piątek, 20 kwietnia 2018

Sędzia i łobuzy (z frontu czytelniczego, cz. 1)


W roku 2018 czytanie coś wolno mi idzie, ale mimo to do przodu. No to czas na pierwszy odcinek: kontynuuję cykl kryminałów, który zacząłem pod koniec roku poprzedniego.


1. Robert van Gulik, Sędzia Di i nawiedzony klasztor, przełożyła Ewa Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2006

Ta powieść o sędzi Di ukazała się jako siódma, ale chronologicznie jest czwarta. Na polskim rynku została za to najwyraźniej wydana jako pierwsza, dlatego poprzedza ją przedmowa przybliżająca czytelnikowi zarówno postać Roberta van Gulika, jak i konwencję, w której tworzył. Okazuje się, że przypadek holenderskiego sinologa przypomina nieco Tolkiena – literaturą piękną zajął się niejako przy okazji, mając już za sobą wiele lat kariery naukowej, w ciągu której poznał sporo języków (także japoński – anonimowa XVIII-wieczna powieść o sędzi Di, od której zaczęło się jego zainteresowanie chińskimi kryminałami, wpadła mu w ręce, gdy pracował w poselstwie holenderskim w Tokio). Orientalistą był van Gulik z zawodu i zamiłowania, rozwijając swe pasje nawet w czasie II wojny światowej, gdy pracował jako dyplomata w Chongqingu, tymczasowej stolicy Czang Kaj-szeka.
            Co się tyczy samej powieści – ponownie zastajemy sędziego Di w podróży, kiedy to zmuszony jest schronić się przed burzą w tytułowym taoistycznym klasztorze w okręgu Han-yuan. Tym razem spośród czwórki asystentów towarzyszy mu jedynie Tao Gan. Jest to zarazem pierwsza chronologicznie powieść, w której pojawiają się osobiście trzy żony sędziego, do tej pory tylko wspominane. Co prawda nie poznajemy ich imion – występują jako „pierwsza żona”, „druga żona” i „trzecia żona”. Sądząc po omawianej tu już kiedyś powieści Ting Ling Słońce nad rzeką Sanghan, może to być element konwencji właściwej dla literatury chińskiej (choć tam wieśniacy mieli tylko po jednej żonie, a zatem niektóre postacie żeńskie funkcjonowały w narracji jako „żona X”). Małżonki nie odgrywają zresztą większej roli w fabule, pomijając mały drobiazg, dzięki któremu sędzia uchodzi potem z życiem.
            Ale na czym polega tu zagadka kryminalna? Wkrótce po przybyciu do klasztoru sędzia dostrzega przelotnie przez okno mężczyznę znęcającego się nad jednoręką kobietą. Potem staje się widzem misterium religijnego, w którym jeden z aktorów dość dziwnie się zachowuje. Do tego sam klasztor ma nie najlepszą sławę: w ciągu ostatniego roku zginęły tam w tajemniczych okolicznościach trzy dziewczyny pobierające nauki taoistyczne.
            Trzeba przyznać, że największą wadą powieści jest jej konstrukcja. Brakuje wyrazistego zawiązania akcji, czyli, mówiąc po prostu, trupa na wczesnym etapie. Pierwsza połowa książki to budowanie nastroju i tła, dopiero w drugiej akcja się rozkręca i zaczyna trzymać w napięciu.
Ale pomijając zagadkę kryminalną, warstwa obyczajowa robi swoje. Tym razem pobyt w klasztorze stał się pretekstem do ukazania kwestii religijnych w dawnych Chinach. Sędzia Di, jako wyznawca konfucjanizmu, ma sceptyczny stosunek do taoizmu i buddyzmu, uważając je za zabobony i generalnie zawracanie głowy, lecz wobec przełożonych klasztoru zachowuje przewidziane obyczajem normy savoir-vivre. Co się zaś tyczy mnichów taoistycznych, to podobnie jak w poprzednich tomach buddyjscy, są oni z reguły bardzo dalecy od świętości. Przy okazji książka skłoniła mnie do reszerszu w temacie: dowiedziałem się, że w taoizmie monastycyzm jest zjawiskiem charakterystycznym dla Chin północnych.
            Tłumaczenie wyszło na ogół udane, pomijając potworną formę „sędzim”, która z miejscownika rozlała się już na narzędnik – wynikałoby z tego, że mianownik powinien brzmieć “sędzi”! Mam zresztą wrażenie, że skoro była to pierwsza wydana u nas powieść  cyklu, to Ewa Westwalewicz-Mogilska jeszcze nie była całkiem wyrobiona, stąd i Di Jen-djieh, i „na Boga”/„Bóg wie gdzie”. Wszyscy ogrzewają pomieszczenia koksownikami albo parzą na nich herbatę, a włócznia ma czubek, szpikulec, szpic albo koniec, ale nie grot.
            Co ciekawe, Nawiedzony klasztor doczekał się w 1974 r. ekranizacji, w której co prawda większość obsady stanowią aktorzy azjatyccy, lecz samego sędziego Di zagrał Khigh Dhiegh, amerykański aktor pochodzenia sudańskiego, za to przynajmniej wyznawca taoizmu.

