poniedziałek, 18 lutego 2019

Szewc zabija szewca, czyli opowieść o drewnianym dilerze




Na temat serialu HBO Ślepnąc od świateł, adaptacji powieści Jakuba Żulczyka, krążą opinie skrajnie zróżnicowane. Jedni piszą, że w końcu nakręcono u nas serial sensacyjny na europejskim poziomie, że genialna rola Jana Frycza, drudzy – że epatowanie brutalnością, pojedyncze dobre sceny tonące w potopie glątwy i w ogóle osiem godzin wyjęte z życiorysu. Wobec tego nie pozostało mi nic innego, jak sprawdzić samemu. Zdecydował fakt, że w polskich produkcjach ekranowych rzadko kiedy pojawiają się utwory zespołu Siekiera.
            O czem to jest? O posępnym warszawskim dilerze kokainy, który na kilka dni przed Bożym Narodzeniem wplątuje się w porachunki przestępczego półświatka. Wskutek brutalnego zbiegu okoliczności w jego ręce dostaje się torba towaru wyjątkowo wysokiej próby, co uruchamia, jak to się mówi, łańcuch zdarzeń. Równocześnie gdzieś tam wychodzi z więzienia straszliwy Dario i zamierza odzyskać dawne wpływy, jeszcze z nawiązką.
            Pierwszą rzeczą, jaka się rzuca w oczy, a raczej w uszy, są ogromne wprost ilości wulgaryzmów. Dialogi musiał pisać cały batalion szewców. Jasne, że ludzie z półświatka nie wyrażają się niczym profesorowie, ale come on, oglądałem Psy, oglądałem Big Lebowskiego, oglądałem filmy Scorsesego i Tarantino, grałem w kilka części GTA, do podstawówki chodziłem na wsi – nie jestem pensjonarką, która by na dźwięk brzydkich słów zaszokowana zatykała uszy. Jednak w Ślepnąc od świateł stężenie góralskich przerywników osiąga taki poziom, że nie tylko żenuje, ale wręcz urywa od komunikatywności. To już nie są po prostu przekleństwa, to jest istny mat. Powie ktoś, „przecież to autentyczne, ludzie tak mówią!” No i? Ludzie też się jąkają, powtarzają, gubią wątek wypowiedzi – takiego typu naturalizm w dialogach można by porównać do 10-stronicowego opisu otwierania drzwi. Gdyby bluzgów było o połowę mniej, serial nie stałby się mniej edgy, a zaoszczędzony czas antenowy można by jakoś zagospodarować.
Sprawy nie poprawia fakt, że nie zawsze precyzyjnie słychać, co właściwie bohaterowie mówią pomiędzy przekleństwami. W pewnym momencie dałem se spokój i zacząłem oglądać z napisami. Najgorszym winowajcą jest tu sam główny bohater, Kuba Nitecki grany przez Kamila Nożyńskiego (w książce miał na imię Jacek – czyżby personalia zmieniono mu po to, żeby inicjały się zgadzały?) Mamrocze wszystko z jednakową, naburmuszoną intonacją. Podejrzewam, że specjalista od castingu, który zadecydował o jego przydziale do tej roli, nazywał się Gepetto. Niewiele lepiej wypada jego była flama w kreacji Marzeny Pokrzywińskiej – mogła mieć zadatki na femme fatale, ale ostatecznie jej główna przewaga nad Nożyńskim polega na tym, że jest ruda. Już ciekawiej się prezentuje Pazina, najlepsza przyjaciółka protagonisty, bo choć nawija jednolicie matowym, zachrypniętym głosem, to pokazuje sporo emocji. W dyskusjach internetowych zawsze się pojawia – jest to równie pewne jak spór o wyższość porodu naturalnego nad cesarką albo czy kot powinien być zamknięty w domu, czy wychodzący – ktoś, kto twierdzi, że drewnianość Niteckiego to specjalnie przyjęta poza, że on po prostu odgrywa rolę małomównego gościa. Ale ja sam jestem małomówny gość, więc taki kit to nie dla mnie. Nasz diler identycznie mamrocze, niezależnie od towarzystwa – z szefem, z klientami, ze zbirami, z dziewczyną, z kumpelą, ze starszą panią, a nawet kiedy sam w domu uczy się hiszpańskiego albo śni o tropikach. Mało tego, on nawet kiedy drze mordę, to mamrocze! Do tego jest on zupełnie niesympatyczny, trudno komuś takiemu kibicować. Ale prawdę mówiąc, tu w ogóle nikt nie jest sympatyczny, może poza facetem Paziny.
W takiej sytuacji nie dziwota, że Frycz kradnie show za każdym razem, gdy się pojawi. Dario jest naprawdę przerażający, choć praktycznie nie podnosi głosu, zachowuje pozory uprzejmości, pod którą jednak wyraźnie widać groźbę. Gdyby tak wziąć sadyzm Ramsaya Boltona, drażliwość Gypa Rosettiego, obleśność Trevora Philipsa i nieobliczalność Antona Chigurha, połączyć to z totalnym cynizmem i fizjonomią łysego Frycza – wychodzi potwór absolutny. Dla mnie bonusowe ciary powoduje fakt, że kojarzy mi się on nieodparcie z jednym z moich wykładowców z uniwersytu. Tyle tylko, że co jakiś czas postacie wspominają o jego ludziach, a mało ich w ogóle widać, Dario przez większość czasu sprawia wrażenie solisty-manipulatora. Przekonująco wypada Robert Więckiewicz jako Jacek, boss Niteckiego, jak też Janusz Chabior w roli prymitywnego zbira o ksywie Stryj. Natomiast Cezary Pazura, jak to Pazura, zachowuje się jak potrzaskany Kaziu, przynajmniej tyle dobrze, że tym razem jego postać telewizyjnego chelebryty nie ma na imię Cezary czy Cezar oraz dostaje on siedem razy po gębie.
Co w takim razie mi się podobało? Jak to w HBO – szeroko pojęte tło, architektura, typy ludzkie, ogólnie mroczna wizja Warszawy jako „wretched hive of scum and villainy”, miasta grzechu, zaludnionego przez hipsterów, raperów, gangsterów, bananową młodzież, celebrytów, biznesmętów i inny element. Dla mnie to jednak spora egzotyka, a kręcone jednym ujęciem sceny zbiorowe z dyskotek czy barów ze striptizem jawią mi się niczym piekło Hieronima Boscha; zawszeć to jakaś odmiana po cukierkowej wizji stolicy rodem z Listów do M. i innych romedii komantycznych. W dodatku jest to Warszawa wielokulturowa – spotykamy Wietnamczyków albo Arabów.
Narracja jest dość czytelna, ale momentami bohater za bardzo się snuje, kilka razy też pokazuje swój honor. Ją urozmaicają oniryczne wizje kręcone na nieostrej taśmie w samej Prypeci, jak i cukierkowe marzenia bohatera o Ameryce Południowej – choć on bez przerwy ględzi o Argentynie, to przebitki kręcono w Dominikanie. I tu ciekawostka z napisów końcowych: jednym z kierowców ekipy był niejaki Lenin Allende Gonzalez Cueto.
Reasumowując: serial mimo wad mnie wciągnął, ale drugi raz niekoniecznie się wyrywam go oglądać.


wtorek, 12 lutego 2019

Podsumowanie płytowe 2018 oraz wieki ciemne Iana Andersona




Miniony rok był całkiem niezły, jeśli chodzi o żniwa płytowe. Łącznie zdobyłem 37 albumów muzycznych, czyli jeden mniej niż w 2017. Oznacza to średnio 3,08 płyty w miesiącu. Tym razem aż 6 nowych nabytków miałem dotąd na kasetach. Miażdżącą przewagę miały płyty studyjne, które stanowiły około 90%. Reszta to 3 wydawnictwa stricte koncertowe oraz jedno (Sheik Yerbouti Franka Zappy), na którym zawarte zostały nagrania koncertowe, ale tak dogłębnie obrobione, że brzmią jak studyjne. Spośród koncertówek 2 były dwupłytowe, a 1 – jednopłytowa, ale z bonusowym dyskiem DVD. Zawartość metalu i hard rocka wyniosła 11 płyt (29%), z czego 1 album zaliczał się do kategorii ekstremalnej, ale tylko częściowo.
Łącznie znalazło się na nich 437 utworów, w tym 1 ukryty (Evil Dildo Placebo) i 15 bonusowych. Należy zauważyć, że Hergest Ridge Mike’a Oldfielda to jeden długi utwór w dwóch częściach, zaś A Passion Play Jethro Tull pierwotnie miała podobny charakter i dopiero w kolejnej reedycji podzielono ją na 15 części pod własnymi tytułami. Powyższe dwie suity, powyżej 40 minut każda, należy zaliczyć do najdłuższych utworów w tym roku, zaś najkrótsze są przerywniki z Ku nieboskłonom Kobranocki (Pałacyk i latarenka, Chcą się podetrzeć naszą skórą), które i tak zawsze przewijam. Podobnie jak w zeszłym roku, imiona występowały w tytułach 22 piosenek.
W ujęciu historycznym najwięcej płyt, bo niemal jedna czwarta, pochodziło z lat siedemdziesiątych. Lata osiemdziesiąte, dziewięćdziesiąte i naste dostarczyły po 7 płyt (19% dla każdej z tych dekad). 5 albumów pochodziło z lat zerowych, a 2 – z późnych sześćdziesiątych. Jeśli chodzi o kryterium geograficzno-językowe, to płyt polskich wykonawców było 8 (22%), wszystkie zaśpiewane po polsku, z wyjątkami w postaci pojedynczych utworów. Poza jedną płytą z Norwegii, wykonaną w języku norweskim (Kvelertak, Meir), zdecydowanie dominował angielski (76%). Z kolei wśród płyt anglojęzycznych dominowały dzieła wykonawców brytyjskich (17 albumów, czyli 46% całości), następnie Amerykanie (11 płyt, tj. niecałe 30%, przy czym Black Star Riders mają korzenie irlandzko-brytyjskie), po jednym albumie anglojęzycznym pochodziło z Australii (Wolfmother, Cosmic Egg) i RFN (Helloween, Keeper of the Seven Keys Part 1).
W minionym roku kupiłem tylko 5 albumów, na których występują artyści połączeni więziami rodzinnymi i tylko w 2 przypadkach chodzi o rodzeństwo. Na Boys and Girls Bryana Ferry śpiewa grupa wokalna złożona najprawdopodobniej z 3 sióstr, a Mike’a Oldfielda na Hergest Ridge wspomagają brat i siostra. Dwukrotnie pojawia się ojciec z synem: Janusz Staszewski śpiewa gościnnie jedną piosenkę na koncercie Kulcich, a Matt Pegg zastępuje Davida w Jethro Tull, grając na basie w trzech utworach na Catfish Rising. Na Apostrophe Franka Zappy grali małżonkowie – Ian i Ruth Underwood. Natomiast w nagraniu 1 płyty (Kansas, Leftoverture) wziął udział jednooki gitarzysta.
Płyta roku: jeśli pominąć te, które miałem przedtem na kasetach (The Piper at the Gates of Dawn, Roots to Branches, Queen II), to pewnie All Hell Breaks Loose Black Star Riders.
Piosenka roku: Do moich ulubionych również należą takie, które znałem już wcześniej, czyli Ordinary People Neila Younga i Peace of Mind Bostonu, ale dopiero w 2018, po zakupie płyty, zwróciłem należytą uwagę na Hey Judas Black Star Riders.
Odkrycie jutubowe: Przez ostatni rok intensywnie uzupełniałem luki w muzycznej edukacji, tym razem przedzierając się z pomocą internetów i archiwalnych numerów „Tylko Rocka” głównie przez dzieje rocka lat 90.: Soul Asylum, Lemonheads, Terrorvision, Weezer, Echobelly, Urge Overkill… Ale nie tylko. Do ulubionych piosenek słuchanych w streamingu należało LifeLoves a Tragedy grupy Poison. Z nowszych rzeczy zrobiła na mnie wrażenie folkmetalowa kapela Nine Treasures z Mongolii Wewnętrznej.
Wyróżnienie dla najbardziej obleśnego utworu? Całkiem żenujący jest całokształt twórczości zespołu Nocny Kochanek. Również Frank Zappa z premedytacją przekracza granice dobrego smaku, ale już bardziej inteligientnie, choć też wali między oczy. Niech więc będzie, że do celu wypędzania z domu natarczywych krewnych (zasadniczo konserwatywnych, ale i lewicowi mogą czuć się urażeni) rekomenduję jego hit Bobby Brown.
Najlepszy fragment tekstu: „Ostatnia prosta igła / Dała kopa, aż się wygła” (Kobranocka, Póki to nie zabronione).


