wtorek, 16 października 2018

Georgi Kliganow, czyli winter is coming



Zeszłej jesieni na Mazurach zacząłem se w końcu oglądać serial HBO Gra o tron na podstawie słynnego cyklu fantasy George’a R.R. Martina Pieśń lodu i ognia. I co? Od lat już nie miałem takiego – trzymającego mnie do tej pory – uczucia bycia fanem czegoś. Obudzony w środku nocy, jestem w stanie wymienić główne rody Westeros, ich naczelników, głównych lenników, herby i stolice. Po pierwszych dwóch sezonach, wróciwszy do domu szybko pochłonąłem pozostałe pięć, a nie mogąc się doczekać na finałowy sezon ósmy, zacząłem tymczasem czytać powieść. Ale o tym innym razem. Tera się skupię na serialu, więc lojalnie ostrzegam, że niniejsza nocia może być odrobinę kryptyczna dla nieznających fabuły.
   Przedsięwzięcie HBO zostało przeprowadzone z niejakim rozmachem. Obsada jest iście międzynarodowa, ale dominują Brytyjczycy i Irlandczycy. Właściwie jedynym Amerykaninem wśród odtwórców głównych ról (wymienianych w czołówce) jest Peter Dinklage, koncertowo grający dotkniętego karłowatością Tyriona Lannistera. Pojawiają się też Duńczycy Nikolaj Coster-Waldau (Jaime Lannister) i Pilou Asbæk (Euro 2012 Greyjoy), Chilijczyk Pedro Pascal (Oberyn Martell), Norweg Kristofer Hivju (Tormund), Brytyjka pochodzenia indyjskiego Indira Varma (Ellaria Sand), Niemiec Tom Wlaschiha (Jaqen H’ghar), Holenderka Carice van Houten (Melissandre), Islandczyk HafÞór Július Björnsson, który w tym roku zdobył tytuł najsilniejszego człowieka na świecie (Góra począwszy od IV sezonu), albo Hawajczyk Jason Momoa (khal Drogo).
Warto przy okazji odnotować związki personalne z innymi uniwersami fantastycznymi. W serialu występuje bowiem Boromir z Władcy Pierścieni (Ned Stark – Sean Bean), lord Vetinari ze Świata dysku (Tywin Lannister – Charles Dance), woźny Filch z Harry Pottera (Walder Frey – David Bradley), kapitan Phasma z nowych Gwiezdnych wojen (Brienne z Tarthu – Gwendoline Christie) i Liet Kynes z Diuny (Trójoka Wrona – Max von Sydow), a nawet Clive Mantle, ongiś Mały John w serialu Robin z Sherwood. Kogo zagrał tym razem? Jakże odpowiednio – Greatjona Umbera. Spośród znanych artystów muzycznych w VII sezonie pojawił się znany z hobbitowego I See Fire Ed Sheeran, ściągając na siebie i twórców serialu spore hejty. Znacznie wcześniej w rolach epizodyczno-statystycznych wystąpili m.in. Will Champion (perkusista Coldplay), Gary Lightbody (lider kapeli o jakże adekwatnej nazwie Snow Patrol), Brent Hinds z Mastodona czy zespół Sigur Ros. Królewskiego kata, przerażającego Ilyna Payne’a, zagrał zaś Wilko Johnson, gitarzysta znany ongiś ze współpracy z Ianem Durym, ale po drugim sezonie odszedł z serialu, gdy wykryto u niego zaawansowanego raka trzustki – który, ku jego niewiarygodnemu szczęściu, okazał się później rzadką odmianą nowotworu, bardziej uleczalną niż ta najczęściej spotykana.
