wtorek, 21 sierpnia 2018

Trzy płyty z Polski




Homo Twist, Cały ten seks, 1994

Niewielu jest artystów, wobec których odczucia mam równie ambiwalentne jak wobec Macieja Maleńczuka. Dwumetrowy krakowski poeta, będący osobliwą hybrydą tró inteligenta z jeszcze bardziej tró lumpenproletariuszem, czuje się w wewnętrznych sprzecznościach jak ryba w wodzie. Czasami powie coś mądrego, a innym razem plecie takie kocopały, że zęby bolą. Raz uosabia typ artysty prawdziwie niezależnego i undergroundowego, a kiedy indziej chwyta się kompletnego kiczu i bez skrępowania mówi, że akurat potrzebował pieniędzy. W dodatku uważa, że skoro jest artystą, to wolno mu być niespójnym. Mimo wszystko lubie se czasem posłuchać.
W pierwszej połowie lat 90. Maleńczuk, znany dotąd z występów z gitarą na ulicach Krakowa oraz współpracy – jeszcze wówczas okazjonalnej – z Püdelsami, postanowił wbić kolejny level w profesjonalizmie i założył Homo Twist, swój autorski zespół. Debiutancka płyta Cały ten seks nie jest tak mocna jak późniejsze, a i skład, który ją nagrał, okazuje się mniej gwiazdorski. O ile później Maleńczukowi (gitara i śpiew) towarzyszyli koledzy z Püdelsów, a nawet Titus czy Olaf Deriglasoff, to na etapie pierwszego albumu sekcję rytmiczną tworzyli basista Leszek „Miarka” Kowal i zmarły parę lat temu perkusista Grzegorz Schneider, obaj znani raczej w krakowskim środowisku jazzowym.
Teksty – jak to u Maleńczuka. Już tytuł pierwszej piosenki, Trzy kurwy świata pieniądza, mówi nam, że używając turpistycznej symboliki i nie stroniąc od wulgaryzmów, autor zamierza nam mówić o ciemnych stronach rzeczywistości. Czasem jednak sporo w jego tekstach melancholii (Ach proszę pani), a nawet jedno nie wyklucza drugiego. Miasto Kraków i Jamajca (sic!) epatują krakowską geniusolociowatością. Alicja dotyczy aborcji, ale nie jest ani prolajfowa, ani antylajfowa, tylko po prostu opowiada pewną historię, a wnioski se sami wyciągnijta. Nie brakuje też względnie subtelnego erotyku w Cały ten seks. Natomiast Krzysio i Narkomanka to portrety dwojga heroinistów.
Co z muzyką? Twórczość zespołu jest mocno rytmiczna dzięki sekcji i mocno psychodeliczna za sprawą solówek i innych partii gitarowych lidera. Często też pojawia się jego inny znak firmowy – śpiewy w wymyślonym języku („dziewiczym”, jak napisane w książeczce, notabene ozdobionej obrazkami Ewy Mildner, żony Maleńczuka). Czasami wprawdzie monotonia daje się we znaki. Takie na przykład Pieniądze w porównaniu z wersją koncertową z albumu Live After Death (w składzie z Arturem Hajdaszem i Deriglasoffem) wydają się dość rozmemłane; na korzyść wersji studyjnej przemawia groteskowa, orientalizująca wokaliza.
Tytułowy Cały ten seks to przykład charakterystycznego dla Homo Twist utworu o funkowym rytmie, w którym świetnie pokazuje się Miarka Kowal. Kolejny „fankomat” to Dobrze, że jest jutro, najdłuższy, ale jednak najmniej udany. Niewątpliwy zaś mocny punkt albumu, pomimo błędnego zinterpretowania znanego cytatu z Mikołaja Reja, to Góralska muzyka (w bonusie zresztą na kompakcie znalazł się teledysek), w której, wykorzystując góralskie motywy melodyczne i rytmiczne zaaranżowane na rockowe trio, Maleńczuk krytykuje odtwórczość polskiej sceny muzycznej. Plus Hej bystra woda w charakterze solówki gitarowej. Za to wspomniana Jamajca to nie, jak można by pomyśleć, reggae (którego Maleńczuk ogólnie nie znosi), jeno kawałek z rytmem bodiddleyowskim (po latach na Live After Death pojawiła się wersja wzbogacona o monolog, w którym artysta wyjaśnia, kim był Bo Diddley). W Jamajcy ponownie wyskakuje, jak długouchy z cannabisu, góralska solówka.
Spośród trzech klasycznych płyt Homo Twist Cały ten seks wypada najlżej, ale Maleńczuk już na tym etapie wiedział, o co mu chodziło.