A co z wykonawcą roku? Powiem więcej, to wykonawca wszech czasów. Znacznym osiągnięciem 2018 jest dla mnie skompletowanie zasadniczej dyskografii Jethro Tull – 21 lat po tym, jak oczarowała mnie płyta Heavy Horses. Kupiłem 6 płyt, brakuje tylko Christmas Album, którego nie zdołałem namierzyć, ale to płyta z materiałem tylko częściowo premierowym. Ostatnie cztery cegły w tym murze przedstawię poniżej. Są to właściwie najsłabsze pozycje w dyskografii zespołu, ale cóż poradzić, skoro wszystkie lepsze już mam.


Jethro Tull, A Passion Play, 1973

Kiedy ukazała się płyta Aqualung, wielu krytyków zaszufladkowało Jethro Tull jako rocka progresywnego, art rocka czy jak mu tam – ze względu na erudycyjne odniesienia do baroku, folku i jazzu albo wykorzystanie instrumentów innych niż gitara, bas i perkusja. Ian Anderson nie był szczególnie zadowolony z bycia wrzucanym do jednego worka z Pink Floyd czy Yes, a już zupełnie nie pasowało mu nazywanie Aqualunga concept albumem tylko dlatego, że niektóre piosenki były powiązane tematycznie. W takim razie postanowił zagrać krytykom na nosie: chcecie concept album, to go dostaniecie. Tak powstała Thick as a Brick, doskonała płyta zawierająca jeden czterdziestominutowy utwór, ze względów technicznych podzielony na pół, bo płyta analogowa miała dwie strony. W dodatku za okładkę służył egzemplarz fikcyjnej gazety „St. Cleve Chronicle and Linwell Advertiser” – była to parodia ówczesnej brytyjskiej prasy lokalnej – a za autora ekscentrycznego tekstu podany był rzekomy ośmioletni geniusz Gerald Bostock. Album okazał się jednym z największych osiągnięć Jethro Tull, tyle że nie wszyscy wyłapali, że to miała być parodia, więc tym bardziej zaczęli szufladkować zespół jako progresywny. Co gorsza, Anderson sam uwierzył we własny trolling i postanowił powtórzyć. Tak powstała płyta A Passion Play.
Zanim jeszcze do tego doszło, Jethro Tull wyjechał do Francji, bo tam niższe podatki, i w Château d’Herouville zajął się nagrywaniem kolejnego albumu. Sesja okazała się koszmarem, wszystko ciągle się psuło, a w dodatku członkowie zespołu struli się jedzeniem (jak to opisują w książeczce – w trakcie nagrywania co trochę któryś z nich nagle rzucał instrument i biegł do toalety), więc ostatecznie Anderson przerwał sesję i wrócił z grupą do Anglii. Niedokończone nagrania schował do szuflady i wydał dopiero w 1993 r. na jednej z płyt „śmietnikowej” kompilacji Nightcap. Słuchając tego materiału, można się jednak zorientować, że niektóre zawarte w nim pomysły zespół zrecyklował na A Passion Play. Należy do nich już sama uwertura (Lifebeats/Prelude).
W moje macki dostał się egzemplarz reedycji z 2015 r., zremasteryzowanej przez Stevena Wilsona, lidera Porcupine Tree. Przy okazji poszczególnym częściom suity nadane zostały tytuły i funkcjonują one na kompakcie jako odrębne ścieżki, co znacznie ułatwia orientację w repertuarze. Dzięki tytułowi można rozpoznać, że jedna z części, Critique Oblique, to kolejny z zarzuconych utworów z Château d’Herouville. Tymi tytułami będę się posługiwał dalej, choć na starszych wydaniach one nie występują.
No i co powiem? A Passion Play chyba najmniej mi się podoba z całego dorobku Jethro Tull. Thick as a Brick był pozycją może nie najłatwiejszą, ale motywy i melodie po prostu tam płynęły, muzyka była bez reszty wciągająca. A tu skład niby ten sam, a efekt bardzo nierówny. Andersonowi zabrakło ciekawych melodii, a tam, gdzie się pojawiają, stanowią zazwyczaj przeszczepy z Château. Niektóre fragmenty bywają spokojne, np. The Silver Cord – śpiewany przez lidera z akompaniamentem fortepianu, do którego stopniowo dołączają gitary, ale kudy jemu do pierwszej części Thick – są też i ostrzejsze, jak Best Friends. W Memory Bank w typową, lekko barokowatą piosenkę wkraczają jakieś dysonanse i kończy się po prostu chaosem sonicznym, w którym słychać chyba trzy partie fletu jednocześnie, do tego jeszcze saksefon sopranowy. Anderson sięga po ten instrument kilka razy: w późniejszej części Overseer Overture, a przede wszystkim w The Foot of Our Stairs z fajnie dudniącym basem, które w ogóle należy do najbardziej zapamiętywalnych fragmentów płyty. Co ciekawe, najważniejszą zmianą, jakiej dokonał Wilson w nowym miksie, jest wywalenie paru fraz saksofonowych w porównaniu z oryginałem.
Ponieważ materia tekstowa jest dość ciężka, zahaczająca o eschatologię, to zespół zdecydował się nieco ją złagodzić. Takim obrazem na płytę trafiła The Story of the Hare Who Lost His Spectacles, historyjka opowiedziana przez Jeffreya Hammonda-Hammonda na tle krotochwilnej muzyki skomponowanej przez niego wspólnie z Andersonem i Johnem Evanem. Postać „zająca, który zgubił okulary”, pojawiała się jeszcze później w dziejach zespołu – np. kiedy byłem na koncercie Jethro w Katowicach w 2000 r., zając ni z gruchy, ni z pietruchy wszedł na scenę i zaczął się skradać do Andersona, gdy ten grał dramatyczne solo na flecie w całkiem poważnym utworze My God.
Książeczka płyty zawiera fragmenty oryginalnej szaty graficznej: podobnie jak okładka Thick as a Brick miała postać gazety, tak samo A Passion Play wystylizowano na program teatralny, ze zdjęciami członków zespołu podpisanymi jako fikcyjni aktorzy. Nawiasem mówiąc, był to w dziejach Jethro Tull pierwszy album, na którym skład zespołu był identyczny jak na poprzednim. Książeczka zwraca uwagę, że 80% personelu (bez Martina Barre)  wywodziło się z istniejącego w latach 60. John Evan Band. David Palmer jak zwykle zapewniła orkiestrę kameralną, w której zagrał, jak czytamy w książeczce, niejaki Martin Skyrme, również były członek tamtego zespołu.