Cytat: „Ryby, mój drogi panie, zatykają organizm. Krążenie krwi staje się powolne, co ma wpływ na nerwy. Oto, co sprawia, że widzi pan i słyszy nieistniejące rzeczy!” – oto „tradycyjna medycyna chińska”.


2. Robert van Gulik, Sędzia Di i wielki dzwon, przełożyła Ewa Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2006

W powieści kolejnej, a napisanej już jako druga, spotykamy sędziego Di pierwszego dnia po objęciu jeszcze kolejnego stanowiska. Trafia mianowicie do Poo-yang, miasta (znów fikcyjnego) w Jiangxi nad Wielkim Kanałem. Jego poprzednik pozostawił nierozwiązaną tylko jedną sprawę: gwałtu i morderstwa na córce rzeźnika. Najoczywistszym podejrzanym wydaje się jej kochanek, student literatury, ale nie przyznał się do winy, a poprzedni sędzia został odwołany, zanim zdołał go do tego zmusić. Jakkolwiek Di Renjie jest oburzony i zniesmaczony faktem uwiedzenia przez przyszłego inteligenta dziewczyny z niższego stanu społecznego, dostrzega jednak, że dowody morderstwa są w najlepszym razie poszlakowe, więc stawia tezę, że to nie student Wang jest sprawcą. Tymczasem Tao Gan, rozejrzawszy się w mieście, nabiera wątpliwości co do uczciwości miejscowych mnichów, którzy pod hasłem cudownego leczenia bezpłodności przekształcili klasztor w maszynkę do ściągania kapusty. Do tego pojawia się starsza pani z Kantonu z opowieścią o ogromnej niesprawiedliwości, jaką jej wyrządzono, zaś mieszkańcy Poo-yang, nie wyłączając konstabli, są dość sceptycznie nastawieni do nowego sędziego.
Jak do tej pory ten tom podobał mi się najmniej z całego cyklu, między innymi ze względu na stosunkowo mniejszą charakterystyczność spraw, nad którymi pracuje sędzia i jego towarzysze, ale też z niejasnego poczucia, że główny bohater czasami zachowuje się out of character. Jak tu się nie zdziwić, kiedy najwyraźniej sędzia Di najpierw przyjmuje łapówkę, a potem, bez porozumienia z pierwszą żoną, sprowadza do domu dwie nowe konkubiny? SPOILER: to wszystko zmyłka dla uśpienia czujności złoczyńców. Poza tym zwraca uwagę, że nie zawsze zagadką jest odkrycie mordercy – czasami już dość wcześnie staje się oczywiste, kto zabił, trzeba teraz tylko jakoś to udowodnić.
Poza tym pojawiają się stałe fragmenty gry. Jak zwykle nie zawodzą wątki z zabijaką Ma Joongiem wtapiającym się w półświatek przestępczy, choć z drugiej strony tym razem Chiao Tai wydaje się nie w pełni wykorzystany. Nie obyło się bez dawki konfucjańskiego antyklerykalizmu: mnisi, tym razem buddyjscy, przedstawieni są tradycyjnie jako łobuzy, z którymi w dodatku trzeba ostrożnie, bo mają znajomości w stolicy. Autor wyjaśnia nam również zjawisko, z którym mieliśmy do czynienia w poprzednich tomach: żebracy i różni drobni przestępcy chętnie nosili stroje i atrybuty żebrzących mnichów, bo dawały im odpowiednie alibi do łazęgowania. Przy okazji warto wspomnieć, że Guanyin, bogini miłosierdzia, którą czczono w wyżej wymienionej świątyni, jest to zasadniczo gender-flipnięta wersja Awalokiteśwary.
            Wyjaśnienia autorskie na końcu książki nieco mnie rozczarowały: okazuje się bowiem, że stroje i meble, które widać na ilustracjach, zostały świadomie przedstawione przez van Gulika w sposób anachroniczny, podobnie jak to się działo w oryginalnych kryminałach z epoki Ming – ich autorzy nie mieli przecież wiedzy w dziedzinie historii ubioru (por. europejskie obrazy, na których postacie w scenach biblijnych noszą ubrania współczesne malarzowi). Można też się dopatrywać anachronizmu w fakcie, że w opuszczonej świątyni taoistycznej znajdują się rzeźby Ośmiu Nieśmiertelnych – których kult pojawił się chyba dopiero później, a niektórzy z nich w czasach sędziego Di jeszcze się nawet nie urodzili. Przy czym w kontekście tych anachronizmów na właściwym miejscu zdaje się prolog z pewną dawką fantastyki – wiele wieków po opisywanych zdarzeniach, w epoce Ming, kolekcjoner zdobywa przedmiot należący ongiś do sędziego Di i dotknąwszy go, przeżywa zdarzenia z przeszłości.
Tłumaczenie jest na poziomie, do którego tłumaczka nas już przyzwyczaiła, choć gdzieś tam się pojawiają „duchy zza światów”, a wśród narzędzi, jakie trzymają w ręku konstable podczas sesji trybunału, wymieniane są „wkręty”. Na pewno?