Perfect, Geny, 1997

W latach 80. Perfect należał do ścisłej czołówki polskiego rocka. Ja oczywiście tej epoki nie pamiętam, za to bywałem fanem w czasach nastoletnich. Zaczęło się od plenerowego występu w mojej dzielnicy wiosną 1998 – pierwszego koncertu rockowego, na jakim w ogóle byłem (pomijając solowy recital Janusza „Yaniny” Iwańskiego na sali gimnastycznej w podstawówce). Później, na wakacji między ósmą klasą szkoły podstawowej a pierwszą liceum, w tym okresie życia, gdy jeden etap dobiegł końca, a drugi jeszcze się nie zaczął, przeboje z kompilacyjnej kasety 1981-1989, takie jak Obracam w palcach złoty pieniądz czy Niewiele ci mogę dać, dźwięczały mi w uszach, gdy na nocnym dworcu czekałem na pociąg do Białostoku. Nic dziwnego, że wkrótce później sięgnąłem po najświeższą – wówczas – kasetę zespołu. Przez lata nabrałem nieco bardziej krytycznego stosunku do Perfectu w ogólności i do Grzegorza Markowskiego (np. na nagraną z córką wersję Tonight Bowiego spuśćmy zasłonę milczenia), ale i tak lubie se czasem posłuchać. Ot, widziałem ich także w 2004 na krakowskim Placu Wolnica – był to koncert solidarności z ukraińską pomarańczową rewolucją (Kozakiewicz w pomarańczowym kapelusiku, Idź precz z dedykacją dla Wiktora Janukowycza). Niedawno kupiłem Geny jeszcze raz, wypatrzywszy w Czerwonym Chrząszczu – i pierón wi, czy dziś ten kompakt nie był tańszy, niż wtedy kaseta.
Założycielem Perfectu był, jak powszechnie wiadomo, bezkompromisowy gitarzysta Zbigniew Hołdys. Jednak w latach 90. zespół reaktywował się bez jego udziału, bo Hołdys „po prostu nie chciał grać”, jak to wówczas skomentował Markowski na łamach „Tylko Rocka”. Przedsięwzięcie było ryzykowne. Perfect bez Hołdysa? Toż to prawie jak Sepultura bez Maxa… Ale wyszło lepiej, niż było się można spodziewać. Niezależnie od nadymania się Hołdysa i jego badmouthing byłych kolegów, wystarczy porównać, ile muzycznie osiągnął Perfect bez Hołdysa, a ile Hołdys bez Perfectu.
Na drugiej płycie reaktywowanej grupy wokaliście towarzyszą inni weterani Perfecta: perkusista Piotr Szkudelski, basista Andrzej Nowicki oraz gitarzyści: Ryszard Sygitowicz i Jacek Krzaklewski (w książeczce błędnie nazwany „Krzeklewskim”). Wkrótce po nagraniu Genów z zespołu odszedł Sygitowicz, zastąpiony przez słynnego choćby z Breakoutu Dariusza Kozakiewicza: to właśnie już z nim w składzie Perfect zagrał koncert, na którym byłem. W 1999 odszedł Nowicki, który zmarł w następnym roku.
Na Genach dominują brzmienia hardrockowe. Ciężkie riffy słychać w takich utworach jak Derwisz i bokser, wysoce melodyjne Wyznanie lwa czy otwieracz Grawitować, w którym orientalizującą atmosferę zapewnia w ręku Nowickiego tambura – indyjski instrument strunowy często współwystępujący z sitarem. W Co mnie wszystko to obchodzi riffownia w zwrotce skontrastowana jest z regałowym podcinaniem w refrenie. Za to umiarkowanie ciężki, bardziej pod The Police Ja płynę pod prąd, to mimo skocznego tempa najmniej wyrazisty utwór na albumie.
Z drugiej strony nie brakuje ballad. Największym hitem okazał się zagrany akustycznie utwór Nowickiego Niepokonani. Poza nim mamy zbliżone Ty wiesz i ja to wiem (najmniej interesujące), Spać nie mogę ani jeść o posępnym klimacie kojarzącym się z zeppelinowskim Dazed and Confused. udany Znak dla ciebie z doładowaniem w refrenie (w strukturze płyty pełni funkcję punktu kulminacyjnego) oraz Morze obłędu.
Parę kawałków nie mieści się w tych dwóch kategoriach. Księżycowe dzieci wykorzystują rytmikę reggae, co daje efekt jeszcze bardziej zbliżony do The Police (wszakże jednej z głównych inspiracji Perfectu w latach osiemdziesiątych!), zwłaszcza w przyspieszeniu pod koniec. Na finał zespół prezentuje bodiddleyowskie Idźcie do domu i zaaranżowane dość awangardowo, nieco pod ówczesny King Crimson, Geny.
Większość tekstów napisał tradycyjnie Bogdan Olewicz, co ma swoje plusy dodatnie i plusy ujemne. Wers „Grawitować przez bezkresną noc, niewidzialny jak czas” wydaje się przypadkowym bredzeniem, dalej pojawiają się też takie kwiatki jak nieprawidłowo użyte „żeśmy” w Ty wiesz i ja to wiem albo rym „DNA – moje ja” w Genach. Z drugiej jednak strony pojawia się choćby O-a-a, gdzie podmiotem lirycznym jest zdeklarowany kawaler czy wręcz człowiek aseksualny, albo Księżycowe dzieci, liryczna opowieść o rodzimych bezpryzornych. Po jednym tekście napisali ponadto Markowski (Wyznanie lwa) i Sygitowicz (Znak dla ciebie – pomiot odwodzi adresata lirycznego od samobójstwa).
Już pierwsza po reaktywacji, nie tak znowu równa płyta Jestem z 1995, ze słynną, zajeżdżoną przez radio Kołysanką dla nieznajomej, pokazała, że Perfect ciągle ma coś do powiedzenia. Lecz dopiero na Genach, wydanych przecie w czasach światowego kryzysu rocka, zespół udowodnił, że jest w dobrej formie i nie zamierza składać broni. Najłatwiej można by powiedzieć, że okazali się niepokonani. Byłby to jednak wyjątkowo cienki kalambur, bo największy hit z albumu mówi raczej o tym, że trzeba mieć świadomość, kiedy należy dać sobie spokój. Markowski i spółka widocznie uznali, że to jeszcze nie ten moment.