Gra o tron spotyka się z mocną krytyką fanów Pieśni lodu i ognia, i to z różnych względów, jak choćby niepochlebne opinie na temat gry aktorskiej Kita Harringtona (Jon Snow) i Emilii Clarke (Daenerys). Kontrowersyjne okazują się, oczywista, różnice fabularne w porównaniu z powieścią, ale tak naprawdę trudno z tego robić zarzut, bo gdyby miało być dokładnie to samo, co w książce, po cóż by był potrzebny serial? Podchodzę do tego podobnie jak do rozbieżności we Władcy Pierścieni. Powieści Martina są mocno polifoniczne, z masą monologów wewnętrznych prezentujących przedakcję i wyjaśniających motywacje postaci, a w odmiennym medium, jakim jest serial, trzeba to było rozwiązać inaczej. Jeżeli jest prawdą, że PLiO stanowi adaptację księgi spisanej po wszystkim przez Sama Tarly’ego, to przyjmijmy, że serial powstał na podstawie zapisków innego kronikarza, który był lojalistą Targaryenów (acz nie całkiem bezkrytycznym) i dlatego np. mocno zmarysuizował Daenerys, a w złym świetle przedstawił Stannisa Baratheona.
Różnice występują też i w obsadzie. Część postaci wywalono (starsi bracia Lorasa, Victarion, Vargo Hoat, którego rolę przejął częściowo Locke, człowiek Boltonów). Nie wiadomo na przykład, skąd Ramsayowi przyszło do głowy przezwać Theona akurat „Fetorem”, ponieważ o pierwszym Fetorze także nie ma mowy. Za to autorzy serialu wprowadzili nowe, jak choćby niespecjalnie lubianą przez fanów Ros, rudą prostytutkę, której obecność wydaje się głównie pretekstem do pokazywania ikonografii średniowiecza. Niektóre postacie, nadal żyjące w książkach, w serialu giną, i to dość wcześnie (choćby Rakharo), a inne vice versa (Beric Dondarrion). Niektórych, jak Mance’a Rydera czy księcia Dorana Martella, w ogóle zmarnowano, dając im żałośnie mało czasu antenowego. Brat tego ostatniego, Oberyn Martell, wypada najciekawiej z całej rodziny panującej w Dorne, ale w serialu, zamiast pokazać, jakim jest badassem, postanowiono podkreślić przede wszystkim jego biseksualizm, i to w sposób najbardziej stereotypowy: w Królewskiej Przeprawie Oberyn spędza czas głównie w burdelu koedukacyjnym (razem ze swą oficjalną metresą Ellarią Sand, która ma zbliżone upodobania), wychodząc tylko okazjonalnie, żeby powygrażać Lannisterom. Dobrze, że chociaż jego pojedynek z Georgim „Płaniną” Kliganowem trzyma w napięciu i należy do najlepszych elementów sezonu (nawet jeśli się z góry wie, jak się skończy). Dość też skrzywdzono, jak się zdaje, Sansę Stark. Na jednym forumie naczytałem się sporo o tym, jaka to wspaniała postać, bo z zalęknionej nastolatki wyrasta mistrzynia intryg – a w serialu prawie w ogóle tego nie widać.
Im dalej w las, tym bardziej serial rozjeżdża się z powieścią (ale jak dalece, nie mogę powiedzieć, bo dopiero przeczytałem pierwszy tom). Od szóstego sezonu już w ogóle mamy do czynienia głównie z inwencją scenarzystów (przy czym trzeba dodać, że pracowali oni w konsultacji z GRRM), bo akcja serialu wyprzedziła powieści. Jakie są efekty? Mieszane. Nawet uwielbiany przez fanów Tyrion po czwartym sezonie zdecydowanie pikuje, z nadirem w sezonie szóstym, gdzie scenarzyści wciskają mu w usta drętwe gadki, nawet nie próbując udawać, że to nie wypełniacze. W międzyczasie zapuszcza brodę, przez co staje się podobny do doktora Housego. Tymczasem córki Oberyna – Obara, Nymeria i Tyene, czyli Żmijowe Bękarcice vel Piaskowe Węże vel Wężowe Żmije – miały być pewnie „silnymi, walecznymi postaciami kobiecymi”, a wyszły gimbusiary, które pyskowaniem i skłonnością do bezsensownego przelewu krwi (jedna w dodatku jest ekshibicjonistką) zyskały sobie status najbardziej znienawidzonych przeze mnie postaci, nawet bardziej niż Ramsay Bolton, bo ten miał chociaż fantazję, nie mówiąc już o fizjonomii zboczonego hobbita. Skoro o Boltonie mowa, Bitwa Bękartów pod koniec VI sezonu była wydarzeniem mocno okrzyczanym, ale muszę przyznać, że to znowu rozczarowanie i nie umywa się do bitwy o Czarny Zamek, co kończyła IV sezon. Co prawda doskonale oddany został, jak nigdy przedtem, chaos pola bitwy, za to pod względem taktycznym starcie Jona z Ramsayem można podsumować krótko: „You know nothing, Jon Snow”.