3. Robert van Gulik, Sędzia Di i czerwony pawilon, przełożyła Ewa Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2008

No i jedziemy dalej. W kolejnym tomie, napisanym jako szósty, mamy sytuację podobną jak w Nawiedzonym klasztorze: sędzia Di wraca do domu ze stolicy (dokąd pojechał składać wyjaśnienia w jednej ze spraw, o których mówił Wielki dzwon) i ze względu na duże opóźnienie postanawia spędzić noc gdzieś po drodze. Tytułowy pawilon to luksusowy apartament w jednym z zajazdów miejscowości wypoczynkowej zwanej Rajską Wyspą – ostatni, który w momencie przyjazdu sędziego był jeszcze wolny. Przy okazji Di natrafia w mieście na swego kolegę z sąsiedniego okręgu, sędziego Lo – bon vivanta, który wystąpił w poprzedniej powieści. Ten stwierdza, że jest bardzo zarobiony, więc prosi „starszego brata”, żeby go wyręczył w prostym śledztwie w sprawie samobójstwa, po czym kurzgalopkiem wraca do domu, pozostawiając sędziego Di z całym bałaganem. Rychło przekonuje się, że chodzi o młodego naukowca, który odebrał sobie życie za sprawą lokalnej femme fatale, i to w dodatku w tym samym apartamencie, w którym teraz zakwaterowano sędziego. Co gorsza, ta właśnie femme fatale już po paru godzinach zostaje zamordowana, też w tym samym pawilonie, a wkrótce sędzia dowiaduje się się, że trzydzieści lat wcześniej też tam popełniono morderstwo.
            Tym razem akcja skupia się wokół środowiska kobiet pracujących „w rozrywce” oraz lokalnych układów. Sędziemu towarzyszy tylko Ma Joong, który jak zwykle stara się zakręcić z kimś romans i nawiązuje przyjaźń z dwoma miejscowymi gliniarzami o wysokiej sprawności w sztukach walki. Książka podobała mi się nieco mniej od poprzednich, może ze względu na zmęczenie tematem (potrzebuję płodozmianu) oraz nawał roboty, przez który czytałem ją bardzo długo na raty, ale generalnie wszystkie stałe fragmenty gry zostały zachowane: jest trochę dramatyzmu, trochę humoru i parę plot twistów, z których jednego dość wcześnie się domyśliłem. Sposób przedstawienia kobiet i przestępstw wobec nich w cyklu van Gulika właściwie zasługiwałby na osobną notkę. W tym przypadku można z pewnym niesmakiem kręcić głową nad tym, że bohaterowie znów zachwycają się urodą napotkanych dziewczyn, oglądając ich zwłoki albo przynajmniej udzielając im pierwszej pomocy; z drugiej strony dowiadujemy się, że w przypadku próby gwałtu zabicie napastnika jak najbardziej wchodziło w dawnych Chinach w zakres obrony koniecznej. Natomiast jeśli idzie o tłumaczenie, to można się zdziwić, że niektórzy piją wino ze słojów, zamiast z dzbanów.