Hey, MTV Unplugged, 2007

Koncerty MTV z cyklu Unplugged, w których różni artyści odstawiali instrumenty elektryczne i pokazywali się od akustycznej strony, były niezwykle popularne na początku lat 90. Jednym wykonawcom wychodziło to gorzej, innym lepiej (Eric Clapton, Nirvana), ale przy okazji zapoczątkowana została moda na granie akustyczne, niekoniecznie pod logiem MTV. Także i w Polsce jak grzyby po deszczu pojawiały się płyty zatytułowane „Akustycznie”, „Bez prądu”, „Wyłącz 220V” itp. Wszystko to jednak była lokalna inicjatywa, a MTV z oryginalną akcją Unplugged dotarło do Polski dopiero w drugiej połowie następnej dekady. Na pierwszy ogień poszła Kayah, a potem…
Katarzyna (względnie Kaśka, broń B-że Kasia) Nosowska i jej koledzy załapali się już na falę koncertów „bez prądu” w 1993 r. Z perspektywy czasu myślą o ówczesnym występie dla Radia Łódź z nienawiścią, zdawszy sobie sprawę, że sama zamiana gitar elektrycznych na akustyczne nie wystarczyła, by uzyskać nową jakość. Hey w roku 2007 to już zupełnie inny zespół. Po pierwsze, nie ma dawnego współlidera, gitarzysty Piotra Banacha, którego zastąpił Paweł Krawczyk, nawiasem mówiąc partner wokalistki. Po drugie, w ciągu 14 lat muzycy nabrali doświadczenia, nagrali szereg albumów (Nosowska także solo), styl im wyewoluował – krótko mówiąc, grupa jest bardziej dojrzalsza.
Koncert zawarty na płycie odbył się w Teatrze Muzycznym „Roma” 10 września 2007, akurat w urodziny Krawczyka. Repertuar wypadł bardzo korzystnie w nowych aranżacjach, które nie ograniczały się do dwóch gitar, basu i perkusji. Kierownikiem artystycznym przedsięwzięcia został Marcin Macuk – pierwszy basista Heya, jeszcze z okresu przednagraniowego, obecnie znany bardziej jako członek grupy Pogodno. On to odpowiadał za bogate aranżacje, a poza tym zagrał na fortepianie i dodatkowej gitarze. Wśród muzyków dodatkowych znalazł się sekstet smyczkowy, sekcja dęta i perkusjonalistka. Wzmocnienie orkiestrowe bardzo dobrze zrobiło większości utworów i w wielu przypadkach dodaje czadu, równoważąc brak przesterowanych gitar i basu. W centrum stoi oczywiście niezaprzeczalna osobowość Nosowskiej, choć z jej wokalną ekspresją w poszczególnych piosenkach kontrastuje skromna i nieśmiała konferansjerka.
Hey zaprezentował cały przekrój przez karierę, zarówno z pontyfikatu Banacha, jak i Krawczyka. I tak koncert otwiera Fate z debiutanckiego, jeszcze dość grundżowego albumu Fire, w tej wersji mający w sobie coś z ducha Unplugged Nirvany, przynajmniej do momentu, gdy ni z gruchy, ni z pietruchy rozlega się zawodzenie liry korbowej, a potem dynamicznie wkraczają smyczki. Po nim następuje A ty? z najświeższego wówczas Echosystemu. Trąby napędzają natomiast W imieniu dam. Od czasu do czasu słychać gitarę slide Krawczyka: jej riff stanowi fundament brzmienia Moogie, a zagrywki wzbogacają Dreams, w którym, swoją drogą, kulminację stanowi solo na akordeonie. Czesław Mozil (jeszcze wówczas nie tak znana postać jak wkrótce później) ze swoją harmonią odgrywa też ważną rolę w feministycznym [sic!], zbliżającym się nieoczekiwanie do cygańskiego romansu, a także w Mimo wszystko, gdzie ponadto Macuk daje w harmonijkę. Dla odmiany Missy Seepy zaczyna się zaskakująco od solówy liry korbowej, na której gra gościnnie Maciej Cierliński. Na finał zespół zapodał dwa znane utwory z Fire. Zazdrość potraktowano po latynosku, z kubańsko brzmiącymi perkusjonaliami (Anna Patynek) i trąbami, podczas gdy w niezbyt lubianym przeze mnie Teksańskim zastosowane zostały elementy country.
Zgodnie z tradycją MTV Unplugged, na koncercie pojawiły się kowery oraz goście specjalni. Tym razem jedno było połączone z drugim: w duecie z Nosowską Agnieszka Chylińska zaśpiewała Angelene PJ Harvey, a Jacek „Budyń” Szymkiewicz z Pogodna – Candy Idziego Popa i Kate Pierson. Oba wypadły całkiem nieźle, zwłaszcza udział Chylińskiej, która zerwała już ze swą gimbuserią z lat 90. ani nie popisuje się ryczącą manierą wokalną znaną z O.N.A. (ale na koniec występu i tak rzuciła mięsem). Tak czy owak, jeśli chodzi o Angelene, to oryginał lepszy.
Do płyty z muzyką dołączona została bonusem płyta DVD. Można więc zobaczyć, że muzycy grają na siedząco, a Nosowska w twarzowym palcie, tradycyjnie, stoi prawie nieruchomo przed mikrofonem, całą emocję destylując w głos (co kontrastuje zwłaszcza z wężowymi ruchami Chylińskiej). Jest też galeria zdjęć i półgodzinny dokument o realizacji koncertu. Przez moment widać, że Budyń najwyraźniej chodzi po korytarzach Romy w dwóch różnych butach, ale na samym koncercie filmowali go tak, że obuwia nie było widać. Książeczka albumu zawiera tekst Bartka Koziczyńskiego z „Teraz Rocka”, którego zawsze poczytać ciekawie. Czytelność pogarsza jednak po pierwsze to, że jest zapisany wersalikami, a po drugie – brak jakiegokolwiek wyróżnienia cytatów.

środa, 8 sierpnia 2018

Feldherr Sahary i coś ponadto (z frontu czytelniczego, cz. 2)

No i pora na kolejne parę książek. Niektóre nawet pasują tematycznie do obecnej pogody.