Jethro Tull, A, 1980

Na progu lat 80. sporo się w Jethro Tull zmieniło. Zdaniem większości słuchaczy – niekoniecznie na lepsze. W 1979 zespół spotkała tragedia, gdy zmarł basista John Glascock. Na jego miejsce zaangażowano Davida Pegga, znanego dotąd z Fairport Convention, lecz załamany śmiercią przyjaciela perkusista Barriemore Barlow odszedł z grupy. Tymczasem Anderson postanowił nagrać płytę solową. Tak się jednak złożyło, że w jej powstawaniu wzięli udział zarówno Pegg, jak i Martin Barre, więc ostatecznie podjęto decyzję, żeby album wyszedł pod nazwą zespołu. W ten sposób za burtą znaleźli się weterani – John Evan i David (Dee) Palmer. Nowy skład zasilił nieżyjący już dziś perkusista Mark Craney, a rolę klawiszowca przejął Eddie Jobson, grający ponadto na skrzypcach elektrycznych, a wcześniej znany z Roxy Music, gdzie zastąpił Briana Eno, i z supergrupy UK. Dla obu był to zresztą jedyny studyjny występ w ramach tego zespołu. Pamiątkę pierwotnej koncepcji solowej płyty lidera stanowił jednoliterowy tytuł: A.
Zmienił się nie tylko skład, lecz i wizerunek sceniczny. Muzycy ścięli włosy, a miejsce pstrych strojów – minstreli, arystokratów czy bezdomnych – zajęły jednakowe białe kombinezony. Członkowie grupy występowali w nich na scenie, jak i na okładce, gdzie na stacji radarowej wpatrują się z niepokojem w wielką literę „A” za oknem. A odzwierciedla charakterystyczny dla początku lat 80. lęk przed wojną jądrową, co widać nie tylko na okładce, ale i w tekstach takich utworów jak Fylingdale Flyer (w miejscowości Fylingdales w Północnym Yorkshire mieści się przeciwrakietowa stacja wczesnego ostrzegania RAF) albo  Protect and Survive. Dla odmiany Crossfire opowiada o głośnym i całkiem świeżym zdarzeniu, jakim było oblężenie przez komandosów SAS londyńskiej ambasady Iranu, opanowanej przez terrorystów (co ciekawe, nie do końca islamskich – byli to przeciwnicy Chomeiniego).
A muzycznie? Brzmienie Jethro Tull pozostaje niewątpliwe, ale zmieniły się dwie rzeczy. Po pierwsze, pojawiła się klawiszowa elektronika, na razie dość dyskretnie. Po drugie, utwory mają prostszą strukturę, są dość krótkie, tylko dwa z dziesięciu przekraczają pięć minut. Partie basu mocno wysunięte, David Pegg pokazuje, że nie ustępuje zmarłemu poprzednikowi (którego przez długi czas uważałem za jednego ze swoich ulubionych basistów ever). Słychać go już w Crossfire, o którym chciałem napisać, że jest zbyt ospały jak na otwieracz i ma za mało interesującą melodię, ale po jakimś czasie zaczął mi się bardziej podobać, choć i tak uważam, że to soundtrack do poniedziałkowego wstawania do roboty. Barre od czasu do czasu wycina solówki, Jobson nie zdominował brzmienia zespołu, choć jego klawisze tworzą ważną część tkanki brzmieniowej, czy mówimy o fortepianie, czy o syntezatorach. Przykładowo, Black Sunday rozpoczynają syntezatorowe „fanfary” kojarzące się trochę z Emersonem, a trochę z UK, w dalszej części tego długiego i dość przebojowego utworu słyszymy jazzujące fortepianowe solo. Skrzypce słychać za to stosunkowo rzadko, najbardziej w Uniform i instrumentalnym The Pine Marten’s Jig, gdzie jeszcze na dodatek pojawia się mandolina. Na A występują też chóralne wokale rodem jakby z brytyjskiego folku, jak we Fylingdale Flyer – moim ulubionym na płycie, pomimo niełatwej melodii. Przy czym w refrenie „elektroniczno-folkowego” Working John, Working Joe te głosy już są przetworzone. Anderson nie wstydzi się śpiewać przez wokoder, zelektronizowane wokale słychać w tle Protect and Survive. Może gdyby nie długi, skomplikowany motyw fletu, ten kawałek brzmiałby jak jakieś, za przeproszeniem, Kombi, ale to mi nie przeszkadza.
No i wygląda na to, że jednak natura fana wzięła górę – bo ta płyta podoba mi się co prawda mniej niż jeszcze bardziej krytykowana Broadsword and the Beast, ale słyszę na niej dość dużo ciekawych elementów, żeby do niej wracać. Za najsłabsze uważam bałaganiarskie, nieciekawe i marnujące niezły riff Batteries Not Included – swoją drogą najbardziej elektroniczny utwór na albumie – oraz finałowy, cokolwiek bezpłciowy And Further On.
Tę płytę było mi najtrudniej zdobyć – nie widywałem jej ostatnio ani w sklepach fizycznych, ani internetowych, w końcu kupiłem w sieci używany egzemplarz wydania jeszcze XX-wiecznego, niezbyt atrakcyjny graficznie, ale przynajmniej z wydrukowanymi tekstami utworów. Późniejsza reedycja nie tylko ma z pewnością grubszą książeczkę, ale w dodatku wzbogacono ją bonusowo o DVD Slipstream (nagranie koncertowe + parę klipów, m.in. wampiryczny Sweet Dream oraz Fylingdale Flyer, w którym Anderson upiornie kręci szyją).



Jethro Tull, Under Wraps, 1983

No i przyszła pora na najgorszy album Jethro Tull, który nie podobał się praktycznie nikomu poza Tomaszem Beksińskim, a i on nie uznawał go za szczytowe osiągnięcie zespołu.
Ian Anderson uważa Under Wraps za etap, który trzeba było przejść, choćby po to, żeby się przekonać, że niewłaściwy. Za największą wadę płyty, którą w pierwszej kolejności by poprawił, uznaje brak perkusisty: nagrano ją w całości z automatem perkusyjnym. Jednakże na trasie promującej Under Wraps po raz pierwszy w ramach Jethro pojawił się Doane Perry i widnieje on też na zamieszczonych w książeczce zdjęciach zespołu.
Ogólnie wygląda toto, jakby Anderson (ze współodpowiedzialnym klawiszowcem Peterem-Johnem Vettese) postanowił grać new romantic. Wszędzie pełno syntezatorów, sekwencerów i pierón wi czego jeszcze. Właściwie tylko głos Andersona i przelatujący tu i ówdzie flet przypomina, że mamy do czynienia z płytą Jethro Tull. Jeszcze Martin Barre czasem przyczadzi na gitarze – Saboteur rozpoczynają kąśliwe akordy (choć po jakimś czasie zaczynam się zastanawiać, czy aby nie zsamplowane), a potem spod syntetycznej magmy wydobywa się dość porządne solo, choć sam utwór całościowo jest taki sobie. W Paparazzi wiodący riff brzmi nawet jak coś z… Borysewicza. Dla odmiany utwór pierwszy, Lap of Luxury, odznacza się motorycznym, „pompującym” rytmem rodem z wydanego rok wcześniej Eliminatora ZZ Top – jest to najwyraźniej pierwszy przejaw tej inspiracji, która miała się w Jethro utrzymywać jeszcze do końca dekady.
Jeśli coś się wybija, to przede wszystkim obie części Under Wraps – pierwsza dynamiczna, trochę jakby pod Ultravox, druga bardziej nastrojowa, sam Anderson z gitarą. W European Legacy znów słychać dużo fletu i tu nie ma cienia wątpliwości, z jakim zespołem mamy do czynienia, nawet jeśli potem Anderson gra solówkę na tle syntetycznych dźwięków. Stosunkowo nieźle prezentuje się Radio Free Moscow, ale to pod warunkiem, że nie odnosimy go do dawniejszego repertuaru Jethro Tull. Ale już Later That Same Evening brzmiałoby o niebo ciekawiej, gdyby tylko było inaczej zinstrumentowane (te samplowane głosy traktowane jako efekt rytmiczny…)
Spora część płyty nie pozostawia po sobie wyraźniejszego wrażenia. Sama elektronika nie byłaby jeszcze taka zła, gdyby nie to, że Andersonowi zabrakło pomysłów na melodie. a tam, gdzie się pojawiają jakieś ciekawsze, przytłacza je elektroniczna magma. Najsłabszy przykład: Automotive Engineering. Rozczarowaniem jest też Heat, który nieźle, nastrojowo się zaczyna, a potem rusza z kopyta i efekt jest już gorszy.
Ale mimo wszystko album ten i tak podoba mi się bardziej niż A Passion Play, choćby tylko ze względu na Under Wraps #2 i Radio Free Moscow.



Jethro Tull, Rock Island, 1989

Po elektronicznym „okresie błędów i wypaczeń” Jethro Tull zrehabilitował się częściowo płytą Crest of a Knave, słynnej z tego, że dostała Grammy w kategorii „najlepsza płyta heavymetalowa”, choć nie zawierała heavy metalu. Do głosu doszły wtedy inspiracje Dire Straits czy ZZ Top. W tej samej konwencji dwa lata później powstała Rock Island. Tytuł nawiązuje do szkockiej wyspy Skye, gdzie Anderson podówczas mieszkał i zajmował się rolnictwem i hodowlą łososia – była to właśnie owa „Winged Isle” ze wcześniejszego o ponad dekadę Acres Wild, a ta nieregularna plama na tylnej stronie książeczki to właśnie zarys Skye. Doane Perry dołączył na stałe do podstawowego tria Anderson-Barre-Pegg (w Crest of a Knave słychać go było tylko w niektórych utworach), natomiast na klawiszach zagrał sam Anderson, w czterech utworach – trzymający się tym razem w ryzach Vettese, a w dwóch – zmarły parę miesięcy temu Martin (Maartin) Allcock, kolejny po Peggu, Gerrym Conwayu i Ricu Sandersie przedstawiciel zaprzyjaźnionego Fairport Convention.
Na pierwszy ogień idzie Kissing Willie – piosenka o seksie oralnym, którą Anderson uznał po latach za jeden z najgorszych utworów, jakie napisał w życiu. Co gorsza, nakręcono do niej sprośny teledysk w osiemnastowiecznym anturażu, budzący skojarzenia z Benny Hillem. Przy tym jest to utwór bardzo motoryczny, wręcz bliski hard rocka. Kategorię „ZZ Tull” reprezentują też stosunkowo ostre The Rattlesnake Trail (brodacz ze Szkocji zawarł nawet w tekście aluzję personalną do jednego z brodaczy z Teksasu: „up that dusty hill”) i Heavy Water oraz człapiący w bluesowym tempie Undressed to Kill. Element zmiękczający brzmienie stanowi… sam głos Andersona, który śpiewa tu dość oszczędnie – po Under Wraps przeżył poważne zapalenie krtani, które mocno zachwiało jego umiejętnościami wokalnymi.
Nie brakuje utworów bardziej balladowych, w których bardziej słyszalne są wpływy Dire Straits. Mamy tu Ears of Tin z łagodną zwrotką z mandolinowym akompaniamentem i doładowaniem w refrenie. Podniosły Rock Island także zdradza knopflerowskie inspiracje, choć zarazem ma w sobie coś z „morskiej” atmosfery albumu Stormwatch, a równocześnie wywodzi się w prostej linii od dwóch najlepszych utworów z Crest of a Knave – Farm on a Freeway i Budapest. Ale te dwie piosenki mają na tym albumie jeszcze inne odpowiedniki. Spadkobiercą Farm on a Freeway wydaje się The Whaler’s Dues – w pierwszym podmiotem lirycznym był farmer, którego zmuszono do sprzedaży ziemi pod budowę autostrady, w drugim – stary wielorybnik zmagający się z faktem, że fach wykonywany przez niego całe życie został zakazany. Na następcę Budapest – długiego, dość epickiego utworu opowiadającego historię z życia w trasie – wygląda zaś Big Riff and Mando, zainspirowany kradzieżą mandoliny Martina Barrego. Mandoliny faktycznie mają tu dużo do powiedzenia, a do tego pojawia się riff przypominający późniejszą o 10 lat Black Mambę. Po czymś takim finałowy Strange Avenues można sobie w zasadzie odpuścić, choć tekstowo nawiązuje do Aqualunga. Do najlepszych momentów płyty należy w pełni już andersonowski, nastrojowy i solenny Another Christmas Song. Jest to sekwel piosenki wydanej jeszcze w 1968 – tyle że tam mieliśmy potępienie bożonarodzeniowego obżarstwa, a nowszy utwór jest bardzo sercogrzejny.
Teksty, jak to u Andersona, niebanalne, pomijając niewypał na temat miłości francuskiej (a właściwie birminghamskiej). Trochę ekologii, trochę komentarza społecznego, sceny rodzajowe. Tylko o religii tym razem chyba nie było.
Jako bonusy pojawiają się trzy, a właściwie cztery utwory zarejestrowane na próbie w Zurychu: Christmas Song (ta pierwotna), wiązanka Cheap Day Return/Mother Goose, wykonana przez Andersona solo z gitarą akustyczną, oraz n-ta wersja Locomotive Breath, tym razem bez klawiszy i… bez perkusji, sama gitara elektryczna, bas, flet i śpiew.
Największą wadę Rock Island stanowi niezbyt przemyślany układ, przez co płyta wydaje się mieć kilka punktów kulminacyjnych, czyli de facto nie mieć żadnego. Początkowo chciałem napisać, że jeśli się nie jest zagorzałym fanem, a zna się już Crest of a Knave i Catfish Rising, czyli płytę wcześniejszą i późniejszą, to Rock Island można sobie odpuścić, bo nie zawiera żadnych elementów odmiennych od tego, co na tamtych dwóch. Ale po kolejnych przesłuchaniach zmieniłem zdanie. Ani chybi właśnie jestem zagorzałym fanem.