piątek, 6 kwietnia 2018

Czym się różni Brian od Bryana, czyli trzy zimowe płyty


Pierwsze trzy płyty w nowym roku zdobyłem już jakiś czas temu, ale z różnych względów opisać nie było kiedy. Wiosna właściwie już nadeszła, rtęć utrzymuje się powyżej zera, dostrzeżono pierwsze bociany, przeszedł Wielki Tydzień, koty zrzucają nadmiar futra, więc ożywiony solarną celtycką energią, zdobywam się na garść refleksji po przesłuchaniu uzyskanych niedawno albumów.


Placebo, Without You I’m Nothing, 1998

Lata dziewięćdziesiąte to był dobry okres dla rocka alternatywnego, a szczególnie dla wrażliwców wyśpiewujących swój weltszmerzec neurotycznym głosem w prostych, melodyjnych piosenkach z jazgoczącymi gitarami. Do głównych osobowości tego typu należeli w Ameryce Kurt Cobain z Nirvany i Billy Corgan ze Smashing Pumpkins. Po drugiej stronie stawu, we Walii, grali tymczasem Manic Street Preachers, a w Anglii – Radiohead (zanim jeszcze wciągnął ich totalny odlot) i grupa Placebo.
Lider tej ostatniej, Brian Molko, przyciągał w epoce uwagę androgynicznym imażem i kontrowersyjnym stylem bycia. Ów śpiewający gitarzysta nie kryje swej biseksualności; stwierdził kiedyś, że połowa zespołu to geje, a trzeba dodać, że Placebo jest triem. Współtworzy je od zawsze basista Stefan Olsdal, a w interesującym nas pierwszym okresie perkusistą był „ten heteroseksualny”, Steve Hewitt. Choć mamy do czynienia z grupą angielską ze Szwedem w składzie, to przy sporym nagięciu definicji można nazwać Placebo najsłynniejszym zespołem luksemburskim, bo Molko i Olsdal w Luksemburgu chodzili do jednej szkoły średniej – co prawda nie do tej samej klasy i poznali się zresztą dopiero po latach.
Specem od Placebo nie jestem, ale druga płyta zespołu wydaje się dla twórczości jego dość reprezentatywna. Spośród grup wymienionych w pierwszym akapicie najbardziej kojarzą mi się Smashingi, bo utwory niosą w sobie nastrój jakiejś nie do końca normalnej wrażliwości, a głos Molko jest wysoki i nieco skwaszony, jak u Corgana, pozbawiony jednak typowej czasem dla tamtego zrzędziarskiej maniery. Przy okazji kryje też w sobie powiew androgynii, spójny z wizerunkiem wokalisty.
Utwory można zasadniczo podzielić na trzy grupy. Pierwsza z nich to melodyjne, piosenki w średnim tempie, „zaostrzone” za pomocą szorstkich i zgrzytliwych gitar. Najbardziej przebojowo pod każdym względem wypada singlowy Every You, Every Me, zasuwający do przodu jak jakiś New Order, ale on pojawia się dopiero w drugiej połowie albumu, a już otwieracz Pure Morning z zapętlonym riffem zdecydowanie zachęca do zapoznania się z resztą, i to od pierwszych  wersów: „A friend in need’s a friend indeed, a friend with weed is better”;. Nie dziwi też wybór na singiel dynamicznego You Don’t Care About Us, w zwrotce niesionego dynamiczną partią basu, podczas gdy refren kojarzy mi się dlaczegoś z Manicsami.  Drugą, najmniejszą grupę tworzą utwory bardziej czadowe i turpistyczne, pędzące do przodu na punkową modłę: Brick Shithouse (idiomatyczne określenie niezbyt inteligentnego osiłka) oraz Scared of Girls, choć i w nich dysonansowo zgrzytająca zwrotka kontrastuje się ze względnie melodyjnym refrenem. Trzecia wreszcie kategoria obejmuje utwory łagodne (choć nadal gęste emocjonalnie), w wolnym tempie. Najlepszy wydaje się tu rozleniwiony Ask for Answers, który mi się kojarzy z łagodniejszą odsłoną wczesnego Radiohead, choć jest to skojarzenie wyjątkowo luźne. Dominuje jednak ponury nastrój, utrzymujący się w utworze tytułowym (z neurotycznym doładowaniem w refrenie) czy w The Crawl. Utworów o takim charakterze jest, jak na mój gust, na płycie za dużo, byłaby bardziej zapamiętywalna, gdyby się na niej znalazło więcej tych żwawszych.
Zgodnie z modą lat 90., rozpropagowaną zwłaszcza przez Nirvanę, płyta zawiera ukryty utwór, umieszczony po dłuższej pauzie następującej po finałowym Burger Queen, żeby zaskoczyć ludzi, którzy nie od razu wyłączają odtwarzacz. Evil Dildo to dość długi, ponury w zasadzie instrumental, z wykorzystaniem pogróżek nagranych na sekretarkę Briana Molko.