4. To nie mój pies, ale moje łóżko. Reportaże roku 1997
red. Małgorzata Szejnert (?), Warszawa 1998

Aby nie opanowała mnie monotonia, zrobiłem se przerwę od sędziego Di i ogólnie tematyki chińskiej, postanawiając się zapoznać z antologią reportażów „Gazety Wyborczej” z 1997 – roku, gdy byłem w późnej podstawówce. Zbiór zawiera 12 reportaży, najlepszych z każdego miesiąca według wyboru czytelników „Wyborczej”. Wśród autorów znalazły się tak głośne w tej dziedzinie nazwiska jak Jacek Hugo-Bader, Wojciech Tochman, Paweł Smoleński, Szczęsna & Bikont czy zmarła niedawno Lidia Ostałowska. Tak naprawdę redaktor całego zbioru nie został podany, ale wpisałem M. Szejnert, bo to ona napisała przedmowę.
Reportaże ułożone są chronologicznie, natomiast ranking według czytelników podano z tyłu okładki. Pierwsze miejsce zajął w nim tekst Magdaleny Grochowskiej Sprzeczne z piątym przykazaniem. Jego bohaterem jest Wacław Dec, profesor ginekologii, któremu po śmierci w wypadku samochodowym biskup odmówił katolickiego pochówku z powodu popierania aborcji – choć profesor był prywatnie jej przeciwnikiem (ale i przeciwnikiem zakazu), a cała jego wina polegała na wypowiedzi w mediach o tym, że zakaz to fikcja.
Po lekturze tej antologii Polska w roku MCMXCVII jawi się miejscem bardzo mrocznym. Spora część tekstów dotyczy takiej czy innej przemocy. Piotr Głuchowski pisze więc o sprawach z dzisiejszego województwa kujawsko-pomorskiego. Lepiej na Tomka padło to relacja o młodym człowieku skatowanym w areszcie przez współwięźniów, podczas gdy z perspektywy strażników wszystkie procedury zostały dochowane. Sprawa była tym bardziej szokująca, że Tomek siedział za niewinność, świadomie przez kogoś wrobiony. Osaczona, reportaż zrealizowany wspólnie z Jarosławem Kopciem, opowiada o przypadku brutalnej przemocy domowej wobec obojętności niemal całego otoczenia. Największy objętościowo jest tekst Ireny Morawskiej Jak Emilię z Kalabrii od złej pani wykradłam. Tytuł mówi wszystko: młoda kobieta z małego miasteczka wyjechała do Włoch zarabiać jako pomoc domowa, a pracodawczyni, emigrantka z Polski, okazała się psychopatką, która zrobiła z niej niemalże Fetora.
Z tamtych czasów pamiętam serię szokujących zbrodni popełnianych przez ludzi bardzo młodych. Otóż właśnie Widzę błękit dotyczy Michała Łyska, krakowskiego studenta matematyki zamordowanego na ulicy kijem bejzbolowym przez dwóch piętnastolatków, w zasadzie bez powodu. Ulubionym zespołem Łyska byli The Legendary Pink Dots. Kiedy inny fan tej kapeli, Tomasz Beksiński, przy okazji jej koncertu napisał o Łysku, że zabili go troglodyci słuchający rapu i techno, odebrałem to jako wyraz jego muzycznego szowinizmu, polegającego na kojarzeniu nielubianych gatunków ze wszystkim, co najgorsze. Tymczasem się okazało, że jeden z morderców faktycznie słuchał techno; drugi za to był metalowcem. Przy czym z tymi troglodytami to też nie takie proste. Druga część reportażu, Można zabić tego drugiego, skupia się na portretach obu morderców i żaden z nich nie przypominał prymitywa: jeden mógł być socjopatą, natomiast ten drugi, cytując klasyka, „dobry chłopak był”. Tym bardziej szokująca staje się pointa reportażu: w śledztwie wyszło, że bił właśnie ten drugi.
Nie jest to jedyny tekst na temat zbrodni popełnionej przez piętnastolatków. Hugo-Bader napisał Nie pije, popala, hoduje żółwie – relację o „komputerowcach z Gocławia”, czyli trzech uczniach (plus czwarty, który w samym zabójstwie nie brał udziału, ale pomagał pośrednio), którzy w 1993 r. zamordowali biznesmena. Swoją ofiarę znali wcześniej: był to handlarz z giełdy na Grzybowskiej, któremu czasami przedawali kradziony sprzęt komputerowy. Nieludzkie oblicze polskiego kapitalizmu lat 90. widzimy też w kolejnym tekście Głuchowskiego, W Sales twoje życie, opowiadającym o wyczerpującej psychicznie i czasami tragicznej w skutkach pracy przedstawicieli handlowych.
Ale reportaże w tym zbiorze nie mówią wyłącznie o robieniu ludziom takiej czy innej krzywdy. 1997 to również rok powodzi tysiąclecia, której dotyczy tekst Lidii Ostałowskiej Czepielowice po wodzie, opisujący życie powodzian w jednej z wsi Dolnego Śląska. Anna Bikont i Joanna Szczęsna sporządziły zaś porządnie uźródłowiony reportaż I napisał: Płaczę, bo nie nauczyłem się mówić…, przybliżający czytelnikom nie tak dobrze jeszcze wówczas znane w społeczeństwie zjawisko autyzmu.
Mamy też dwa reportaże o artystach. Osobliwego tytułu użyczył całej antologii tekst Ostałowskiej i Pawła Smoleńskiego poświęcony Agnieszce Osieckiej, napisany już po jej śmierci. Przedstawia on niezależny, artystyczny styl życia poetki i jej niesamowite zdolności autokreacji. Zaczerpnięte z różnych wywiadów wypowiedzi Osieckiej skontrastowane są z relacjami bliskich, wśród nich córki, Agaty P. (tak w tekście), na którą zresztą wtedy posypały się gromy za kalanie gniazda, tylko nie pamiętam, czy chodziło o to, co powiedziała w tym reportażu, czy gdzie indziej. Wojciech Tochman zaprezentował tekst Mówię ci, tam była enklawa tajemna. Po towarzyszących mu fotografiach Piotra Skrzyneckiego sądziłem, że to coś o Piwnicy pod Baranami – a okazało się, że reportaż dotyczy mieszkania na placu Na Groblach, gdzie Skrzynecki mieszkał i urządzał nocne spotkania towarzyskie dla wybranych członków swojego środowiska (wchodziło się przez okno). Przy tej okazji również przewijają się stwierdzenia, że pomimo dzikiego życia towarzyskiego na dobrą sprawę nikt nie wiedział, jaki Skrzynecki naprawdę był.
Suplement do dwunastu tekstów dotyczy najlepszych reportaży roku w radiowej Trójce. Jeden z nich – Uwertura do życia Joanny Liniewicz – został zaprezentowany w całości. Pozostałe przedstawiono w postaci lakonicznej listy z notkami biograficznymi o autorach. Reportaż stycznia, Zabójstwo z premedytacją Haliny Wardy i Dariusza Wyborskiego, dotyczy czternastoletniej Agnieszki, zamordowanej przez koleżanki z klasy – była to kolejna, głośna młodzieżowa zbrodnia tego okresu. Wśród wyróżnionych radiowych autorów napotykamy też Michała Olszańskiego, dziennikarza sportowego, później niesławnego naczelnego Trójki, oraz Ewę Szkurłat, którą pamiętam z późniejszych czasów jako czołową reportażystkę Radia Kraków.



5. Robert van Gulik, Sędzia Di i perła cesarza
przełożyła Ewa Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2008

Wracamy do sędziego pokoju okręgu Poo-yang. Tym razem na Wielkim Kanale odbywają się tradycyjne świąteczne regaty smoczych łodzi, na które sędzia Di przybywa trochę pokibicować, ale przede wszystkim wręczyć nagrody. Okazuje się jednak, że będzie miał jeszcze co innego do roboty, ponieważ na finiszu dobosz jednej z załóg niespodziewanie umiera, a koroner stwierdza otrucie. Próbując się rozeznać w sytuacji, sędzia wyrusza na inkognicie do osady, skąd startowały łodzie. Tam spotyka kobietę starającą się potajemnie zakupić w opuszczonym domu drogocenny przedmiot – a chwilę później znajduje jej zwłoki. Szybko okazuje się, że antykiem miała być legendarna Perła Cesarza, zaginiona bez wieści przed stu laty, a nad wszystkim unosi się tajemnicza obecność Białej Damy, czczonej lokalnie bogini rzeki.
Z czasem okazuje się, że nie będziemy się specjalnie zapoznawać ze środowiskiem wioślarzy, bo intryga skręca w kręgi handlarzy antykami. Tym razem sędzia zdany jest tylko na możliwości własne i sierżanta Hoonga, ponieważ pozostali trzej przyboczni wyjechali spędzić święto poza miastem. Pojawia się za to znany z Wielkiego dzwonu żebrak Sheng Pa, teraz już mistrz gildii żebraków. Spośród postaci drugoplanowych zapada w pamięć panna Liang, potężna i charakterna zapaśniczka, prowadząca w Poo-yang salę treningową. Nie jest zresztą etniczną Chinką, tylko pochodzi z Mongolii. W tej powieści chyba po raz pierwszy pojawiają się wzmianki o krajach sąsiednich – mowa jest też o Arabach i Persach handlujących w Kantonie.
Powieść reprezentuje poziom, do którego van Gulik nas przyzwyczaił, ale tłumaczka jak zwykle trochę się nie przyłożyła. Bohaterowie noszą żakiety, a jednego ze swoich rozmówców sędzia zastaje przy stole z wypolerowanego ebonitu. Ebonit z epoki Tang to zabytek równie nadzwyczajny jak neolityczny beton!