środa, 6 lutego 2019

Przeważnie kryminały (z frontu czytelniczego cz. 4 + podsumowanie roczne)



W roku 2018 zaplanowałem, podobnie jak poprzednio, przeczytanie 15 książek. Udało mi się przeczytać 14, czyli plan zrealizowałem w 93%, co i tak jest wynikiem lepszym niż w zeszłym roku. Przekroczyłem też normę 1 książki miesięcznie. Do tego dochodzi 800-stronicowa cegła, którą czytałem, tłumacząc.
·       W tym roku listę lektur zdominowały powieści: 8 pozycji, czyli ogólnie 57% przeczytanych książek. W większości (połowa całości) były to kryminały, z czego 5 przypadło na cykl Roberta van Gulika, a 2 pozostałe na Jonathana Kellermana. Ósma okazała się powieść fantasy – Gra o tron, zresztą też zawierająca wątek quasi-kryminalny (Ned starający się ustalić, kto i dlaczego zabił Jona Arryna). Była to zarazem najgrubsza i nadłużej czytana książka w tym roku (nie licząc tłumaczonej cegły). W pozostałych 43% znalazły się 3 opracowania dotyczące II wojny światowej (dwie Historyczne bitwy i biografia Erwina Rommla), 2 pozycje popularne na temat polskiego kina i telewizji (Bareja i Czterej pancerni) oraz 1 zbiór reportażów z lat 90.
·       Tematykę chińską kontynuował jedynie tylko sędzia Di, ale nie jest to mały odsetek całości, bo 5 powieści to ponad jedna trzecia. Poza tym przebywałem w Libii i Niemczech (21%), Polsce, głównie zachodniej (21%), Los Angeles (14%) oraz Westeros i Essos (7%).
·       Jedną książkę (7%) przeczytałem w języku angielskim. Pozostałe (93%) – w języku polskim, przy czym dla 5 z nich (35%) był to język oryginalny. Wszystkie kryminały (50%) stanowiły przekłady z angielskiego, do tego dochodzi jeden przekład z niemieckiego (7%).
·       Rozkład autorów anglojęzycznych: dwóch Amerykanów (z Los Angeles i z Nowego Meksyku) oraz jeden piszący po angielsku holenderski orientalista.
·       Za autora roku uznaję G.R.R. Martina (czytałem co prawda tylko jedną książkę, ale oglądałem serial na podstawie całego cyklu), a w drugiej kolejności znowu Roberta van Gulika (35% wszystkich książek przeczytanych w tym roku).
·       Równocześnie za książkę roku uznaję Grę o tron GRRM, a w drugiej kolejności Ofiary Johathana Kellermana, pomimo zastrzeżeń co do przekładu. Na kompletną kichę w minionym roku nie trafiłem, ale stosunkowo rozczarowujący jest Miś, czyli rzecz o Stanisławie Barei Macieja Łuczaka.

No to przejdźmy do ostatniej czwórki.

11. Robert van Gulik, Sędzia Di, naszyjnik i tykwa,
przełożyła Teresa Lechowska, Warszawa 2007

            Na moment wracam do Chin – i do sędziego Di. Do tej pory mieliśmy do czynienia z zagadkami kryminalnymi, które Di Renjie rozwiązywał z pomocą wszystkich trzech przybocznych, jak i z takimi, w których towarzyszył mu pojedynczo każdy z nich. W tej powieści, przedostatniej w cyklu Roberta van Gulika i ostatniej wydanej za jego życia (ale siódmej według chronologii świata przedstawionego), sędzia musi tym razem radzić sobie sam.
            Ściślej mówiąc – wracając z prefektury, Di postanawia odpocząć na rybach. Przyjeżdża więc do Rzecznego Miasta, ale zaraz po przybyciu natrafia na wyłowione z rzeki zmasakrowane zwłoki pracownika jednego z zajazdów. Zaraz potem, ku swojemu zdumieniu, zostaje wywieziony w najgłębszej tajemnicy do pobliskiego pałacu, gdzie Trzecia Księżniczka, ulubiona córka cesarza, powierza mu ściśle tajną misję odnalezienia skradzionego naszyjnika z pereł. Co więcej, wkrótce na sędziego Di nasłani zostają zabójcy, a potem okazuje się, że w całą sprawę zamieszane są miejscowe organizacje przestępcze.
            W tej powieści zbliżamy się nieco do środowiska pałacowego. Ale tylko nieco, ponieważ w dawnych Chinach panowała ogromna przepaść pomiędzy rodziną panującą i jej personelem a resztą świata. Rzeczne Miasto, wraz z pobliskim pałacem, należy do „rejonu specjalnego”, podlegającego pałacowej jurysdykcji. Panują tu szczególne prawa, nie ma urzędu sędziego pokoju, a pilnowaniem porządku zajmuje się gwardia cesarska. Sam pałac, praktycznie odrębne małe miasteczko liczące kilkaset osób, jest miejscem absolutnie niedostępnym, za wejście na jego teren bez właściwego upoważnienia grozi śmierć, utrzymywana też jest absolutna tajemnica. W takiej sytuacji Di, przeczuwając, że sprawa kradzieży naszyjnika stanowi element jakiejś przebiegłej dworskiej intrygi czy konfliktu między stronnictwami, musi ją rozwikływać właśnie na zewnątrz pałacu, w dodatku incognito, podając się za lekarza. Jego sprzymierzeńcami okażą się kapitan Siu – miejski komendant gwardii, Paproć – córka oberżysty, a także wędrowny taoistyczny mnich, Mistrz Tykwa.
            Książka stoi na równym poziomie, do którego Robert van Gulik mnie przyzwyczaił w dotychczasowych powieściach z cyklu. Co prawda tym razem Di zajmuje się de facto jedną sprawą, a nie tradycyjnie trzema. Akcja zawiera też standardowo wystarczająco wiele elementów sensacyjnych (tzn. machania mieczem, śledzenia ludzi itp.), żeby sędzia nie zajmował się wyłącznie oględzinami miejsc zbrodni i dedukowaniem. Godny uwagi jest poza tym fakt, że tym razem wśród przestępstw, nad którymi pracuje Di, nie ma żadnego zgwałcenia. Nowa tłumaczka również nie odbiega in minus, chociaż parę razy zacząłem się zastanawiać, czy faktycznie w VII w. mieli w Chinach lampy naftowe (sądzę, że raczej oliwne). Postacie także ciągle „potrząsają” głową, zamiast nią po prostu kręcić.