Swoją drogą, inną wadą serialu są ograniczenia budżetowe, skutkujące, na przykład, wycinaniem scen bitewnych. O ile na smoki Daenerys producenci nie żałowali efektów specjalnych, o tyle rola wilkorów rodu Starków została znacznie ograniczona – co uderzyło mnie później podczas czytania powieści.
        Któregoś dnia przypomniałem sobie, jak się ongiś zastanawiałem, jaki tytuł mogłaby nosić pornoparodia Gry o tron, po czym doszedłem do wniosku, że dla fanów powieści serial już sam jest pornoparodią – soft, ale zawsze. Jak to HBO ma w zwyczaju, oprócz drastycznych scen przemocy pojawia się wiele golizny i seksów. Szczególnie złą sławę zyskała scena, w której Littlefinger w burdelu prowadzi szkolenie pracownic, równocześnie wykładając im swoją filozofię życiową. Różne bohaterki, jak i bohaterów, przedstawia się w różnych stopniach negliżu. Właściwie tylko Sansie tego oszczędzono, bo nawet w scenie kąpieli u Ramsaya kamera obejmuje ją tylko do obojczyka. Za to największą skłonnością do demonstrowania swojej ikonografii średniowiecza odznacza się Melissandre. A to seksy ze Stannisem, a to nawet z Gendrym, choć te drugie fabularnie miały mniej sensu… Czasem jest to nawet uzasadnione, bo trudno, żeby w czasie rozmowy z Selyse Baratheon Czerwona Kapłanka kąpała się w ubraniu. Ale kiedy przyszła do Jona Snowa i pokazała mu swoje cesarstwo wschodnie i zachodnie, żeby mu uświadomić, „o co walczymy” – groteskowość tej sytuacji zbiła mnie z nóg. To faktycznie wyglądało jak „zawiązanie akcji” w jakimś filmie dla wzrosłych.
            Ale, jak to w HBO, oprócz ikonografii średniowiecza serial ma też do zaoferowania ciekawą stronę wizualną. Zwłaszcza szerokie plany robią wrażenie. Kręcone było w szeregu miejsc: Północ i Dorzecze to na ogół krajobrazy Irlandii Północnej, za Królewską Przeprawę robiła w pierwszym sezonie La Valetta, a później już Dubrownik, sceny w wolnym mieście Braavos w jednym z późniejszych sezonów zdjęto w Splicie, a ziemie za Murem – w Islandii. Dobrym pomysłem jest też czołówka z animowaną mapą Westeros i Essos, dzięki której widzowi łatwiej się zorientować w miejscach akcji.
            Skoro powyżej piszę głównie o wadach serialu, to jak to się stało, że tak mnie wciągnął? Ano musi chodzić o samą kreację świata, przedstawioną intrygę oraz pełnokrwiste postacie. Ale o tym więcej przy okazji książki.

środa, 3 października 2018

Parę płyt, co je już od dawna miałem mieć

Dziś skupię się na czterech albumach zdobytych od maja do lipca. Dwa z nich miałem już dawniej na kasetach, a do dwóch pozostałych też się przymierzałem od jakiegoś czasu.


Jethro Tull, Roots to Branches, 1995

Wersję kompaktową tego albumu kupiłem po dwudziestu latach bez trzech miesięcy od zdobycia kasety, i to jeszcze w dziewiętnastą rocznicę katowickiego koncertu Jethro Tull, na którym byłem.