6. Zbigniew Kwiecień, Tobruk 1941-42, Warszawa 1993
(z serii Historyczne bitwy)

Na przełomie maja i czerwca zrobiło się gorąco, postanowiłem więc sobie przypomnieć kampanię północnoafrykańską II wojny światowej. W popularnej wyobraźni zajmuje ona szczególne miejsce. Postrzega się ją jako „najbardziej rycerski teatr działań” tej wojny, na którym nie dochodziło do większych zbrodni wojennych (choć to po części ze względu na bardzo słabe zaludnienie), a przeciwnicy traktowali się nawzajem z szacunkiem, bo jedni i drudzy musieli jednakowo cierpieć od ekstremalnego klimatu i warunków naturalnych. Nie bez znaczenia jest też owiewające ten temat tchnienie egzotyki.
Książka Z. Kwietnia dotyczy oblężenia Tobruku, głównego portu Cyrenajki. Bodaj najbardziej to u nas znany epizod zmagań w Afryce – przede wszystkim dlatego, że walczyła tam Samodzielna Brygada Strzelców Karpackich gen. Stanisława Kopańskiego. Autor przyznaje jednak, że wolał potraktować udział Polaków pobocznie i skupić się na szerszej perspektywie, bo o SBSK już powstały u nas inne opracowania (m.in. Bojowe szlaki pustynne napisał Olgierd Terlecki, ojciec wicemarszałka „Psa”). W końcu obrona Tobruku przed przeważającymi wojskami Osi miała charakter międzynarodowy.
Nakreśliwszy ogólną sytuację Afryki Północnej u progu kampanii, autor opowiada najpierw, jak doszło do tego, że Tobruk, miasto na terenie włoskiej od 1912 r. Libii, stało się nagle twierdzą aliantów. Otóż wojska marszałka Grazianiego uderzyły na Egipt z nadzieją zdobycia Kanału Suelskiego, ale dostały srogiego łupnia od Imperium Brytyjskiego, którego wojskami dowodził wówczas gen. Archibald Wavell. Pogonił on Włochów w głąb Libii, a przy okazji australijska 6. Dywizja Piechoty zdobyła Tobruk. Sytuacja Włochów stała się na tyle poważna, że Hilter postanowił pomóc sojusznikowi. Tak do Libii trafił niemiecki Afrika Korps gen. Erwina Rommla.
Szybko się okazało, że obszar pustynny i bardzo rzadko zaludniony pozwala Niemcóm stosować wypróbowaną już taktykę blitzkriegu w warunkach prawie laboratoryjnych. Ponieważ dowódcy brytyjscy byli bardziej kompetentni od Włochów, ale mniej od Niemców, przede wszystkim zaś wojska Osi miały przewagę liczebną, to już wkrótce Tobruk znów się znalazł w oblężeniu – lecz tym razem to żołnierze króla Jerzego byli odcięci. Twierdzy nie zdecydowano się ewakuować, ponieważ silny garnizon na tyłach przeciwnika mógł jeszcze napsuć mu sporo krwi. Rommel musiał więc rozdzielić siły pomiędzy walki na zasadniczym froncie (ku Egiptowi) a blokowanie Tobruku, w którym jądro obrońców stanowiła australijska 9. DP gen. Lesliego Morsheada (w tym czasie 6. DP odesłano już gdzie indziej), choć byli też Brytyjczycy i Hindusi.
Po wielu miesiącach, kiedy Niemcy i Włosi nie mogli zdobyć twierdzy ani alianci jej odblokować, Wavella zastąpił na stanowisku gen. Claude Auchinleck, a w Tobruku nastąpiła wymiana załogi. Do Tobruku przypłynęły oddziały brytyjskie, SBSK i batalion czechosłowacki. Siły te utrzymały miasto aż do grudnia 1941 r., kiedy Brytyjczycy wreszcie odblokowali je podczas operacji „Crusader”. W jej dalszym toku Tobruk służył jako ważna baza zaopatrzeniowa. Rommel jednak wziął się w garść i w styczniu 1942 r. przeszedł ponownie do ofensywy. Tobruk stał się oblężon po raz trzeci, tym razem pod dowództwem gen. Hendrika Baltazara Kloppera z Południowej Afryki, przez którego nieudolność tym razem upadł.
Autor pisze przejrzyście i zachowuje dobrą równowagę pomiędzy perspektywą strategiczną, taktyczną a indywidualną. Nie ogranicza się zresztą do trzech oblężeń, lecz omawia i sytuację Tobruku w międzyczasie. Interesująco scharakteryzowany został okres, gdy miasto służyło wojskom Imperium Brytyjskiego jako ośrodek przeładunkowy. Daje on dobre pojęcie o tym, jak gruntownego zaopatrzenia w paliwo wymagało – i do dziś wymaga – prowadzenie nowoczesnej wojny manewrowej. Później, w sierpniu 1942 r., kiedy Tobruk pozostawał pod kontrolą Osi, siły brytyjskie przeprowadziły ambitną, lecz nieudaną operację specjalną pod kryptonimem „Agreement”.
Bibliografię, i tak nie za długa, zdominowały pozycje z lat 60., w tym australijskie i indyjskie (nowsze publikacje są głównie polskie). Znalazły się tam materiały wspomnieniowe, m.in. marsz. Grazianiego, gen. Kopańskiego i płk. Klapálka, choć niektórych z nich – jak memuarów ekscentrycznego belgijskiego komandosa Vladimira Peniakoffa – próżno by szukać w przypisach. Opis długiego oblężenia w 1941 r. bazuje głównie na książkach dwóch australijskich weteranów, Anthony'ego Heckstall-Smitha i Bartona Maughana. Jest też opracowanie zebranej korespondencji Rommla.
Żeby nie było zbyt różowo, książka zawiera sporo literówek („Ściertały się opinie”). Autor dość też swobodnie używa określenia „róg Afryki”, które właściwie oznacza Półwysep Somalijski i kraje sąsiednie, u Kwietnia zaś mowa o Egipcie i Libii jako północno-wschodnim „rogu Afryki”. Przypomina mi to dyskusję na Histerykach, w której jeden user twierdził, że termin „Pomorze Środkowe” może oznaczać środkową część Pomorza Gdańskiego. Poza tym często mowa o brytyjskich czołgach „Cruiser”. Kwiecień zdaje się uważać, że jest to nazwa własna. W rzeczywistości „cruiser tank” to określenie ogólnej kategorii czołgów, po naszemu czołg szybki vel pościgowy. Łatwo się pomylić, bo czołgi tego typu nosiły nazwy na „C”, a najbardziej rozpowszechniony był „Crusader”. Szkoda też, że mjr Maharaj Rajendrasinhji, pierwszy Hindus odznaczony w tej wojnie Victoria Crossem (zresztą przyszły głównodowodzący armii indyjskiej) na wkładce ze zdjęciami podpisany jest jako „mjr M.K. Rajendrasingha”. Błąd widnieje też w podpisie „Tobruk zdobyty przez wojska »Osi«, czerwiec 1941 r.” - powinno przecież być 1942. Prócz tego Special Interrogation Group – mało znana, głównie żydowska jednostka specjalna biorąca udział w operacji „Agreement” – została przez Kwietnia błędnie nazwana Special Identification Group.