12. Maciej Łuczak, Miś, czyli rzecz o Stanisławie Barei, Warszawa 2001

            Stanisław Bareja należy do moich ulubionych reżyserów. Choć warsztatowo i fabularnie można mu co nieco zarzucić, to jego komedie prezentujące (w krzywym zwierciadle, co nie dla wszystkich widzów młodszego pokolenia jest oczywiste) absurdy PRL-u, cieszyły się znacznie większym uznaniem publiczności niż krytyków. Pomijam, że u Barei występowała cała śmietanka polskich aktorów, bo nasza kinematografia ma akurat takie rozmiary, że człowiekowi nią zainteresowanemu trudno nie napotykać wciąż na te same nazwiska. Za współscenarzystów miał zaś Jacka Fedorowicza, Stanisława Tyma czy Jacka Janczarskiego. Tytułem prywaty dodam, że moim ulubionym dziełem Barei jest – uważany za jedno ze słabszych jego dzieł – serial Zmiennicy. Nie tylko dlatego, że to opowieść o taksówkarzach wplątanych w aferę z przemytem narkotyków z Syjamu czy ze względu na wpadającą w ucho muzykę Przemysława Gintrowskiego, lecz i dlatego, że akurat pierwszy raz widziałem go we wczesnym dzieciństwie (czyżby w ogóle była to pierwsza emisja?), gdy przechodziłem fazę zainteresowania motoryzacją.
            Filmy zmarłego w 1987 r. reżysera cieszą się popularnością i po 1989 r., niektórzy nawet traktują je jako realistyczny obraz peerelowskiego absurdu i chaosu, nic więc dziwnego, że powstała w końcu książka przybliżająca postać Barei. Ponieważ nie była za gruba, postanowiłem ją przeczytać w czasie pobytu na Mazurach.
            Dobrą chwilę zajęło mi dostrojenie się do stylu autora. Miś, czyli opowieść o Stanisławie Barei jest bowiem cokolwiek eseistyczna, pełna rozmaitych dygresji i skakania po tematach. Owszem, można się do tego przyzwyczaić, lecz widać, że czasami autor zachłystuje się swoją erudycją, siatką skojarzeń czy metaforami. Cóż to bowiem znaczy, że Karola Marksa „pomysły na zorganizowanie społeczeństwa były równie absurdalne jak gagi filmowe zaprezentowane w Kaczej zupie”? W jaki konkretnie sposób „przesiedlenie Balcerka z ulicy Chemicznej do nowych bloków przy Alternatywy 4 przypomina hitlerowskie łapanki”? Czytamy też: „Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, czyli Orwellowskie Ministerstwo Prawdy, na którego frontonie widniał napis: »Wojna to pokój, wolność to niewola, ignorancja to miłość« – przemawiał w trybie rozkazującym” – zdanie jest skonstruowane w taki sposób, że można by odnieść wrażenie, że taka dewiza widniała na Mysiej. Erudycja autora okazuje się też dość powierzchowna w innych miejscach. Przywołując hasło Pomarańczowej Alternatywy, że „nawet pojedynczy milicjant na ulicy stanowi dzieło sztuki”, Łuczak przekręca Majora Fydrycha na Frydrycha (a potem swój błąd powtarza dwukrotnie), w dodatku nazywa słynną Fontannę Marcela Duchampa muszlą klozetową, podczas gdy jest to pisuar (takim obrazem antycypował polsatowskie Pamiętniki z wakacji, gdzie ktoś użył pisuaru jako sedesu). Poza tym Kazik Staszewski wykonywał piosenkę pod tytułem Andrzej Gołota, a nie – jak podaje Łuczak – Gołota, Gołota, zaś cytat z Misia został w niej wykorzystany w wersji skróconej: „Gdyby tu było przedszkole w przyszłości”. W książce widać też sporo drobnych błędów w rodzaju pomylonych imion czy tytułów.
            Spod całej tej materii przezierają jednak jakieś fakty na temat Stanisława Barei. Reżyser, który lubił grywać epizody we własnych filmach, nie bez przyczyny wcielił się w Misiu w masarza – jego ojciec i dziadek obaj byli mistrzami wędliniarskimi. Motyw mięsa przewija się przez całą twórczość Barei – reżysera widać też przy kiełbasach w Zmiennikach, w roli narkotykowego barona znanego jako „Krokodylowy”. Zaś wymiana zdań z Ryszardem Ochódzkim o „kamyku z Jeleniej Góry” to aluzja nie tylko do Jasnej Góry i papieża, ale też do miasta, w którym twórca spędził kilka powojennych lat młodości. Jego żona, Hanna Kotkowska-Bareja, pracowała zaś jako kustosz działu rzeźby w Muzeum Narodowym, co rzuca pewne światło na kulisy filmu Poszukiwany, poszukiwana czy postać pani Pióreckiej w Zmiennikach.
            Autor prześlizguje się przez studia na łódzkiej szkole filmowej, pełne alkoholowych przygód w towarzystwie przyszłych koryfeuszy polskiego kina i zakończone otrzymaniem magistratu… w 20 lat po ukończeniu. Pokrótce też charakteryzuje wczesne, konwencjonalne i eskapistyczne komedie Barei, jak Mąż swojej żony czy Przygoda z piosenką. Zmarły niedawno Kazimierz Kutz ukuł na tego typu płytkie, rozrywkowe filmy pozbawione wartości artystycznej termin „bareizm”, za co Bareja poczuł się głęboko urażony i nie odzywał się więcej do dawnego przyjaciela. Trochę miejsca poświęcono też w książce najmniej znanym dziełom reżysera, tym kryminalnym – serialowi Kapitan Sowa na tropie i robionemu już całkiem na poważnie filmowi Dotknięcie nocy.
            Większość materii dotyczy jednak Barei „dojrzałego”, czyli filmów o polskiej bylejakości – jego opusem magnumem był oczywiście Miś, ale straszliwie pocięty przez cenzurę Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz? także stanowi bardzo reprezentatywny przykład. Łuczak wspomina o poważnych problemach z kolaudacją tego filmu. Tu warto wspomnieć o nemezis Barei, jakim był skrajnie nacjonalistyczny, a zarazem proreżimowy reżyser Bohdan Poręba, powiązany z antysemicko-narodowym Zjednoczeniem Patriotycznym „Grunwald”. Bareja kilkakrotnie się mu odgryzał, robiąc sobie z niego jaja w Misiu (reżyser Zagajny w pierwotnej wersji scenariusza miał się nazywać Porębal) czy w Zmiennikach (wątek reżysera kręcącego film Spadkobiercy Grunwaldu i gazeta „Rzeczy”, czyli cienka aluzja  do organu ZP „Grunwald” pod tytułem „Rzeczywistość”).
            Misiowi poświęcony jest najgrubszy i najbardziej ontopiczny rozdział, zawierający też najwięcej konkretów, w tym anegdot z planu. Okazuje się, że za sprawą konwencji „filmu o filmie” w roli ekipy kręcącej Ostatnią paróweczkę hrabiego Barry Kenta wystąpiła autentyczna ekipa Misia, zaś sławetne parówki także zostały wyprodukowane przez ekipę, bo te sklepowe nie nadawały się nie tylko do jedzenia, ale nawet do pokazywania. I faktycznie szybko zostały zjedzone. Autor podaje też wyczerpującą listę scen, które cenzura przeznaczyła do zmiany lub przerobienia – gdyby autorzy nie przedstawili filmu do kolaudacji dopiero po Sierpniu 1980, to skończyłoby się na tym, że w tym filmie po prostu NIC NIMA. Co prawda i tutaj autor nie ustrzegł się błędów, twierdzi bowiem, że pisana przez milicjantów piosenka „Hej, młody junaku” wykonywana jest na Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu, na co wskazują „elementy wojskowych dystynkcji w scenografii sceny”. Tymczasem zarówno kolor tych dystynkcji, jak i sam kontekst sugerują milicję – byłaby to więc raczej uroczystość typu „ileś tam lat MO i SB”.
            Za chybiony pomysł należy uznać zatytułowanie poszczególnych rozdziałów tytułami filmów Barei, z których tylko trzy mają bezpośredni związek z tematem, a tak to się, czytelniku, sam domiślaj, że rozdział pod tytułem „Kapitan Sowa na tropie” dotyczy seriali Alternatywy 4 oraz Zmiennicy. Ale tylko częściowo, bo mowa w nim także o wkładzie reżysera w działalność opozycyjną. Za to ostatni rozdział, pod tytułem „Zmiennicy”, to felietonowata wypowiedź o tym, że Bareja gdyby żył, to miałby co robić w Trzeciej RP, oparta o dość chaotyczny wykaz różnych absurdów po 1989.
            Uzupełnienie książki stanowi filmografia Stanisława Barei z krótkimi metrykami poszczególnych filmów i seriali. Tu pojawia się błąd w tytule jednego z odcinków Zmienników. Zamiast „Fatalny Dzień” powinno być „Fartowny dzień”.
            O tym, że z artystycznym poziomem Barei nie było aż tak fatalnie, świadczy fakt, że nakręcone po jego śmierci kontynuacje Misia Rozmowy kontrolowane Sylwestra Chęcińskiego i Ryś Stanisława Tyma – nie mają polotu i memetycznej nośności pierwszego filmu (na ohydnie bluźnierczą kontynuację Alternatywy 4 spuśćmy zasłonę milczenia). Swoją droga, z pewną zgrozą uświadomiłem sobie, że diabeł Murray z okładek płyt Dio kojarzy mi się mgliście z monumentalnym misiem z Misia.



13. Jonathan Kellerman, Kłamstwa, przełożył Przemysław Bieliński, Warszawa 2010

            Na studiach, poczynając od drugiego roku, do moich ulubionych lektur należały powieści kryminalno-sensacyjne Jonathana Kellermana, których głównym bohaterem był doktor Alex Delaware. Pochłaniałem je w niesamowitym tempie, porównywalnym jedynie ze Stephenem Kingiem. Wciągały mnie zarówno kreacje postaci – od głównych do całkiem epizodycznych – jak też ogólna intryga i suspens, a także bardzo plastyczne opisy Los Angeles i okolic (choć trzeba przyznać, że u Kellermana normą są również opisy strojów, posiłków, samochodów i urządzenia mieszkań). Za sprawą między innymi tego cyklu LA stało się jednym z moich „astralnych heimatów”.
            Alex Delaware to psycholog dziecięcy po przejściach, okazjonalnie współpracujący z wydziałem zabójstw policji Los Angeles, gdzie detektywem jest jego najlepszy przyjaciel, porucznik Milo Sturgis, zresztą gej. Tenże prosi często doktora o pomoc w rozwiązywaniu spraw, kiedy potrzebne jest psychologiczne podejście. Jedne powieści w serii były lepsze, inne gorsze. Taka na przykład Niedobra miłość fabularnie należała do lepszych, ale odbiór psuł niechlujny przekład Adama Łanowego. Z kolei ostatnie tomy, które czytałem gdzieś na początku obecnej dekady, nieco mnie rozczarowywały. W jednym Delaware właściwie nie robił nic istotnego dla śledztwa, tylko był wszędzie ciągany przez Sturgisa (z uzasadnieniem „on wszędzie ze mną jeździ”), żeby móc robić za narratora. Pojawili się też detektywi Reed i Fox, którzy w moim odbiorze niepotrzebnie zabierali czas antenowy. Po latach postanowiłem nadrobić dwie powieści, które ukazały się od tamtego czasu.
            W Kłamstwach Milo przynosi do Delaware'a DVD z nagraniem, w którym nauczycielka prestiżowej prywatnej szkoły oskarża trójkę współpracowników o molestowanie. Okazuje się, że właśnie znaleziono ją martwą w wannie pełnej suchego lodu. Trochę to zbyt bolesna metoda jak na samobójstwo i za bardzo naciągane jak na nieszczęśliwy wypadek. Sturgis podejmuje więc śledztwo, ale dostaje od szefa prikaz działania z najwyższą dyskrecją – a to dlatego, że tę szkołę kończy akurat syn komendanta, wybierający się do Ligi Bluszczowej, a przy obecnej, rekordowo wysokiej liczbie kandydatów najmniejsze pogorszenie opinii szkoły może zadecydować o jego przyjęciu albo nie. Wkrótce okazuje się, że ofiara miała tendencje do manipulatorstwa i choć w przeszłości faktycznie padła ofiarą przemocy seksualnej, to akurat nie z rąk kogokolwiek z tej trójki, a prawdziwym zabójcą musiał być jeszcze kto inny.
            Alex w dalszym ciągu plącze się za Milem jako ten rzep u psiego ogona i tylko od czasu do czasu zada jednemu z licznych rozmówców psychologiczne pytanie, jego rola przede wszystkim sprowadza się do obserwacji zdarzeń i burzy mózgów ze Sturgisem. Starość nie radość – doktor Delaware nie prowadzi działań śledczych na własną rękę. Mimo to Kłamstwa mają wszelkie cechy porządnej powieści Kellermana, którą czytało mi się z większą przyjemnością niż kilka poprzednich. Oczywiście nie brakuje opisów tego, co podałem w pierwszym akapicie, a najlepszym elementem książki są rozmaite typy ludzkie – od dość bucowatego szefa Mila po wszelkiego rodzaju przesłuchiwane osoby. Co za tym idzie, mamy tu też soczyste, naturalnie brzmiące dialogi (jakiż to kontrast z nieco trącącymi myszką dialogami w serii o sędzi Di!). Milo w dalszym ciągu ubiera się bez cienia gustu (w ten sposób podpuszcza przesłuchiwanych, żeby uważali go za głupszego, niż jest) i opróżnia Alexowi lodówkę. Ukochana Delaware’a, ruda lutniczka Robin Castagna, pojawia się sporadycznie, podobnie jak Blanche, jego buldożerka francuska, natomiast partner Sturgisa, lekarz Rick Silverman, jak zwykle wspominany jest tylko w dialogach (w przeciągu całej serii osobiście pojawił się, nie wiem, trzy razy?). Przewijają się też znani z wcześniejszych powieści detektywi Moe Reed i Sean Binchy oraz prokurator John Nguyen. Swoją drogą, przez lata mi się wydawało (może ze względu na nazwisko), że Alex pochodzi ze Wschodniego Wybrzeża, a w tym tomie doczytałem, że jednak z Missouri, za to nazwisko „Delaware” świadczy o jego odległych indiańskich korzeniach.
W porównaniu z powieściami Kellermana z lat 80. widać postęp technologiczny: pagery odeszły do lamusa, za to przy poszukiwaniu informacji o ofierze, podejrzanych i świadkach dobrze sprawdzają się wyszukiwarki internetowe. Doktor Delaware korzysta tu już z sieci społecznościowych: Facebooka i… MySpace.
            Tłumaczenie jest w sumie na dobrym poziomie (od Niedobrej, nomen omen, miłości już gorzej się nie dało), jedynie tylko napotkany przez bohaterów detektyw z Van Nuys stwierdza, że oglądał z wnuczką Dorę Odkrywcę – u nas przyjął się tytuł Dora poznaje świat. Zdarzają się też z rzadka literówki: komendant „wielkimi kwokami przemierzył betonowy plac”.