Wspominałem już, że Jethro to mój ulubiony zespół wszech czasów. Od kiedy na Boże Narodzenie 1997 dostałem kompakt Heavy Horses, urzekła mnie bogata, pomysłowo zaaranżowana muzyka czerpiąca z rozmaitych inspiracji – od bluesa i jazzu, przez muzykę poważną, zwłaszcza barokową, po folklor szkocki i inny. W dodatku fakt, że Ian Anderson jest nie tylko wokalistą, ale i flecistą, pozwolił mi zrozumieć, że można grać muzykę rockową, i to jeszcze z czadem, nie ograniczając się do standardowego instrumentarium strunowo-perkusyjnego. Do tego dochodziły inteligentne, dalekie od banału teksty, które pomogły mi znacznie poszerzyć słownictwo. Być może bym się dziś nie zajmował zawodowo językiem angielskim, gdyby nie Anderson.
A jednak, gdy w wakacje następnego roku kupiłem kasetę Roots to Branches w sklepie muzycznym przy ulicy Sienkiewicza w grodzie Białymstoku, przeżyłem rozczarowanie. Muzyka nie była tak porywająca jak na Heavy Horses, bardziej refleksyjna. Brzmienie zespołu też wyglądało zupełnie inaczej, mocno uklawiszowione i z zupełnym brakiem nawiązań do brytyjskiego folku. Przekonałem się dopiero po jakimś czasie i iluś tam przesłuchaniach.
Dziś uważam Roots to Branches za jedną z najlepszych płyt zespołu, a w okresie po 1979 r. nawet najlepszą. Był to bowiem powrót do formy po zagubieniu życiowym Jethro Tull w latach osiemdziesiątych, kiedy to Anderson najpierw poszedł w elektronikę, a potem zaczął ściągać od Dire Straits. Nie bez znaczenia były tu najnowsze doświadczenia lidera, który nieco wcześniej wydał drugą płytę solową, Divinities. Zawierała ona dwanaście utworów na flet i orkiestrę, inspirowanych muzyką świata, np. Bliskiego Wschodu czy Indii. Z perspektywy czasu Anderson twierdził, że były to szkice, które pomogły mu wytyczyć dalszy kierunek artystyczny dla Jethro. W dodatku córka, studentka fletu na akademii muzycznej, pokazała mu, że przez całe życie stosował niewłaściwe palcowanie. I rzeczywiście, w partiach fletu słychać odmianę, są mniej „czadowe”, a bardziej skomplikowane, wiją się orientalnie.
Skład jest prawie identyczny jak na pamiętnym katowickim koncercie: Andersonowi towarzyszy tradycyjnie Martin Barre na gitarze, a także Doane Perry i Andrew Giddings: spośród licznego stada perkusistów i klawiszowców, którzy przewinęli się przez Jethro od połowy lat 80., ci dwaj zostali na dłużej. A kto się zmienił? Basista. W Katowicach pięć strun szarpał „młodszy od Aqualunga Jonathan Noyce, podczas gdy na albumie słyszymy jeszcze Davida Pegga, byłego (z przerwami) członka Fairport Convention, z Jethro Tull związanego od początku lat 80. Już niebawem miał odejść z zespołu i na Roots to Branches występuje tylko w trzech utworach. W pozostałych rolę basisty przejął sideman Steve Bailey, z wyjątkiem dwóch, co do których w ogóle nie podano, kto gra na basie.
Jaki był skutek? Album ma jędrne i przestrzenne, a przy tym spójne brzmienie. Jak przystało na Jethro Tull, wszechobecny jest trademarkowy instrument Andersona. Lider jednak gra tu nie tylko na metalowym flecie koncertowym, ale i na indyjskich wynalazkach bambusowych, a prócz tego korzysta z gitary akustycznej. Równie rozpoznawalne pozostają elektryczne partie gitarowe Barrego. Ogromną rolę odgrywają instrumenty klawiszowe – syntezatorowa, quasi-orkiestrowa mgła wypełnia przestrzeń, Giddings ma w ogóle spore pole do popisu, także w dziedzinie solówek i różnych wpadających w ucho zagrywek.
