany wewnętrznie. Przez pierwsze minuty mknie do przodu jak rozpędzony pociąg (wrażenie to stwarza bezlitośnie dudniący Wallace), po czym niespodziewanie zwalnia i na tle powolnego basowego ostinata Fripp gra szatkowane solo o charakterystycznym dla siebie surowym brzmieniu. Po jakimś czasie następuje repryza wyjściowego motywu, tym razem z większym udziałem smyczków. Muzyka rozpływa się w chaosie, który jest wszakże żywiołem King Crimson.
            Dla odmiany The Letters, lapidarny utwór o niewierności, zaczyna się bardzo delikatnie, po czym zaskakuje gwałtownymi skokami dynamiki i groźnym saksofonowym riffem, co oddaje emocje targające bohaterką tekstu. Już dawno temu zauważyłem, że pierwsza zwrotka rymuje się z ostatnią. Ostatnio zaś zdałem sobie sprawę, że za swój dzisiejszy fach mogę podziękować między innymi Peterowi Sinfieldowi. To właśnie on, oprócz Iana Andersona z Jethro Tull, oświecił mnie, że w języku angielskim kryje się więcej, niż pokazują szkolne podręczniki.
            Najbardziej konwencjonalny jest rozpoczynający drugą stronę Ladies of the Road, wręcz beatlesowski: aranżacja zwrotki budzi skojarzenia z Come Together, a zwiewny refren z wielogłosami i fletem – z bardziej nastrojową twórczością liverpoolczyków. O tym, że mamy do czynienia z King Crimson, przypominają jednak rozbisurmanione partie saksofonu i gitary. Zupełnie w bok pozostaje Prelude: Song of the Gulls, bo to dosłownie preludium w rozumieniu klasycznym. Słychać tu tylko anonimowy kwartet smyczkowy i oboistę Robina Millera z BBC Symphony Orchestra. A do czego jest to preludium? Do Islands: nastrojowej, smutnej i podniosłej pieśni z pogranicza muzyki poważnej i jazzu. Trwa ona aż dziewięć minut i choć ma bogatą aranżację, to tym razem Fripp i towarzysze nie decydują się zaskakiwać słuchacza niespodziewanymi zmianami tempa i nastroju. W pierwszej części spokojnemu śpiewowi Burrella akompaniuje fortepian i schowana w tle fisharmonia (gra na niej sam Fripp), Collins zaś sięga po flet basowy. Później fisharmonia wynurza się ku powierzchni, rozbrzmiewa solo kornetu (Marc Charig, kolejny człowiek Tippetta) i dołącza obój, a cały utwór wzrasta w wielkim crescendzie na fundamencie melotronu.  
            Jeśli odczekać minutę po zakończeniu utworu Islands, można natrafić jeszcze na „ukryty utwór”: fragment próby, na której kwartet smyczkowy stroi instrumenty i słychać Frippa wydającego dyspozycje. Wtedy, w liceum, myślałem, że coś się przypadkowo nagrało; teraz okazuje się, że Crimso od paru lat ma zwyczaj puszczać to nagranie z taśmy na rozpoczęcie koncertu.
            Podobnie jak w przypadku zdobytej parę lat temu Lizard, ta wersja Islands to reedycja z okazji 30-lecia wydania, z książeczką pełną zdjęć i wycinków prasowych z epoki. Natomiast okładka, ze zdjęciem mgławicy Trójlistnej Koniczyny w gwiazdozbiorze Strzelca, dobrze oddaje istotę muzyki King Crimson jako odzwierciedlenia enigmatycznej i groźnej siły wszechświata.



Primal Scream, Screamadelica, 1991

Istotnym zjawiskiem na rynku muzycznym przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych były brytyjskie zespoły łączące rocka z elektroniczną muzyką taneczną, takie jak Happy Mondays, Inspiral Carpets czy EMF. Hedonistyczny ten styl, niestroniący od powiązań z rekreacyjnym używaniem narkotyków w rodzaju ecstasy, miał kolebkę w Manchesterze, dlatego ochrzczono go mianem „Madchester”. Ale Primal Scream pochodzi akurat z Glasgowa.