Cytat: „Ocean był spokojny. Milo nie”.



14. Jonathan Kellerman, Ofiary, przełożył Daniel Zych, Warszawa 2012

            Zaraz po Kłamstwach wziąłem się za późniejszą (choć chyba nie następną w kolei) powieść Kellermana. Zaczyna się od tego, że Delaware i Sturgis wchodzą do mieszkania kobiety w wieku ponadśrednim, która została bardzo starannie wypatroszona. Już pierwszy potencjalny świadek, gospodarz domu, stwierdza z oporami, że denatka była osobą skrajnie niesympatyczną. Z czasem okazuje się, że nie lubił jej praktycznie nikt. Ale czy aż na tyle, żeby chciał ją zabić, nie mówiąc o wyflaczeniu? Gdy Alex i Milo się nad tym zastanawiają, nagle zostaje znaleziona druga ofiara – mężczyzna. Modus operandi zabójcy jest ten sam, ale pomiędzy obojgiem denatów nie widać żadnych cech wspólnych, bo zabity był dusza człowiek. Lecz na tym nie koniec…
Tym razem doktor Delaware odgrywa znacznie aktywniejszą rolę, bo trop wiedzie w środowisko psychiatryczne, co daje mu szansę samodzielnego działania, a już szczególnie kluczowe jego działanie okazuje się w finale. Na drugim planie, prócz Reeda i Binchy’ego, pojawia się detektyw Petra Connor, która w paru wcześniejszych powieściach Kellermana (np. Billy Straight) była nawet główną bohaterką, jak również jej kolega Raul Biro. W kwestii nowoczesności – Alex przyznaje, że w swoim cadillacu seville, który towarzyszy mu od pierwszych powieści z lat osiemdziesiątych, zainstalował se kompakt, ale nie odtwarzacz MP3, a w tym tomie nawet nawet odkurza kasety. W jednym ze wczesnych tomów doktor nazwał The Boys Are Back in Town Thin Lizzy hałasem, tu natomiast, w celu zagłuszenia flashbacków z miejsca zbrodni, bez problemu słucha muzyki zdecydowanie prostszej, a mianowicie ZZ Top. Za to Sturgis preferuje klasykę, o czym świadczy dobór jego dzwonków na komórce.
            Daniel Zych, niestety, jest tłumaczem mniej udolnym niż Przemysław Bieliński (ale i tak lepszym niż Adam Łanowy – choć to nie sztuka). Dialogi czyta się dobrze, nie zostały wykastrowane z żywości. Jednak czasami zdarzają się zdania, które trzeba przeczytać ponownie, żeby załapać, o co w nich chodzi. Gospodarz domu w pewnym momencie mówi o innych lokatorach, Koreańczykach – „Soosowie, Kimsowie i Parksowie”, podczas gdy chodzi o nazwiska Soo, Kim i Park, a tłumacz nie zajarzył, że końcowe „s” oznacza liczbę mnogą (istnieje wszak anglosaskie nazwisko Parks, ale z koreańskim Park nie ma etymologicznie nic wspólnego). Poza tym wszyscy się z detektywem Sturgisem i doktorem Delaware’em coś strasznie spoufalają, zwracając się do nich: „wy, chłopaki”. To pewnie kalka z „you guys”, co znaczy po prostu „wy” (zaimek „you” jest identyczny dla liczby pojedynczej i mnogiej, zatem w mowie potocznej używa się rozróżnienia – zob. też „you people” i „y’all”). Dla równowagi, policjanci w rozmowach między sobą, a także sekretarka mówiąca do dyrektora, roztaczają woń parmezanu (in the immortal words of Nosferatu Beksiński: „sir pozostaje serem tylko wtedy, kiedy jest tytułem szlacheckim”). „Odtwarzacz taśm” to po prostu magnetofon, a „syntetyzator” ma co najmniej o jedną sylabę za dużo. Nie ma też takiej rasy jak „niemiecki pointer krótkowłosy” – powinno być „niemiecki wyżeł krótkowłosy”, bo po naszemu akurat pointer to jeden z wyżłów angielskich. Przeglądając internety, Delaware zauważa z niesmakiem, że słowa „wypatroszenie” nadużywają blogerzy, „którzy nigdy nie mieli do czynienia z czymś gorszym niż cięcie papieru”. Co ma jedno do drugiego? Musiało pewnie chodzić o skaleczenie kartką. U innej postaci doktor widzi książkę „Zabawne podróże Evelyn Waugh” – ale pisarz Waugh, wbrew pozorom, to był facet, choć jego pierwsza żona miała tak samo na imię. Coś dziwnego dzieje się też z modą: ktoś chodzi w „owczej skórze” zamiast zwyczajnie w kożuchu, lekarze, zamiast fartuchów, mają białe płaszcze, a ktoś inny, niby poważny profesjonalista, a nosi chusteczkę w butonierce.
               Trzeba dodać, że tożsamość zabójcy zostaje odkryta już w dwóch trzecich książki, ale na tym nie koniec, bo trzeba go jeszcze złapać. Na tym mniej więcej etapie pojawia się nagle narracja trzecioosobowa z perspektywy Raula Biro, co mnie trochę wytrąca z równowagi. Można by przyjąć, że to Delaware streszcza to, czego się dowiedział od Sturgisa, ale cała scena jest zbyt szczegółowa na takie rozwiązanie. Nie zmienia to jednak faktu, że Ofiary, tak samo jak Kłamstwa, czytało mi się bardzo dobrze, pomimo umiarkowanego zadowolenia z kilku poprzednich powieści.

piątek, 1 lutego 2019

Jak było w 2018


No i minął kolejny rok. Jeśli chodzi o wydarzenia w kraju i na świecie, to panujące od dwóch lat syfistwo uległo trochę jakby minimalnemu złagodzeniu (choć początek roku 2019 to inna historia), nie licząc grobalnego ocieplenia, ale na to już, jak mawiał Inżynier Kostka, nic nie pumoże.
Za to dla mnie miniony rok był dość udany, nie odniosłem większych klęsek. Nominalnie przestałem należeć do młodzieży, za to w końcu mogę legalnie na nią narzekać. Postanowień noworocznych nie zrealizowałem, głównie dlatego, że żadnych nie sformułowałem, za to udało mi się osiągnąć parę celów z lat poprzednich oraz kilka wytyczonych już w ciągu roku. Odwiedziłem parę interesujących kawałków Polski i pogłaskałem kilkanaście interesujących kotów. Życie towarzyskie nie odznaczało się może jakąś zawrotną dynamiką, ale nawiązałem nowe kontakty, m.in. w lokalnym środowisku artystycznym. W dziedzinie zawodowej przez większość roku orałem nad jedną książką, w twórczości ludowej – nad ponad trzema projektami powieścioidalnymi. Na niniejszym blogu nawaliłem 20 notek, czyli mniej niż w zeszłym roku, ale więcej niż w każdym wcześniejszym. Na innych blogasach nie udało mi się wprawdzie utrzymać tempa jednej noci miesięcznie, ale też parę lepszych scen mi się udało.
Czy wino z dzikiej róży też się udało, to sprawa dyskusyjna.
Nieźle było w dziedzinie konsumpcji dóbr kultury. Szczegółowe podsumowanie książek i płyt pojawi się w następnych notkach. Wspomnę jedynie, że po 21 latach, odkąd dostałem pod choinkę płytę Heavy Horses, udało mi się skompletować praktycznie całą studyjną dyskografię Jethro Tull. Obejrzałem też sporo filmów i seriali, głównie dzięki dostępowi do HBO – w tym dwie pierwsze trylogie Starych Warsów. Na pierwsze miejsce zdecydowanie wysuwa się jednak Gra o tron. Na granie w grę miałem stosunkowo mało czasu, ale kiedy już go znalazłem, to był to prawie wyłącznie Skyrim, dopiero pod koniec grudnia powróciłem do GTA V, w które grałem gościnnie dwa lata temu, ale w grudniu znalazłem w promocyjnej cenie w Czerwonym Chrząszczu.
"Trevory na traktory"
Jeśli chodzi o operacje Niezatapialnej Armady Kolonasa Waazona, trochę się oddaliłem od  zepsołu, szczególnie ostatnio, Ciężar przesunął się głównie na opka wydane drukiem, takie jak Mgnieniesłaby kryminał z akcją osadzoną w Toruniu, w którym złoczyńca nazywa się identycznie jak ktoś, kogo znam. Było też analizowane bez mojego udziału Tempt Me Twice Eden Bradley, czyli porno przepuszczone przez translator, jak i z moim udziałem 365 dni Blanki Lipińskiej, czyli porno bez translatora, za to z jedną wielką – jakby powiedział Jarosław K. – patalogią.


Styczeń
Zimy są ostatnio dosyć mało śnieżne, a szkoda.
Zdarzały się wyjątki.
W styczniu udało mi się przeczytać całego Bloga de Barta, a pod koniec miesiąca wybrałem się z małżonką do Lublina, przede wszystkim po to, żeby obejrzeć wystawę ceramiki z epoki Tang, przywiezioną tam z samego Luoyangu. Wystawa, urządzona w bibliotece miejskiej, zawierała wiele ciekawych eksponatów. Mniej było stricte naczyń, a więcej rozmaitych figurek: urzędnicy, kobiety, barbarzyńcy z północy, wielbłądy, istoty fantastyczne…
Rumpelsztylsztyk, miłośnik wątrobiej kiełbasy
Przy okazji widziałem się ze znajomymi z kręgów analizatorsko-wydawniczych i w ogóle zobaczyłem kawałek miasta. Stoję na stanowisku, że „starówka” jest tylko w Warszawie, a wszędzie indziej – „stare miasto”, ale dla Lublina mogę zrobić wyjątek, skoro znajduje się tam już Krakowskie Przedmieście i Ogród Saski.
Obowiązkowa była wizyta w Mrau Cafe
Zwraca też uwagę obecność w mieście wpływów ukraińskich. Z dworca autobusowego jeżdżą kursy od Lwowa po Połtawę, a może i jeszcze dalej. Opodal znajduje się Skwer Tarasa Szewczenki, na którym stoi pomnik ofiar Hołodomoru; widać stamtąd Zamkowe nomen omen też Tarasy.