Na Roots to Branches dominują utwory pełne kontrastów dynamicznych, przy czym ostrzejsze i bardziej charakterystyczne skupione są na początku. Kanwę tytułowej piosenki stanowi złowieszczy, skradający się riff, w którym dopiero po dwudziestu latach rozpoznałem potomka Aqualunga, powtarzany raz łagodniej (w zwrotkach), raz ostrzej (głównie w refrenach), a do tego dochodzi jazzująca wstawka instrumentalna. Ostrzejsze gitary występują w Out of the Noise (choć nieco schowane w miksie i dobrze zrównoważone z fletem i fortepianem), jak i w This Free Will, gdzie ciężkie riffy w tle doskonale dopełniają partii syntezatora, imitujących to obój, to orkiestrę. Kolejny mocny punkt to Dangerous Veils z jazzującą solówką fortepianu i dość zapamiętywalnym refrenem. Rare and Precious Chain (jedyny, który zagrali w Katowicach w 1999) jest najbardziej „arabski” w całym albumie, a zestawienie stosunkowo łagodnej zwrotki z dynamiczniejszym refrenem słychać i w siedmiominutowym Valley.
Im dalej w las, tym bardziej refleksyjnie się robi. Można stwierdzić, że zgromadzenie na początku głośniejszych i szybszych utworów niekoniecznie było dobrym pomysłem. Płytę kończy bowiem kombo trzech autentycznie smutnych (i zinstrumentowanych równie kunsztownie jak reszta) ballad. Najbardziej przejmująca jest At Last, Forever, trwająca równo tyle, co Stairway to Heaven, choć zupełnie odmienna muzycznie i tekstowo. Po niej dokładają Stuck in the August Rain oraz finałowa Another Harry’s Bar. Taka kombinacja wydaje się chwilami zbyt dołująca i może dlatego początkowo nie mogłem się przekonać do tego albumu. Należy tu dodać, że wersja kompaktowa okazuje się mieć nieco inną dynamikę od kasety, gdyż Valley zamieniono miejscami z Wounded, Old and Treacherous.
Jak zwykle u Andersona, istotne są teksty. W Roots to Branches pojawia się jeden z jego ulubionych motywów – krytyka religii zorganizowanej, chodzi bowiem o to, jak dobre intencje założycieli religii („korzenie”) ulegają wypaczeniu przez późniejszych interpretatorów („gałęzie”). Out of the Noise to obrazek obyczajowy przedstawiający bezpańskiego psa toczącego codzienną walkę o przetrwanie na ulicach wielkiego miasta. Beside Myself nawiązuje do ogromnych kontrastów społecznych dostrzeżonych przez Andersona w czasie pobytu w Indiach. W Valley, częściowo inspirowanym toczącą się wówczas wojną w byłej Jugosławii, mowa o tendencji ludzi do dzielenia bliźnich na „nas” i „onych”. W At Last, Forever umierający przemawia do swojej towarzyszki życia. Natomiast w Wounded, Old and Treacherous pojawia się kolejny motyw wędrujący, znany co najmniej od czasów „trylogii wiejskiej” z końca lat 70.: Natura odpłacająca człowiekowi za złoczyny, jakich z jego strony doznała.
Tu już wykonanie z Noyce'em na pokładzie.


Monster Magnet, God Says No, 2000

Ten album też miałem na kasecie, ale znacznie później niż płytę wyżej omawianą, bo na drugim roku studiów. Kasety wychodziły wtedy z użycia, przez co w rozmaitych sklepach nawet wartościowe pozycje trafiały do koszy z przeceną.
Monster Magnet, nowodżersejski zespół pod wodzą obleśnego wokalisty Dave'a Wyndorfa, rozpoczął działalność w latach 90., inspirując się przetworzonymi wpływami psychodelii i space rocka (a jego pierwszy hit zainspirował superbohaterkę Marvela). Prawdziwą popularność przyniósł mu wydany w 1998 r. Powertrip, zawierający kilka całkiem przebojowych kompozycji. W dobie rap metalu i nu metalu kapela grająca właściwie hard rocka o silnym zabarwieniu psychodelicznym (później podobne granie nazwano stoner rockiem) stała się zjawiskiem prawdziwie ożywczym. God Says No był nie gorszy, a chwilami nawet myślę, że lepszy.
Jak najkrócej scharakteryzować styl Monster Magnet? Wyndorf śpiewa z abnegacką manierą zbliżoną do Jaggera czy Iggy Popa, przy czym głos ma jednak niższy. Kanwę utworów stanowią hipnotycznie powtarzane riffy, dużo też dziwnych hałasów w tle i elementów retro. Mamy tu niesamowity, trochę narkotyczny klimat, przywodzący na myśl filmy Tarantino czy Rodrigueza, ale przede wszystkim stare sajęsfikszyny i horrory z lat sześćdziesiątych.