Na czele zespołu stoi Bobby Gillespie, były perkusista ogromnie znaczącej dla rocka alternatywnego (choć przeze mnie przyswajanej tylko fragmentarycznie) grupy The Jesus And Mary Chain. Postanowiwszy coś zrobić na własny rachunek, zebrał kilku współpracowników, spośród których najważniejsi byli gitarzyści – Andrew Innes i zmarły w 2014 r. Robert „Throb” Young – oraz klawiszowiec Martin Duffy. Tak powstał Primal Scream, w którym Gillespie stanął przy mikrofonie.
Początki kapeli były niezbyt imponujące. Pierwsza płyta zawierała dość standardowego rocka alternatywnego, na drugiej pojawił się nawet zwrot ku hard rockowi, choć głos miał Gillespie do tego całkiem nieodpowiedni. Rozbić bank udało mu się dopiero na trzecim albumie, kiedy hojnie wplótł do swojego stylu elementy acid house. Duży w tym udział miał producent płyty, ceniony w środowisku house’owym DJ Andrew Weatherall. Sample, loopy, sztuczki produkcyjne – lepiej się nie zagłębiać w szczegóły, przyjmować muzykę jako całość.
Screamadelica przyniosła zespołowi parę przebojów. Względnie najnormalniejszy jest rozpoczynający płytę, przebojowy Movin’ on Up – z riffem gitary akustycznej, nieco stonesowską solówką i gospelopodobnymi partiami wokalnymi. Inny singiel z tej płyty to Come Together. Bez skojarzeń z Beatlesami: jeśli już, to melodia i śpiew przywołują ducha Velvet Underground, a w zestawieniu z elektronicznym rytmem i gospelowymi śpiewami w refrenie wyszedł Primalom prawdziwy hicior. Na płycie jednak przeżyłem rozczarowanie, bo zawiera ona wersję zgoła odmienną od singlowej – dziesięciominutowy, dubowaty remiks, właściwie nie mający nic wspólnego z oryginałem, nie zawierający oryginalnej partii wokalnej, za to ze wsamplowanymi fragmentami przemówienia Jesse Jacksona. Cóż, może na jakimś specjalnym wydaniu wielopłytowym uwzględniono i oryginał. Znacznie lepiej odbieram Loaded, sam w sobie będący zupełnie niepodobnym remiksem wcześniejszego utworu grupy, Losing More Than I’ll Ever Have. Loaded rozpoczyna się od kwestii Petera Fondy z filmu Dzikie anioły. Tu też udało się przemycić co nieco rollingstonesowskiego klimatu, nawet z rejonu Sympathy for the Devil, z wiodącym motywem fortepianu i chwytliwymi zagrywkami sekcji dętej.
Do mniej znanych elementów albumu należy roztańczony i zasnuty purpurowo-neonową mgłą Slip Inside This House, podelektronizowany kower mało u nas znanej grupy The 13th Floor Elevators, z wyraźnym brzmieniem sitaru (i już mniejsza o to, żywego czy wsamplowanego). Dla odmiany Don’t Fight It, Feel It ma charakter czysto house’owy – jest to elektroniczny kawałek ze świszczącą czteronutową zagrywką syntezatora i śpiewem niejakiej Denise Johnson. Na przeciwległym biegunie mieści się Damaged – jedyny na płycie utwór w ogóle bez elektroniki, a mianowicie ballada z fortepianem i gitarą akustyczną (później dochodzą organy i solówki na elektrycznej w wykonaniu basisty Henry’ego Olsena), doskonale działająca jako wyciszenie po kombinacji Come Together/Loaded.
Pomimo hedonistycznego charakteru (tytuły jak Loaded czy Higher than the Sun mówią wszystko) nie brakuje na albumie spokojnych klimatów elektronicznej psychodelii.  Należy do nich właśnie Higher than the Sun, który występuje tu w dwóch wersjach. Oryginał, sprodukowany przez ambientowy duet The Orb, jest mocno oniryczny i budzi we mnie mgliste skojarzenia z krautrockiem, natomiast późniejszy remiks nosi podtytuł A Dub Symphony in Two Parts, który wiele mówi o jego charakterze. W drugiej części gościnnie pojawia się basista Jah Wobble, kojarzony głównie z Public Image Limited.  W Inner Flight słyszymy organy i jakby flet rodem z lat 60., tyle że wszystkiemu towarzyszą elektroniczne beaty. Leniwy I’m Coming Down, wyróżnia się partią saksofonu. Spokojne jest wreszcie samo zamknięcie płyty, Shine Like Stars, które dzięki śpiewowi Gillespiego i brzmieniu jakby fisharmonii znowu kojarzy się jakoś z Velvet Underground.