Problem natomiast pojawił się z powrotem do domu, bo kiedy przyszliśmy na dworzec, się okazało, że pociąg do Rzeszowa został odwołany. Alternatywę stanowił autobus, tylko że lubelski dworzec autobusowy znajduje się strasznie daleko od kolejowego. Z kolei opcja autobusowa polegała na przejeździe do Katowic, a tam łapaniu sprintem ostatniego pociągu do domu.
Urzędnik, pewnie odpowiedzialny za transport publiczny
Prócz tego sprawiłem sobie wreszcie nowy komputyzer, dzięki czemu w późniejszych miesiącach dużo grałem w Skyrim, gdzie moją postacią został wąsaty Redguard o imieniu Antoyne.
...A w ramach podróży poślubnej rozsiekamy kilkanaście draugrów!

Luty
Na początku lutego musiałem się wstawić w sądzie we Wrocławiu, a ponieważ godzina była za wczesna, żebym zdołał się tam dostać połączeniem bezpośrednim, musiałem jechać z przesiadką przez Cluchborc. Przesłuchanie poszło stosunkowo szybko i zdążyłem wrócić do domu przed zmrokiem, jeszcze sobie dwie płyty kupiłem i zjadłem gruzińskie czachobili.
Sąsiedzki efemeryk, wybrał wolność

Marzec-kwiecień
Wiosną nie działo się nic nadzwyczajnego albo po prostu byłem tak strasznie zarobiony. Na Histerykach dramę rozkręcił nowy user, który w sygnaturze podał numer konta, gdyż jest ubogim politologiem i nie może znaleźć roboty. Jeden z użytkowników zaproponował mu pracę przy koniach z zakwaterowaniem i wyżywieniem. Tymczasem w dziale merytorycznym autor tematu „Czy miał miejsce najazd Chin na Polan?” kulturalnie przyjął do wiadomości, że nie miał.
„Na wiosnę dbajcie o ogon”
A w Chinach zakazali urządzania striptizów na pogrzebach. Poważnie, w ichniej koncepcji im większy tłum na pogrzebie, tym większy honor dla nieboszczyka, a striptiz to łatwa metoda zwiększenia frekwencji.
A wild rogács appears!


Maj
Weekend majowy spędziłem w Zakopanem, wśród przewalających się hord turystów, a przy okazji zahaczyliśmy też na moment o Poronin i Biały Dunajec. Kwaterę miałem bardzo blisko dworca, udało się też wjechać na Gubałówkę i Kasprowy Wierch. W kolejce do kolejki na ten drugi staliśmy chyba ze dwie godziny, przy czym przyszliśmy godzinę przed otwarciem, ale widoki na górze okazały się warte pewnych wyrzeczeń. I nie chodziło jedynie o widok turystów opalających się z odsłoniętymi rękawami lub innymi partiami ciała, podczas gdy obok leżał śnieg.


Od mniej więcej jedenastego roku życia jestem faunem Władysława Hasiora i jego rzeźb opartych o przedmioty gotowe – taki artystyczny recykling. Wizyta w Zakopcu nie mogła się więc obyć bez wizyty w muzeum tego plastyka. Ekspozycja jest bardzo bogata, zawiera wiele dzieł dobrze mi znanych, choć większość z nich tylko z reprodukcji, jak i te, których jeszcze nie widziałem.

W czasie przelotnego pobytu w Krakowie odwiedziłem tamtejszą kocią kawiarnię i po raz pierwszy widziałem na własne oczy maine coona. Z Mazur zaś przyszła wiadomość, że Una, kotka, która dołączyła do stada w zeszłym roku, urodziła dwoje biało-burych kociąt, roboczo nazwanych Kundzią i Mundzią. Nie ma jednak pewności, czy Pola Okruszka, również przybyła w listopadzie razem z Uną, faktycznie jest jej córką, a przez to, czy doczekała się młodszego rodzeństwa.
Tymczasem uratowałem myszę przed drapieżcą.

Czerwiec
            Sporą część czerwca spędziłem tradycyjnie na Mazurach, gdzie miałem niemal stały kontakt z kotami. O ile Domino, zeszłoroczny przybłęda, znacznie się spasł od czerwca do listopada, to do kolejnego czerwca zdołał mocno schuść. Natomiast Pola Okruszka awansowała na kota domowego.

W sieni przebywała chwilowo tylko Una z młodymi. Kundzia i Mundzia okazały się ostatecznie Kundziem i Mundziem. Przechodziły socjalizację z resztą stada za pomocą wykonanych z moim udziałem drzwi z siatką, które pozwalały im na kontakty bez ryzyka oberwania.
Una i Unaki
Wiejskie prace gospodarskie obejmowały malowanie stolika w altanie, sprzątanie piwnicy i oglądanie mundialu. Oglądany był także serial Zakazane imperium ze Stevem Buscemim, o którym coś tu już było. W czasie wizyty w najbliższym ośrodku cywilizacji kupiłem u jednego gospodarza przewodnik po zabytkach Szlezwiku-Holsztyna oraz lichtensztajński podręcznik savoir-vivre z 1954 roku.
"Różnica pomiędzy tym jegomościem a kanibalem zawiera się tylko w »co«, a nie »jak«"
  
Lipiec

W lipcu po raz pierwszy odbył się w Częstochowie, a ściśle w Alejach NMP, marsz ludzi LGBT i ich sojuszników. Przybyły nań osoby ze ścisłego kierownictwa partii Razem, pojawili się też przedstawiciele lokalnych ugrupowań prodemokratycznych. Marsz był mocno obstawiony przez policję z uwagi na narodowo-katolickich kontrdemonstrantów. Ludzie od księdza Natanka, leżąc krzyżem przed czołem pochodu i machając wielkim drewnianym krucyfiksem, zdołali zatrzymać pochód na początku III Alei. Później na łamach „Gazety Częstochowskiej”, znanej również nieoficjalnie jako „Pierdoła Dzień Dobry”, redaktorka naczelna (prywatnie żona byłego naczelnego łamane przez posła) twierdziła, że to sami demonstranci kładli się na ziemi. Zapamiętałem przede wszystkim, jak jedna grupa uczestników marszu skandowała „Homofobia – to się leczy”, a druga równocześnie „Częstochowa tęczy nie chowa”, co w ogólnym zgiełku dawało efekt „Częstochowa – to się leczy”.
Templariuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuusz!
    Wybrałem się z małżonką na parę dni do Bielska-Białej. Dowiedziałem się, że dopiero w 1951 r. doszło do połączenia śląskiego Bielska z małopolską Białą Krakowską w jeden organizm miejski. Pierwsze z nich za czasów austro-węgierskich należało do austriackiej części Śląska i miało ludność przeważnie niemiecką, druga leżała w Galicji, zamieszkana głównie przez Polaków. Dziś są jednym miastem, zamieszkanym głównie przez Polaków, ale ślady dawnego dualizmu wciąż można dostrzec – poczynając od heraldyki. Byłc-Bejł ma bowiem, jako jedyne miasto w Polsce, a przynajmniej jedyne duże, dwa równorzędne herby, występujące razem. I tak w Bielsku mamy zabytkowy rynek (z nie tak zabytkową fontanną z posągiem Neptuna, który ma taką minę, jakby tu stał za karę), a w Białej – monumentalny ratusz i ciekawy blok mieszkalny z lat 30., zwany „okrąglakiem”.

Sierpień
W sieprniu przyszła pora na zasadniczy wyjazd wakacyjny. Tą razą naszym celem stała się Wiôlgô Wies alias Władysławowowowowo na Nordowych Kaszubach, gdzie ostatnio byłem 24 lata temu.
Po przybyciu doznałem oszołomienia od przewalających się tłumów turystów (tego roku padł w ogóle rekord dla tej miejscowości) oraz mnóstwa straganów z wszelakim „pamiątkarskim” badziewiactwem pochodzenia głównie chińskiego.
Dajta żreććć!
Wziąłem ze sobą zielone indyjskie szarawary, bardzo stylowe, ale bez kieszeni, więc dla równowagi w remizie OSP, na kiermaszu używanej odzieży militarnej, kupiłem sobie kamizelkę moro (chyba milicyjną), żeby to w niej nosić dobytek.

Mniej więcej w centrum, niedaleko głównego wyjścia na plażę, znajduje się Promenada Gwiazd Sportu z wmurowanymi w chodnik gwiazdami upamiętniającymi naszych wyczynowców z różnych dyscyplin, a pośrodku niej stoi bazaltowy pomnik polskich himalaistów. Jednego dnia miał tu miejsce jarmark regionalny, a kiedy indziej rozstawiali się uliczni artyści w rodzaju orkiestry wzdętej, chrześcijańskiego rapera czy faceta grającego na armaturze kanalizacyjnej.
Sporo czasu spędzaliśmy na plaży, łażąc w tę i nazad wzdłuż linii brzegowej. Przy okazji można się było przekonać, że tatuaże są ostatnio wśród Polaków całkiem modne.
Rozrywkę plażowiczom zapewniali: Winnie the Masz-Jakiś-Problem,
Niesamowicie Wodogłowy Plująk-Man, Amarantowy Kosmorożec i Kim Dzong Bałwan
Do ciekawszych miejsc we „Władku” należał Dom Rybaka z potężną wieżą, z której rozciągała się panorama na całe miasto. Na poszczególnych piętrach wieży mieszczą się różne lokale: jakieś wystawy, lokalna telewizja, klub absystentów… A na samej górze taras widokowy. Nie, czekaj, jeszcze wyżej jest drugi, znacznie mniejszy, zdecydowanie nie dla ludzi z lękiem wysokości. Oczywiście niekoniecznie trzeba wychodzić po stromej drabinie na wąską placformę otoczoną niską barierką i targaną wiatrem, bo widoki da się podziwiać także i z wnętrza szklanej kopuły wieńczącej budowlę, lecz tu wrażenie jest jednak mniej imponujące, bo szyby brudne.

Do zwiedzenia, jak ktoś ma ochotę, może być też Hallerówka, czyli dawna chałpa gen. Józefa Hallera, obecnie przerobiona na muzeum. Charakterystyczną dzielnicą Władysławowa jest Cetniewo, gdzie Aleksander Kwaśniewski coś tam coś tam i gdzie polscy sportowcy piją przed zawodami.
Józef Haller, Augustyn Necel i Leon Golla
Z Wielgiej Wse jeździliśmy na wycieczki, w tym niestety także i do Gdyni oraz Sopotu (Gduńsk już trochę za daleko). Nowiną w Gdyni była wizyta w kociej kawiarni, gdzie spotkałem przeuroczego czarnego. Obecnie już wyadoptowany, zresztą razem z bratem.