Materiał, zwłaszcza na początku, zdominowan jest przez riffowce: Melt ciężko sunie do przodu jak lawa plugawa, przy czym brzmienie wzbogaca w nim archaiczny melotron. Po nim odmianę przynosi szybki Heads Explode z solówką gitarową rodem jakby z dawnego serialu szpiegowskiego. Apokaliptyczny charakter, zgodnie z tytułem, ma Doomsday, który brzmi jak Bo Diddley w kosmosie. Brzmienie Kiss of the Scorpion wzbogacają za to hulające organy w stylu końca lat 60. Chwilę oddechu przynosi dopiero God Says No,  a kompletnym skokiem w bok jest blues Gravity Well, kojarzący się nieodparcie z Hats Off to (Roy) Harper Zeppelinów – niemiłosiernie przetworzona gitara slide i zawodzenie Wyndorfa, który momentami faktycznie zbliża się tu do Roberta Planta.
Na drugiej stronie (cały czas mam na uwadze układ kasetowy) ton nadają dwa utwory siedmiominutowe: Queen of You i Cry. Pierwszy ma niepokojącą zwrotkę z jakby elektronicznym beatem perkusyjnym i bardziej dynamiczny refren, zresztą jeden z najbardziej przebojowych na płycie. Drugi zaczyna się od organów rodem jakby z wczesnego Pink Floyd, a potem napięcie stopniowo rośnie. Po tym punkcie kulminacyjnym czy też katharsis zespół podsuwa na wyspokojenie Take It: spokojniejszy głos Wyndorfa na tle elektronicznych postukiwań. Dodatkowo, podobnie jak na kasecie, płyta zawiera bonus – przebojowy Silver Future.



Kult, Made in Poland, 2017

Kult ma wyjątkową renomę jako zespół koncertowy. Szczególnie sławne są organizowane w październiku „trasy pomarańczowe”. Lecz dopiero po 35 latach działalności wydał płytę live z prawdziwego zdarzenia. Co prawda już czwartym albumem Kulcich był koncertowy Tan, ale po pierwsze, brzmiał on nie za dobrze, po drugie, był ubogi pod względem repertuarowym, po trzecie, zespół wtedy w ogóle jakoś tak stał na rozdrożu, a po czwarte, od tamtego czasu minęła cała epoka. W 2010 macierzysta grupa Kazika Staszewskiego wydała dwupłytowy MTV Unplugged – dobry, ale nietypowy. Dopiero zaś w 2017 ukazała się koncertówka elektryczna, też podwójna, prezentująca zespół w jego obecnej formie.
            Tytuł albumu, a także projekt graficzny (czarna okładka z poziomym zdjęciem zespołu na scenie), nawiązuje do Made in Japan Deep Purple, pomarańczowy kolor – oczywiście do „trasy pomarańczowej”, ale mimowolnie grupa uczyniła nawiązanie do grafiki swoich pierwszych wydawnictw z lat 80. Gdzie zostały wykonane nagrania, książeczka nie precyzuje, ale w pewnym momencie Kazik rzuca ze sceny coś o Wrocławiu.
            Jak przystało na porządny album koncertowy, Made in Poland zawiera dość reprezentatywny przekrój przez karierę zespołu. Koncert pochodzi z trasy promującej najnowszą płytę Kultu, Wstyd, a więc sporo z niej piosenek się pojawia, łącznie z rozpoczynającym cały zestaw Jeśli będziesz tam. Recenzent z „Teraz Rocka” kręcił nosem na duży udział piosenek z dwóch ostatnich albumów. Jeśli o mnie chodzi, to ani Wstydu, ani wcześniejszej płyty Prosto jeszcze nie miałem okazji przesłuchać, więc ich wersje koncertowe wydają mi się całkiem dobrym wprowadzeniem. Całkiem wpada w ucho refren Dwururki, choć prezentuje dość stereotypowe podejście do osób biseksualnych (as in, „wszyscy bi żyją w trójkątach”). Twoje słowo jest prawdą i Apokalipsa też nie przynoszą, nomen omen, wstydu.