Kiss, Dynasty, 1979

Na temat zespołu Kiss już tu kiedyś pisałem, i to nawet dwa razy. Wobec tego, bez powtarzania podstawowych informacyj, przypomnę tylko, że pod koniec lat 70. zespół słynny tyleż dzięki przebojowej muzyce, co za sprawą ekscentrycznych makijaży i ogólnego show scenicznego (a czasem nawet obscenicznego), był w amerykańskim biznesie muzycznym prawdziwą instytucją. Dynasty powstała w okresie, gdy mury tej instytucji zaczynały już pękać. W poprzednim roku Gene Simmons, Paul Stanley, Ace Frehley i Peter Criss równocześnie wydali płyty solowe, lecz kiedy przyszła pora na nowo wejść razem do studia, okazało się, że Criss gra poniżej poziomu i w ogóle się nie przykłada. Wkrótce miał zostać usunięty z zespołu, ale tymczasem jego udział w nagrywaniu Dynasty ograniczył się do jednego utworu, Dirty Livin’, w którym nie tylko zagrał, ale i zaśpiewał. Na reszcie albumu wystąpił sesyjny perkusista, Anton Fig rodem z RPA, który miał jeszcze bębnić na omawianej tu już ogniś płycie Unmasked.
            Niektórzy uważają Dynasty za ostatni dobry album Kiss, inni wręcz przeciwnie – właśnie za ten, na którym zespół zszedł na psy. Nie chodziło wyłącznie o kwestie personalne: grupa dała się ponieść dominującej wówczas modzie na disco (albo ludzie z wytwórni kazali im dać się ponieść). Z perspektywy czasu ta rockowo-dyskotekowa hybryda brzmi jednak całkiem stylowo, a do tego przyniosła jeden z największych hitów Kiss: I Was Made for Lovin’ You, napisany wspólnie z Desmondem Childem. Kiedy przed laty w Białymstoku po raz pierwszy usłyszałem z kasetowej składanki ten prymitywnie łupiący rytm (dobrze przynajmniej, że grany przez żywą sekcję), równie prostą linię basu (tą razą gra na nim Stanley), rymy częstochowskie oraz falsetowe zaśpiewy, nie mogłem opanować niesmaku, ale z czasem rzecz pokryła się zeitgeistem, a mimo swego prymitywizmu jest całkiem chwytliwa. Na Dynasty wali prosto między oczy jako otwieracz – choć wczesne wydanie albumu miało podobno inną kolejność piosenek. W jego cieniu pozostaje równie udany, o ile nie lepszy Sure Know Something, też śpiewany przez Stanleya, lecz na basie gra, jak należy, Simmons. „Disco z gitarami” (a nawet z solówkami) słyszymy też we wspomnianym już Dirty Livin’ Crissa. Zbliżona stylistyka miała się utrzymać na Unmasked.
            Jeśli chodzi o stricte rockery (z których zresztą większość również nadaje się do tańca), to wybija się trzeci z kawałków śpiewanych przez Stanleya, czyli całkiem przebojowy Magic Touch. Nie zawodzi Gene Simmons, podrzucając fajne riffowce Charisma i X-Ray Eyes, choć jego wkład w album jest proporcjonalnie mniejszy niż do tej pory. Ace Frehley zaśpiewał natomiast w 2,000 Man – przeróbce Rollingów, a także w utworach autorskich: Hard Times i Save Your Love, przy czym ten drugi wyraźnie najsłabszy na płycie, a co gorsza ostatni, więc średnio się sprawdza jako jej zamknięcie.