7. Stefan Czmur, El Alamein 1942, Warszawa 1997
(z serii Historyczne bitwy)

Po Tobruku przyszła pora na El Alamein, przełomowe starcie kampanii w Afryce Północnej. Czy raczej starcia, bo, jak zauważa autor we wstępie, bitwy w rejonie El Alamein były trzy i to ta trzecia okazała się decydująca. Niewielka stacja kolejowa w północno-zachodnim Egipcie stała się punktem, poza który już nie wyszły siły niemiecko-włoskie usiłujące osiągnąć deltę Nilu. Warunki do zatrzymania wojsk Osi były w tej okolicy o tyle odpowiednie, że na linii Alamein front stał się wąski, ograniczony od północy Morzem Śródziemnym, a od południa – pełną słonych bagien depresją Kattara, Rommel nie mógł więc wykorzystać swojego ulubionego manewru z okrążeniem lewego skrzydła Brytyjczyków. Wojskom alianckim nie było jednak tak łatwo, jak się często sądzi i jak to podawała brytyjska propaganda.
Na Histerykach o tej książce nie rozpisywano się zbyt wiele, ale te opinie, które się pojawiły, były na ogół pozytywne. I trudno się dziwić, bo autor o Leśmianowskim nazwisku spłodził wzorcową książkę popularnohistoryczną, w której rzetelnie i bez karygodnych uproszczeń, za to w sposób zajmujący i barwnym językiem opisuje kluczowy moment zmagań w Libii i Egipcie. Widać to już w pierwszym rozdziale, omawiającym warunki naturalne na tym teatrze działań, jak i charakterystyczne problemy, z którymi musieli się borykać żołnierze (piasek, muchy, racjonowanie wody i paliwa…) Dalej przedstawione zostało znaczenie strategiczne tego regionu oraz decyzje, które sprawiły, że Hitler zdecydował się wysłać do Afryki wojska na pomoc Włochom i że na ich czele stanął nie kto inny jak Erwin Rommel.
Warto tu wspomnieć, że choć potocznie używa się nazwy „Afrika Korps” na określenie sił niemieckich w Libii ogólnie, to w rzeczywistości odnosiła się ona tylko do jednego konkretnego korpusu (złożonego z 15. i 21. Dywizji Pancernej), który dotarł tam jako pierwszy w 1941 r., a później został wsparty przez inne jednostki. Tak więc w trzeciej bitwie pod El Alamein marszałek Rommel dowodził całością wojsk niemiecko-włoskich pod nazwą Armii Pancernej „Afrika”, a w jej ramach znajdował się Afrika Korps, na którego czele stał gen. Wilhelm Ritter von Thoma. Ten ostatni zresztą jeszcze w 1940 r. jako pierwszy generał niemiecki trafił do Libii, z misją wojskową dla rozpoznania sytuacji, ale ogólnego dowództwa później nie otrzymał, bo po powrocie wkurzył Hitlera.
Scharakteryzowawszy pokrótce działania do maja 1942 r., Czmur omawia przebieg wszystkich trzech bitew pod El Alamein (z uwzględnieniem planów obu stron i ich faktycznej realizacji). Na początku lipca gen. Auchinleck zdołał zatrzymać tam ofensywę Rommla. Wkrótce później został zdymisjonowany przez Churchilla, który na jego miejsce dowódcy sił brytyjskich na Bliskim Wschodzie posadził Harolda Alexandra. Dowódcą 8. Armii został generał Gott, ale następnego dnia po nominacji zginął, gdy zestrzelono jego samolot. Wtedy stanowisko objął mało jeszcze znany Bernard Law Montgomery. On to pod koniec sierpnia po raz drugi zatrzymał natarcie Niemców i Włochów na wzgórzach Alam El Halfa, a po starannych przygotowaniach sam na nich uderzył wraz z pełnią księżyca 23 października. Sprawę ułatwił mu fakt, że w chwili ataku Rommel był w Reichu na chorobowem i zastępował go świeżo przybyły do Afryki gen. Stumme. Ten ostatni dwa dni później dostał się pod ogień nieprzyjaciela i zmarł na zawał, przez co „Lisa Pustyni” odwołano z sanatorium. Osiągnięcie przełomowego zwycięstwa nie przyszło Montgomery’emu łatwo, więc opis jej podzielony jest na oba etapy pod kryptonimami „Lightfoot” i „Supercharge”.
Autor wprowadza dygresje od ogólnej narracji, by w odrębnych rozdziałach przedstawić postacie Rommla i Montgomery’ego. Jeden i drugi był rogatą duszą i w pewnym stopniu outsiderem: Rommel, jako syn nauczyciela matematyki, nie pasował do starej niemieckiej kadry oficerskiej pochodzenia szlacheckiego, podczas gdy Monty, spędziwszy dzieciństwo w Tasmanii, gdzie jego ojciec był biskupem, miał po powrocie do Anglii braki w wykształceniu i ciągnęła się za nim opinia „tego z kolonii”. Autor demaskuje przy okazji mit opozycyjności Rommla wobec Hitlera, a z drugiej strony nie kryje sympatii dla Auchinlecka, który w pierwszej bitwie, pełniąc podwójną rolę zarówno głównodowodzącego na Bliskim Wschodzie, jak i dowódcy 8. Armii oraz zmagając się przy tym z dojmującym poczuciem samokrytycyzmu, zdołał mimo wszystko zatrzymać Niemców i w nagrodę został pozbawiony obu stanowisk.
Niestety, w tej beczce benzyny znalazła się łyżka much. Fikcyjna korekta w dzisiejszych publikacjach Bellony to wiadoma sprawa, ale okazuje się, że nawet w „złotym wieku”, jakim były dla tego wydawnictwa lata 90., korektor puszczał w dobrej przecież książce literówki, błędy interpunkcyjne i nawet gramatyczne. Na str. 26 czytamy o „zmianach politycznych zainicjowanych (…) przez Kemala Atatürku (wówczas jeszcze Mustafa Kemal Paszy)”. Osiemnaście stron dalej mowa o „basenie Morza Śródziemnomorskiego”, zaś operacja „Lightfoot” zostaje raz – i to w nagłówku rozdziału – nazwana „Lightfood”! Trudno się też nie krzywić, spotykając pisownię „Qeen” trzy razy na jednej stronie. Regularnie zdarzają się denerwujące przejścia narracji z czasu przeszłego na teraźniejszy, poza tym ktoś „wraca z powrotem”, ktoś „cofa się do tyłu”, a jeszcze ktoś inny „nie zasypuje gruszek w popiele”. Pod względem merytorycznym nie dopatrzyłem się za to większych byków poza stwierdzeniem, że po I wojnie światowej Włochy uzyskały Dodekanez, podczas gdy zdobyły go już w 1912 r. w wojnie włosko-tureckiej (tak samo jak Libię). Za kontrowersyjną można też uznać konwencję tłumaczenia nazw brytyjskich pułków, bo czy niezorientowany w temacie czytelnik zrozumie, że pisząc np. o „pułku pancernym Greys”, autor ma na myśli Royal Scots Greys? Z drugiej strony, przynajmniej nie zrobił z nich, jak inny polski autor, „Królewskich Szarych Szkotów” – „Greys” nawiązuje do maści koni używanych w tym pułku (w XX wieku już raczej tylko w sytuacjach reprezentacyjnych).
Niewątpliwym atutem książki jest dużo ilustracji (trzy wklejki), opatrzonych wyczerpującymi opisami, a nie hasłowymi, jak to zwykle w tej serii bywa. Za to ilustracja na okładce przedstawia brytyjską piechotę atakującą przez zasieki na bagnety, z towarzyszeniem czołgu. Mam zwyczaj odkładać książkę tylną stroną okładki do góry, więc za każdym razem widzę bagnet i koniec lufy karabinu żołnierza na pierwszym planie. Nie dość, że narysowany jest on bardzo schematycznie, to jeszcze koniec lufy przypomina myśliwski sztucer-samoróbkę, a nie bardzo charakterystyczny zarys karabinu Lee Enfield. A przecież można było wziąć wzór z jednego ze zdjęć zamieszczonych w książce! Jest to jednak drobnostka w kontekście całej pracy.
Poza ilustracjami publikacja ma też aneksy: kalendarium ważniejszych wydarzeń, ordres de bataille 8. Armii, Sił Powietrznych Pustyni Zachodniej oraz Armii Pancernej „Afrika”, schematy organizacyjne reprezentatywnych dywizji, tabele danych technicznych czołgów, armat i samolotów. No i są porządne mapy, ułatwiające wyobrażenie sobie przebiegu działań. Może tylko brakuje ogólnej mapki przedstawiającej cały teatr działań wojennych – co prawda musiałaby być długa, a wąska… Generalnie, pomijając potknięcia, praca Czmura to przykład tego, jak się powinno robić habeki.
Na koniec ważna uwaga: nie należy mylić pierwszego dowódcy 8. Armii, gen. Alana Cunninghama, z dowódcą Sił Powietrznych Pustyni Zachodniej, wicemarszałkiem lotnictwa Arthurem Coninghamem. W książce nie wystąpił natomiast wcześniejszy dowódca Royal Navy na Morzu Śródziemnym, admirał Andrew Cunningham.