Nowy i najnowszy materiał przeplatany jest starszym. Nie brakuje takich klasyków jak Arahja, Czarne słońca, Do Ani, Hej, czy nie wiecie, Wódka (tu pod alternatywnym, narzuconym przez peerelowską cenzurę tytułem Na całym świecie źle się dzieje, koledzy) albo… Gdy nie ma dzieci. Silna jest reprezentacja piosenek Stanisława Staszewskiego, i to nie tylko żelaznych klasyków w postaci Baranka czy Celiny. Ta ostatnia nie wystąpiła w patetycznej, powolnej wersji z Taty Kazika, jeno w skocznej aranżacji, bliższej wykonaniu Kazika na Żywo, choć bez riffu zapożyczonego z Chinatown Thin Lizzy, za to z dodatkowymi „lejącymi się” partiami, w których sekcja dęta Zdunek-Glazik-Ważny daje upust swoim jassowym inklinacjom. Jedna z nich służy za wstęp, na którego tle Kazik wyjawia, że jego ojciec napisał ten utwór w prezencie ślubnym dla Celiny Hiszpańskiej, znajomej z Płocka.
Cieszy obecność Przyjdzie wiosna, baronowo – mojego ulubionego utworu z Taty Kazika i chyba najbardziej niedocenionego w powszechnym odbiorze (wiele czasu minęło, zanim natknąłem się na recenzję, która by w ogóle o tej piosence wspomniała). Trzeba jednak przyznać, że wersja koncertowa pozbawiona jest obecnego w wersji studyjnej budowania napięcia. Kulci wykonują tu również pozostałe utwory Stanisława Staszewskiego do wierszy K.I. Gałczyńskiego: Balladę o dwóch siostrach i Śmierć poety.
            Ogólnie rzecz biorąc, zespół gra swoje z odpowiednią dawką profesjonalizmu. Dość mało tu ostrych gitar, fundament brzmienia tworzy sekcja dęta, której członkowie zresztą w ostatnich latach mieli – jak się okazuje – spory wkład kompozytorski. Kazimierz Staszewski czasami ucieka się do naturalnej konferansjerki, zapowiadając utwory i wyjaśniając, o czem one traktują.
            Słabsze momenty też się pojawiają. Maria ma syna ogólnie najmniej mi się podoba z całej płyty Hurra!, a znam i takich, którzy uważają, że pod względem ogłupiającego powtarzania jednej frazy idzie w zawody z Eins, zwei, Polizei. Wersja z Made in Poland natomiast nie ma w sobie nawet tej energii, która była w oryginale. Mieszane uczucia budzi z kolei Niejeden. Nie taki znowu zły, tylko że śpiewa w nim niejaki Janusz – ale nie Grudziński ani Zdunek, tylko Jan Staszewski, w sensie syn Kazika. Tak więc na tym koncercie spotykają się trzy pokolenia Staszewskich, przy czym jedno tylko duchem.
            Zasadniczy set kończy Apokalipsa, po czym zespół wrzuca bisy, głównie z początkowego okresu kariery: oczywiście obowiązkowe Mieszkam w Polsce, Konsument, Po co wolnośćKrew Boga, jeden z moich ulubionych utworów Kultu w ogóle, wypada całkiem bogato w porównaniu z spartańsko brzmiącym oryginałem – w końcu zamiast gołego seksofonu mamy tu trzyosobową sekcję dętą. Za to w Totalnej stabilizacji słychać dwa głosy. Początkowo myślałem, że Kazikowi towarzyszy Grudziński, autor tekstu, ale z książki wynika, że to niejaki Guma. Na sam koniec, zgodnie z Kulcią tradycją, rozbrzmiewają Sowieci, antyradziecka przyśpiewka na melodię Hej dziewczyno, hej niebogo.
Przy koncertówce, zwłaszcza wykonawcy o dużym dorobku, każdy słuchacz może narzekać, że nie weszły jakieś utwory, których akurat on by posłuchał w wersji live. Warto dodać, że w Empikach dostępna jest trzecia płyta zestawu, w białej okładce, zawierająca zupełnie inny zestaw utworów. Jak do niej kiedy dotrę, to napiszę, co sądzę.