Na Screamadelice inspiracje Velvetami i Stonesami splatają się niemal bezszwowo z acid house, ambientem i inszą elektroniką. Płyta może się wydawać trudna w odbiorze, jeśli ktoś nie przywykł do takiej stylistyki, nawet monotonna. Ale sam zespół podpowiada na to sposób: “Don’t fight it, feel it”.



Dio, Holy Diver, 1983

Swemu umiłowaniu dla Ronniego Jamesa Dio dawałem już wielokrotnie wyraz, nie tylko na tym blogu. Ale dopiero teraz udało mi się zdobyć klasyczny pierwszy album jego zespołu. Pierwszy – lecz Dio już wcześniej zdążył zostać klasykiem jako wokalista zespołów Elf, Rainbow i Black Sabbath. Akompaniatorów dobrał sobie też niezgorszych: za perkusją zasiadł Vinnie Appice, razem z nim wywalony z Sabbath, a basistą został – zmarły w 2016 – były członek Rainbow, Jimmy Bain. Stosunkowo mało znany był tylko irlandzki gitarzysta Vivian Campbell (bo i kto, szerzej kojarzy grupę Sweet Savage z czegoś więcej niż utworu skowerowanego przez Metallicę?). Ten ostatni dopiero dzięki Dio zdobył sławę, którą później ugruntował w Whitesnake, a zwłaszcza, od lat 90., w Def Leppard, gdzie zastąpił przedwcześnie zmarłego Steve’a Clarka. Pierwszy skład Dio była to więc istna supergrupa.
Co kryje kontrowersyjna okładka, na której widnieje tonący ksiądz i maskotka zespołu, demon Murray? Kryje paradygmat muzyki Dio. Szybka, czadowa galopada? Stand Up and Shout. Majestatyczny utwór w kroczącym tempie? Holy Diver. Dla odmiany coś balladowego? Don’t Talk to Strangers. Nie, żartuję, tylko początek jest dla zmyłki balladowy, choć cały utwór emanuje emocją nie gorszą niż deeppurplowe Mistreated. Teksty pełne są charakterystycznej dla Dio symboliki fantasy, z operowaniem obrazami, które wydają się czasem ocierać o sałatę słowną, choć zasadniczo da się wykryć lejtmotyw przewijający się przez wiele piosenek artysty – „nie daj się zwieść kłamcom!” Archetypem zaś najbardziej przebojowej, wręcz radiowej wersji twórczości Człowieka na Srebrnej Górze pozostaje Rainbow in the Dark. Grupa Dio nie miała wtedy jeszcze etatowego klawiszowca i prowadzącą ów hit partię syntezatorów wykonuje tu sam Ronnie James, choć początkowo w ogóle nie chciał tej piosenki na albumie, uważając, że jest w porównaniu zbyt popowa – przekonali go koledzy z zespołu.
Większość materiału stanowią heavymetalowe petardy, takie jak Gypsy (nieco w klimacie starego Rainbow, choć sam Dio słyszy tu Stonesów), Straight through the Heart czy jeden z moich ulubionych utworów Dio w ogóle – Caught in the Middle. Mniej wyraźnym muzycznie elementem albumu pozostaje Invisible, choć porusza poważny temat dyskryminacji w społeczeństwie. Dobre wrażenie na koniec zostawia finałowy Shame on the Night, znowu kroczący i znowu ze zdrową dawką patosu.
Należy jeszcze dodać, że wydanie, które zdobyłem, zawiera w charakterze bonusu pochodzący z 2005 r. wywiad, w którym Dio zdradza m.in., że zależało mu konkretnie na brytyjskim gitarzyście, bo amerykańscy grali za szybko, oprócz Campbella pod uwagę brany był początkowo także John Sykes (znany z Thin Lizzy), zaś inspiracją dla Caught in the Middle był inżynier dźwięku Angelo Arcuri.