8. Ralf Georg Reuth, Rommel. Koniec pewnej legendy,
przeł. Wioletta Mazurek, Wrocław 2007 (z serii Wojny – Konflikty)

Zarys biografii Erwina Rommla przeczytałem już u Czmura, ale skoro w domu znalazła się książka poświęcona konkretnie postaci jednego z najbardziej kontrowersyjnych wyższych dowódców niemieckich, to postanowiłem ją przy okazji przeczytać.
Dlaczego nazywam dowódcę Afrika Korps kontrowersyjnym? Ano dlatego, że jego mit nadal się utrzymuje. W końcu od wielu dziesięcioleci Rommel uchodzi za bodaj najwybitniejszego z generałów Wehrmachtu, a przy tym najporządniejszego i najbardziej ludzkiego. No bo cóż: był uwielbiany przez żołnierzy, szanowany przez przeciwników, dobrze traktował jeńców (choć białym oficerom kazał, jakże brutalnie, siedzieć w jednym pomieszczeniu z kolorowymi żołnierzami), nie przykładał ręki do zbrodni wojennych, a na dodatek był zaangażowany w spisek na życie Hitlera, za co został zmuszony do popełnienia samobójstwa. Jak tu go nie lubić? Okazuje się, że można i jest za co. Pozytywna legenda to w dużej mierze efekt propagandowych działań Josefa Goebbelsa, a wzbogacona o mit Rommla-opozycjonisty, przetrwała w latach powojennych, kiedy Niemcy gorączkowo szukali dla siebie jakichkolwiek bohaterów pozytywnych. Nawet dziś, ze trzydzieści lat po tym, jak wytworzył się w Niemczech odpowiedni klimat na odbrązawianie Wehrmachtu, niektóre stereotypy nadal się utrzymują.
Książka Ralfa Georga Reutha nie jest typową biografią, bo zajmuje się właśnie odbrązawianiem. Pierwszy rozdział dotyczy stosunku Rommla do Hitlera i reżimu. Omawiając służbę przyszłego feldmarszałka w I wojnie światowej, autor zestawia go z losami Hitlera w tym samym okresie. Potem przedstawia zarys drogi nazistów do władzy w okresie międzywojennym, z uwzględnieniem powodów, dla których program Hitlera wydawał się Niemcóm, w tym Rommlowi, atrakcyjny. Dalej następuje omówienie służby w czasie II wojny – Francja, Afryka, znowu Francja – i kontaktów „Lisa Pustyni” z fujarerem. Hilter bardzo cenił Rommla, uważając go za wcielenie narodowosocjalistycznego ideału oficera: człowieka czynu, odnoszącego zwycięstwa dzięki odwadze, śmiałości, zdecydowaniu i inicjatywie, w odróżnieniu od skostniałych sztabowców, a przede wszystkim niebędącego arystokratą, jak dotychczasowi generałowie, których Hitler nienawidził, a którzy pogardzali Rommlem jako parweniuszem. Do oznak sympatii okazywanych przez wodza Rommel odnosił się z iście fanbojowskim entuzjazmem. Stosunki pomiędzy nimi pogorszyły się dopiero pod koniec kampanii północnoafrykańskiej, kiedy feldmarszałek próbował przemówić Hitleru do rozsądku, a ten nie przyjmował do wiadomości raportów o niedobrym położeniu wojsk Osi w Tunezji.
Kolejny rozdział skupia się na Rommlu jako dowódcy, omawiając jego niezbyt wielkie talenty strategiczne oraz znacznie większe operacyjne i taktyczne, a także stosunek do podwładnych. Czyta się go jednak z pewnym rozczarowaniem, zwłaszcza po lekturze Czmura, który sztuce wojennej „Lisa Pustyni” poświęcił bardziej dogłębną analizę. Autor nie napisał, że krótko przed El Alamein Rommel zachorował i w kluczowym dniu nie było go w Afryce, za to wspomniał, że z kolei w 1944, gdy marszałek stał na czele wojsk niemieckich mających odpierać atak aliantów na Francję, tak sobie wybrał porę wyjazdu do Berlina, że w chwili ataku znowu nie było go na miejscu. Mowa też o stosunku Rommla do włoskich sojuszników i o tym, jak traktował ich z lekceważeniem. Czasem też przywłaszczał sobie cudze sukcesy, za to nie znosił, gdy działo się tak w drugą stronę. W tej dziedzinie miał złe doświadczenia z czasów I wojny światowej, gdy pod Caporetto dowódcy sąsiednich pododdziałów dostali „Błękitnego Maksa”, a Rommel nie, i potem wiercił przełożonym dziurę w brzuchu, żeby też mu dali najwyższy pruski order wojskowy (i o tym u Czmura też było).
Dalej czytamy o Rommlu jako obiekcie nazistowskiej propagandy. Okazuje się, że Hitler, od czasu „nocy długich noży” pilnie baczący, żeby nie wyhodować sobie potencjalnej konkurencji, nakazywał machinie propagandowej unikać wychwalania poszczególnych dowódców – ale dla Rommla zrobił wyjątek. Było to tym istotniejsze, że sukcesy Afrika Korps pozwalały odwrócić uwagę opinii publicznej od niepowodzeń na froncie wschodnim. „Lis Pustyni” stał się prawdziwym idolem Niemców, dostawał tony listów od wielbicieli, a specjaliści wymyślili nawet, że „rommel” to jedno z kilkudziesięciu słów oznaczających piasek w języku arabskim. Propaganda dotycząca kampanii afrykańskiej, nie pozbawiona zresztą akcentów neokolonialnych, była tak skuteczna, że w nadzwyczajny geniusz feldmarszałka uwierzyli też i Brytyjczycy.