Black Star Riders, All Hell Breaks Loose, 2013

O swoim uwielbieniu dla Thin Lizzy i o tym, skąd się wziął zespół Black Star Riders, już kiedyś pisałem. Teraz przyszła pora włączyć do płytoteki jego pierwszą płytę. Trudno ją jednak nazywać debiutem, bo zespół wszakże gra od lat, tyle że pod inną nazwą. BSR wywodzą się z reaktywacji Thin Lizzy w połowie lat 90., dotychczas działalność „odrodzonego” zespołu sprowadzała się w zasadzie do odcinania kruponów, bo co to za Cienki Jaszczur bez zmarłego w 1986 r. Phila Lynotta. Kiedy jednak muzycy zdecydowali się nagrać premierowe piosenki pod nowym szyldem, okazało się, że kontynuowanie tradycji doskonale im wychodzi.
Jedynym dziś personalnym łącznikiem pomiędzy Black Star Riders a oryginalnym Jaszczurem pozostaje dziś Scott Gorham (grał m.in. na słynnym albumie Live And Dangerous), z „pośmiertnego” Thin Lizzy pochodzi basista Marco Mendoza, na drugiej gitarze gra Damon Johnson. Bębnieniem zajmuje się Jimmy DeGrasso, znany choćby z Megadeth czy występów z Alice Cooperem. Skład jest zdecydowanie amerykański, więc dla równowagi jako wokalista zaangażowany został Irlandczyk (północny) Ricky Warwick.
All Hell Breaks Loose zawiera właściwie wszystko, czego można by oczekiwać po hipotetycznej płycie Thin Lizzy: heavymetalowe riffy, beztrosko durowe tonacje, wpadające w ucho refreny, gitarowe unisona, melodyjne solówki… Warwick ma głos podobny do „najczarniejszego syna Irlandii” i umie też śpiewać z podobną manierą, choć po dłuższym słuchaniu widać niewątpliwą różnicę, brak mu też charakterystycznej łobuzersko-romantycznej charyzmy Phila Lynotta. Pierwszy na płycie utwór tytułowy, jeden z ostrzejszych i mniej melodyjnych, wypada jeszcze mało reprezentatywnie, choć jego riff może się kojarzyć z pamiętnym Sha La La. Zaraz potem następuje jednak Bound for Glory, nad którym już na tych łamach się rozpływałem. Piosenka ta nie prowokuje już u mnie łez czystych, rzęsistych, ale podtrzymuję opinię, że należy do najlepszych na płycie. Podobnych pereł jest więcej: Kissing the Ground, Hey Judas, Someday SalvationKażdy z nich w innej epoce mógłby być przebojem.
Oprócz tych mniej lub bardziej optymistycznych prawie-hitów mamy na płycie przykłady dobrego warsztatowo hard rocka, trudniejsze w słuchaniu, choć i w nich nie brakuje charakterystycznych unison gitarowych: Bloodshot, Hoodoo Voodoo albo Before the War. Nawiązują one do mroczniejszego wcielenia Cienkiego Jaszczura, za to Valley of the Stones ma szybko dudniący riff o rodowodzie już zdecydowanie nowocześniejszym i dopiero refrenem sięga do korzeni.
A jednak różnica kryje się nie tylko w barwie głosu Ricky’ego. Słychać, że Black Star Riders to niewątpliwie zespół z USA. Wprawdzie już Lynott chętnie sięgał po tematykę Dzikiego Zachodu (Cowboy Song, Massacre, Killing of the Buffalo), ale na tej płycie unosi się uchwytna aura estadounideńskości. Paradoksalnie najmniej amerykański muzycznie Kingdom of the Lost jest najbardziej amerykański tekstowo. Patriotyczny przekaz tekstu (wzmocniony przez wideoklip z weteranami) zestawiono z brzmieniem irlandzkich instrumentów ludowych: tin whistle, dud uillean i bodhranu.
Suma sumarów jest to jednak bardzo udolna kontynuacja tradycji Thin Lizzy. A że członkowie Black Star Riders dodali coś od siebie? Trudno, żeby ciągle ino kopiowali.