Nie da się ukryć, że po Rainbow Rising i Heaven and Hell, płyta Holy Diver stała się trzecim klasykiem w dorobku Ronniego Jamesa Dio, choć dopiero pierwszą nagraną na własny rachunek. Ten człowiek wszystko, czego dotknął, zmieniał w metal.



Heart, Brigade, 1990

W zeszłym roku zdobyłem wiele płyt zespołów z braćmi w składzie. W tym roku trafiły się dwa – Therion i Blue Öyster Cult. Ale dopiero pod choinką znalazłem album grupy, w której występują siostry. Ann i Nancy Wilson stoją na czele Heart od blisko czterech dekad,  pierwsza z nich śpiewa, druga gra na gitarze i czasem śpiewa też. Brigade, album już dziesiąty, przedstawia grupę wtopioną w stylistykę soft metalu lat 80. Siostrom Wilson towarzyszy gitarzysta Howard Leese, perkusista Denny Carmassi oraz basista Mark Andes, też już weteran – grał kiedyś nawet w Canned Heat, ale odszedł, zanim stali się sławni.
Autorami lub współautorami dużej części repertuaru są tu uznani amerykańscy songwriterzy: Robert John „Mutt” Lange, Holly Knight czy Diane Warren. W związku z tym płyta ma odpowiedni charakter, gdzieś w pół drogi między szlachetnym popem a hard rockiem, a w każdym razie wymierzony w listy przebojów bez osuwania się w popsę. O ile akceptuje się brzmienie charakterystyczne dla epoki: syntezatory, elektroniczne bębny, proste linie basowe itp. Do tego sporo patosu, uwypuklanego dramatycznie się łamiącym głosem wokalistki. Częstym rozwiązaniem jest też „zmiana biegów”, czyli podwyższenie tonacji pod koniec piosenki. Momentami słucha się tego jak krzyżówki Van Halen z Fleetwood Mac.
Mój ulubiony utwór to Secret. Zawiera wszystko, co powinna kryć w sobie amerykańska power-ballada: biorącą do niewoli melodię ze spektakularnym refrenem, nastrój czule podniosły, dramatyczne wydarcie w punkcie kulminacyjnym i solówkę gitarową do tego. Z przebojów mamy jeszcze All I Wanna Do Is Make Love to You (autorstwa Mutta Lange’a) w średnim tempie,  jak dla mnie nazbyt przesłodzony. Choć był to wielki hit, zespół go nie lubi, a Ann Wilson wprost nazywa obleśnym. W skrócie – podmiotka liryczna wyrywa na poboczu chłopaka na jedną noc, czego bezpośredni skutek jest wysoce pozytywny, ale kontynuacja znajomości nie wchodzi w grę, bo chodziło jedynie tylko o zapłodnienie. Lepiej wypada I Don’t Want to Need You autorstwa Diane Warren, oprócz słodkiego fortepianu zawierający ostrzejsze gitary. Do tej kategorii należy też zaliczyć Stranded – dla odmiany śpiewaną przez Nancy, mój drugi ulubiony na płycie.
Z komercyjnymi hitami koegzystują kawałki bardziej jednoznacznie rockowe, oparte na gitarowych riffach, jak otwierający Wild Child. Przebojem stał się Tall, Dark Handsome Stranger autorstwa Knightovej, dodatkowo napędzany sekcją dętą. W The Night (tym razem dzieło zespołu przy współpracy Sammy’ego Hagara) folkowe partie gitar akustycznych przeplatają się z dosadnie rąbanym riffem, a refren jest znów przebojowo śpiewny. W Fallen from Grace na odwrót, motoryczny, rockowy refren kontrastuje z folkowatym refrenem.
            Tradycyjnie do wad płyty zaliczyłbym jej długość. Wyszłoby jej na zdrowie, gdyby była chudsza o ze dwa utwory z półki bardziej popowej, jak Under the Sky, które rozmywają jej ogólny charakter i sprawiają, że utwory zlewają się w jedno. Ale już finałowy I Love You, pomimo niewyszukanego tytułu, bym oszczędził jako całkiem nienajgorszy.