Bryan Ferry, Boys and Girls, 1985

Wśród ulubionych wykonawców, których słuchałem w czasach licealno-studenckich, pisałem już o Jethro Tull, The Allman Brothers Band, ELP i Thin Lizzy. Nie wspomniałem jeszcze Roxy Music – a nie ma Roxy Music bez Bryana Ferry. Ten wokalista i pianista zasłynął dyskretnie autoironicznym imażem dandysa, dla którego inspiracją byli croonerzy w rodzaju Franka Sinatry czy artystów jeszcze z dwudziestolecia. O dziwo, z muzyką rockową, i to dość awangardową (bo choć Roxy zaliczano do glam rocka, to wrzucić tę grupę do jednego worka ze Slade dało się chyba tylko ze względu na stroje), konweniowało to zaskakująco dobrze, a nawet zjawiskowo. Teraz przyszła mi pora sięgnąć po solową twórczość wokalisty. Boys and Girls była już jego szóstą płytą, a pierwszą po definitywnym rozwiązaniu Roxy Music.
Na początku lat 70. Ferry’ego nie przyjęli do King Crimson, jednak w latach 80. i on, i Robert Fripp dali się ponieść fascynacji muzyką afrykańską. Słychać to w otwierającym płytę Sensation, z rytmem nieco przypominającym This Is The Picture Petera Gabriela. Co jeszcze łączy tę trójkę wykonawców? Tony Levin! Partia basu w Sensation, jak i w paru innych utworach, jest bardzo charakterystyczna. Za to solo gitarowe to ewidentny David Gilmour, i to nie metafora: filar (chwilowo wówczas nieistniejącego) Pink Floyd naprawdę tu występuje. W Valentine słychać zaś innego gitarowego mistrza z górnej półki – Marka Knopflera.
W nagraniu wzięło udział sporo znanych nazwisk i kilka mniej znanych. Wraz z Knopflerem przyszedł z Dire Straits klawiszowiec Guy Fletcher, zaś na perkusji pojawia się jazzman Omar Hakim. Jest też na gitarze znany producent Nile Rodgers oraz wiolonczelista Martin McCarrick, później przez wiele lat członek północnoirlandzkiej grupy punkometalowej Therapy? Co się tyczy basu, to prócz Levina cztery struny szarpie m.in. jazzowy wirtuoz Marcus Miller, ale ja i tak wszędzie wizualizuję sobie łysego wąsacza. Ciekawostka: wśród personelu nagraniowego wymieniony został niejaki Mike Krowiak.
W ramach kariery solowej Bryan Ferry lubił se czasem pośpiewać kowery, ale Boys and Girls zawiera wyłącznie jego autorskie piosenki, tylko Don’t Stop the Dance napisał we współpracy z Rhettem Daviesem. Materiał jest całkowicie pozbawiony zadziorów, utrzymany w spokojnych tempach, właściwie bardziej popowy niż rockowy, ale jest to pop szlachetny. Gdzieniegdzie pojawiają się refleksy jazzu, jak w Don’t Stop the Dance z Millerem na basie i smoothjazzową partią seksafonu, na kierym gra David Sanborn. Właściwie tylko The Chosen One jest nieco nudnawy, a Stone Woman byłaby lepsza, gdyby się tyle nie ciągnęła. Najbardziej w ucho wpada Slave to Love, kojarzący mi się z wcześniejszym Avalonem, tytułowym utworem ostatniej płyty Roxy Music. Nic dziwnego, bo oprócz powyżej wymienionych nazwisk Ferry’emu towarzyszą prawie wszyscy muzycy, co na Avalonie wspierali gościnnie podstawowy skład Roxy. W gruncie rzeczy cała Boys and Girls wydaje mi się kontynuacją tamtego kierunku. Pod względem wykonania jest to nieodrodne dziecko lat 80., w niczym nie gorsze od produkcji Phila Collinsa, a czasami nawet lepsze, gdyż Bryan Ferry zdecydowanie góruje nad perkusistą pod względem kreowania nastroju melancholii i ogólnej elegancji.