Następny rozdział dotyczy związków Rommla z zamachem na Hitlera i okoliczności jego wymuszonego samobójstwa. Bez przesady z tą opozycyjnością: chociaż w 1944 r. feldmarszałek zamierzał przekonać fujarera do zawarcia pokoju z Angloamerykanami, to na wieść o zamachu w Wilczym Szańcu (leżał wtedy w szpitalu po tym, jak aliancki samolot ostrzelał jego auto) był zszokowany, bo jednak co innego próbować przemawiać Gröfazowi do rozumu, a co innego próbować go zabić po tym, jak złożyło się mu przysięgę wierności. Wcześniej dwaj przedstawiciele spiskowców próbowali go przeciągnąć na swoją stronę, ale nie bardzo im wyszło, zresztą wyrażali się na tyle oględnie, że nie wspomnieli konkretnie o zabiciu Hitlera. Mimo to sami uznali, że udało im się pozyskać przychylność marszałka, i tak też zeznali po aresztowaniu. Przy okazji autor wspomina, jak wielu wrogów miał Rommel wśród innych wyższych dowódców Wehrmachtu, którzy mieli go za karierowicza i ostatniego celebrytę. Do niechętnych należał m.in. Heinrich Kirchheim, podwładny Rommla i sam zresztą niedoszły pierwszy dowódca Afrika Korps, który zasiadał w składzie trybunału rozpatrującego sprawę spisku.
Ostatni, najkrótszy rozdział omawia powojenną legendę Rommla i zmiany jego postrzegania w społeczeństwie niemieckim wraz ze zmianami jego świadomości co do historii najnowszej. Co ciekawe, do osób w największym stopniu odpowiedzialnych za kształtowanie mitu Rommla należał jego szef sztabu Hans Speidel, który wcześniej go wsypał.
Tłumaczka, niestety, nie spisała się najlepiej. Na początku pierwszego rozdziału, gdzie mowa o pierwszym spotkaniu Rommla z Hilterem, jednostka przyszłego „Lisa Pustyni” nosi nazwę „Goslarskiego Batalionu Strzelców”, a już na s. 21 staje się „Batalionem Strzelców Goslarskich”. Poza tym za kontrowersyjne należy uznać stwierdzenie, że zarówno Hitler, jak i Rommel urodzili się w czasach „rozpowszechniającego się narodowego socjalizmu”. Na s. 10 czytamy, że Rommel „wyróżniał się już jako plutonowy w walkach o Argonny”, choć kawałek wyżej stoi jak byk, że przed I wojną światową ukończył kurs oficerski (zresztą w Gdańsku, gdzie poznał przyszłą żonę). Tłumaczka nie wiedziała, czym się różni dowódca plutonu od plutonowego, czy zmyliło ją podobieństwo tych terminów w języku niemieckim (Zugführer – dowódca plutonu, Zugsführer – plutonowy, przy czym jest to stopień austriacki)? Nie mam też całkiem pewności, czy kiedy w tekście pojawiają się „oddziały wywiadowcze”, nie chodzi przypadkiem o łączność (Nachrichten można rozumieć dwojako). Wioletta Mazurek nie poradziła sobie również z nazwami geograficznymi. Czytamy więc o „bitwie pod Kanny” i drugiej, „pod von Blenheim”. Gdzie indziej mowa o „klęsce pod Dünkirchen” i o tym, że Rommel w 1916 r. został przeniesiony do Siebenbürgen, gdyż najwyraźniej takie nazwy jak Dunkierka czy Siedmiogród nic tłumaczce nie mówią. Nie wie również, że Pas de Calais to po naszymu Cieśnina Kaletańska (nie tłumaczy się za to nazwy departamentu Francji, jednak pisze się ją inaczej, z dywizami: Pas-de-Calais), a twierdza Küstrin to dziś Kostrzyn nad Odrą. Szef sztabu OKH Franz Halder występuje zaś jako… Kalder (dwa razy!) – o dziwo, w przypisach jest normalnie.
Nie lepiej wygląda sytuacja, gdy tłumaczka chce wyjaśnić coś od siebie. Kiedy pojawia się skrót SS, w przypisie czytamy: „Elitarne, paramilitarne oddziały podległe NSDAP, przekształcone w 1940 r. w Waffen-SS” – tak jakby całe SS zmieniło się w waffeny, a nie była to jedna z kilku struktur obok Allgemeine-SS („czarnych”) i Totenkopfu. Z kolei pojęcie „Tommies” wyjaśnia: „Tak określano w języku niemieckim brytyjskich żołnierzy w czasie I i II wojny światowej”, nie dodając, że przede wszystkim było to określenie używane przez samych Brytyjczyków („Tommy Atkins” to przykładowe nazwisko żołnierza w regulaminie wojskowym z początku XX w.) Korekta też trochę przysnęła, bo czasami ktoś „nie był wstanie” coś tam, a naradę w kwaterze głównej Hitlera „kontynuowano dalej”. W pewnym momencie Reichswehra staje się ni z gruchy, ni z pietruchy Bundeswehrą. Tłumaczenie każdorazowo „Kamerad” jako „kamrat” wprowadza też zgrzyt stylistyczny. Pominąłem tu wiele całkowitych drobiazgów w rodzaju pisania „Messerschmidt” zamiast „Messerschmitt”. Nie wiadomo za to, kto jest winien takiemu fragmentowi: „…pod koniec maja 1942 r. rozpoczął decydującą ofensywę w celu zdobycia Egiptu. Miesiąc później, 21 maja, padła twierdza Tobruk…” To był wyjątkowo długi maj.
Książka zawiera sporo zdjęć, czasem w mniejszych formatach, a czasem na całą stronę. Nie dziwota, skoro Rommel lubił być fotografowany i stale towarzyszyła mu kompania propagandowa. Duża ich grupa skupiona jest na 114-121, przez co później numery stron w spisie treści nie pokrywają się z rzeczywistością. Ta grupa pochodzi zresztą z bogato wydanego albumu Balkenkreuz über Wüstensand z 1943. W zdjęciach co wytropiłem dwie nieścisłości. Jedna z fotografii jest wywrócona na lewą stronę, inna zaś przedstawia gen. Speidla z Lucie Rommel. Według podpisu pochodzi z 1942 r., co jest kompletnie niemożliwe, bo Speidel ma na sobie mundur Bundeswehry i sam kontekst wskazuje na pochodzenie powojenne.