Poza tym w Gdyni wszystko po staremu: Skwar Kościuszki, „Błyskawica”, „Dar Pomorza”… Spotkałem koleżankę ze studiów i drugą z liceum, a w zasadzie ze starej dzielnicy. Na promenadzie nadmorskiej nadziałem się na targi książkowe, gdzie widziałem rozdającego autografy Jerzego Bralczyka. W Sopocie jeszcze mniej zmian: Monciak Cassino, molo im. Jana Pawła, turyści.
Przeciwnym kierunkiem był Hel. Sporo kontrowersyj wzbudził tego lata fakt, że na półwysep kursuje z Karwi autobuz nr 666, co zdaniem konserwatywnych potylików stanowi promocję satanizmu. Przejechaliśmy się i tą linią, przy czym w drodze powrotnej z Helu do Władka. Autobus jak autobus, a piekło było wieczorem we władysławowskiej Biedronce.
„Mój tatk je fanatik”

W samym mieście Helu byliśmy dwa razy, przy czym raz trafiliśmy na ulewę, a potem nie. Do atrakcji miasta należało fokarium. Oprócz tego, że turyści za niewielką opłatą mogą tam oglądać pływające po basenach foki szare (nie uznaję określenia „szarytka bałtycka”, chromolić reformę nazw ssaków z 2015!), dokształcić się z tablic informacyjnych i zobaczyć karmienie, ośrodek ogólnie wykonuje dobrą robotę na rzecz konserwacji tego gatunku, zajmując się rozmnażaniem i leczeniem. Poza fokarium zwizytowaliśmy placówki muzealne: Dom Morświna i mieszczące się w dawnym protestanckim kościele muzeum rybołówstwa.
USZCZELNIĆ
Na samym Półwyspie Helskim jest też parę innych miejscowości, jak bezczelnie kurortowa Jurata, na którą szał był już w latach międzywojennych.
Są też i Chałupy
W drodze powrotnej jechałem przez Aleksandrów Kujawski, gdzie po peronie łaził bosy Walijczyk z bębenkiem.
"Have you seen Jack-in-the-Green?"
Poza tym pod koniec miesiąca przybył do Częstochowy z samego Poznania Ray Wilson, który wystąpił na Placu Biegańskiego z okazji 90-lecia miejskich wodociągów. Koncert był bardzo udany, a potem nawet dostałem autograf.

Wrzesień
            Przełom sierpnia i września przyniósł znaczące zmiany w życiu rodzinnym od strony małżonki. Najpierw zmarła jej babcia, a tydzień później szwagier wyszedł za żonę. Obie związane z tym imprezy miały spory rozmach. Ponieważ babcia była równocześnie matką prałata, to na pogrzeb zjechało się, oprócz rozmaitych krewnych rodziny i wielu mieszkańców wsi, także kilkudziesięciu księży, łącznie z biskupem tytularnym Chusiry i bibliotekarzem seminarium duchownego. A jak już weszliśmy na cmentarz, to jeszcze kociak do nas dołączył.

Co do ślubu i wesela, to odbyło się w rodzinnych stronach panny młodej, z grubsza pod Radomskiem, a goście przyjechali aże z samego Widnia. Najpierw jednak zaproszono nas, jako najbliższą rodzinę młodego, do domu rodziców przyszłej szwagierki, gdzie jakiś kolejarz katował nas przyśpiewkami z akompaniamentem harmonii. Na weselu dominowało discepolo i inne tego typu atrakcje, ale przynajmniej żarcie było znośne. Jasnym punktem w ścieżce dźwiękowej okazała się wiązanka przebojów z lat pięćdziesiątych – zresztą ciekawostka przyrodnicza, że one zawsze na weselach występują w postaci wiązanki. Napatoczył się mocno już strynkowany kuzyn sensu largo (dla zmarłej babci był on ciotecznym zięciem, a z zawodu traktorzystą) i uparcie chwalił mnie za dobór muzyki, nie dając sobie wytłumaczyć, że nie miałem z tym nic wspólnego. Bez przerwy też nawijał, że ma dużo płyt i może mi jakieś załatwić. Bardziej inteligentną rozmowę prowadziłem z mężem innej kuzynki, dla odmiany sztygarem.
Prawdopodobnie państwo młodzi z fotografem, ale równie dobrze
może to być inżynier Kostka sprzedający uran Jugosłowakom
W internetach rozpętała się psychodruma na tle serialu „Wiedźmin” – nie tego z Żebrowskim, tylko zachodniego, który dopiero ma powstać. Poszły bowiem słuchy, że do roli Ciri szuka się aktorki pochodzącej z mniejszości etnicznej, co husaria internetowa od razu sobie przetłumaczyła na „Ciri będzie czarna” – tak jakby „mniejszość etniczna” nie mogła oznaczać np. Irlandczyków. Od razu wyroiły się protesty, że przecież jak tak można, Geralt był Słowianinem, a cały cykl wiedźmiński to „opowieść o wierzeniach i wyobrażeniach naszych bab i dziadów” (powiedzmy sobie wprost – babcine opowieści, jid. bobe-majse). Tymczasem na Histerykach jeden użytkownik, dziwnym zbiegiem okoliczności o poglądach mocno prawicowych, przyznał się na pełnym bezczelu, że lubi mocno nieletnie partnerki i wszystkim poleca, po czym wyleciał z hukiem.
W odróżnieniu od usera, kilka roślin na działce udało się posadzić.
Pojechaliśmy też do Krakowa, gdzie skupiliśmy swoją uwagę na Kopiecu Kościuszki, wspinając się na sam szczyt, zwiedzając wystawy w kazamatach i bezskutecznie usiłując zwabić dwa pilnujące terenu czarne koty w celu pogłaskania.
Strażnicy Kopca


Październik
W październiku oddałem głos w wyborach samorządowych i tym razem moim kandydatom się udało.
Może nie najlepszym rozwiązaniem z marketingowego punktu widzenia
jest wykonanie plakatów wyborczych przypominających klepsydry
Poza tym załatwiliśmy z małżonką kolejną wycieczkę, tym razem do Wrocławia. Odwiedziliśmy Antykwariat Naukowy, gdzie rezyduje kot Fuko, następca nieżyjącego już Dantego i chyba zresztą jego brat.
Któregoś razu, wracając z działki, dostrzegłem pod Pałacem Ślubów (w sobotę) furgonetki Służby Więziennej i funkcjonariuszy uzbrojonych w strzelby gładkolufowe. Najwyraźniej miał się tam odbyć ślub jakiegoś zbrodzienia. Rosyjskie media podały natomiast, że na antarktycznej stacji badawczej im. Bellingshausena jeden z polarników dźgnął drugiego nożem. W pierwszej chwili przyszło mi do głowy Coś Johna Carpentera. Potem wyszła na jaw przyczyna tego zajścia: nożownik był zapalonym czytelnikiem, a poszkodowany złośliwie zdradzał mu zakończenia książek.
Achtung Banditen
W dziedzinie stosunków sąsiedzkich jesień przyniosła nowy konflikt światowy, tym razem pomiędzy kuzynem a sąsiadem z tyłu. Poszło między innymi o to, że sąsiad zakłócał kuzynowi spokój za pomocą elektronicznego bekadła na krety, przez co kuzyn wybudował wzdłuż granicy prowizoryczny płot zwany „Palestyną”, później w przypływie dobrej woli go rozmontował, a kiedy ustępstwo sąsiada okazało się pozorne, tak się wnerwił, że w parę godzin postawił płot z powrotem. Sytuacja wyeskalowała do tego stopnia, że w pewnym momencie sąsiad wysunął roszczenie terytorialne w wymiarze 20 cm.
„You cannot fast travel when enemies are nearby"
Tymczasem na Histerykach: w dyskusji na temat szczepień forumowy hodowca koni twierdzi, że nie powinno się szczepić noworodków w pierwszej dobie życia, bo źrebiąt się też nie szczepi przed szóstym miesiącem.
„I am the watcher on the walls”


Listopad
Pierwszego dnia miesiąca wybrałem się tradycyjnie na cmyntarz na południowych kresach wojeŁództwa – ale już nie z babcią, tylko na jej grób. Tak czy inaczej, Wszystkich Świętych to jest w tamtych stronach gruba uroczystość, na którą zjeżdżają się ludzie z całej gminy i jeszcze dalszych regionów. Wszyscy na wszystkich mają baczenie, a więc nagrobek musi być równo obstawiony zniczami i wszystkie muszą się palić, wypada też mieć czyste auto i być ubranym Jak Trzeba.
Znowu pojechałem na Mazury. Pogoda była tak zgniła, że aż zgnita, wilgoć w powietrzu osiągnęła tak wysoki poziom, że mało brakowało do praskania rybami z nieba. Za wiele prac gospodarczych na zewnątrz nie zrobiliśmy, ale przynajmniej na spacer się dało chodzić.
Liczba psów w gospodarstwie wzrosła o 100%, bo do mieszkającego od 2012 r. Jeżyna dołączył Barney alias Bernie. Któregoś dnia po prostu się przybłąkał i już został. Główny z nim problem polega na tym, że niezależnie od pogody, kudłaty nie chce ani wejść do domu, ani siedzieć w budzie. Za schronienie obrał sobie jeden z kocich koszyków rozstawionych na ganku. Z częścią kotów się zaprzyjaźnił, przede wszystkim z Dominem, inne jeszcze ganiał. Jeżyn dobrze się z nim dogadywał, kiedy razem siedzieli na dworze, ale przed każdym spacerem robił się zazdrosny i dostawał małpiego rozumu.
Okazało się, że Domino znów zaokrąglił się przed jesienią. Młode koty też sporo urosły: Mundzio chętnie chodzi na spacery razem z psami, Kundzio woli przebywać blisko domu, ale bywa też, że grasują razem.

W tym samym czasie zaobserwowałem wejścia na niniejszego bloga nie skądinąd, a z samych Histeryków.org, gdzie do moich pararecenzji swoich książek dał linka Jarosław „Redbaron” Centek. Niniejszym chciałbym pomachać wszystkim zaglądającym tu userom Poważnego Forum Historycznego i zapowiedzieć, że w przyszłym roku mam na rozkładzie co najmniej jedną publikację innego autora się tam udzielającego. :D
Archanioł Michał

Grudziec
            Praktycznie aż do samych świąt ostro orałem, bo zlecenia sypały się jedno za drugim. Przy okazji urodzin wyrwałem się z małżonką całkiem blisko, bo do Złotego Potoku alias Potoku Złotego, małej miejscowości na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, znanego z dworku, gdzie przez parę miesięcy mieszkał Napoleon „Zygmunt” Krasiński, zwany Trzecim Wieszczem.
Obiad jedliśmy w restauracji hotelu „Kmicio”, gdzie byliśmy jedynymi gośćmi. Panowała tam leniwa, melancholijna atmosfera pozasezonu, a zarówno przed hotelem, jak i po holu kręciły się koty. W drugim przypadku była to Malwinka, kotka właścicielki. Ta ostatnia wyglądała na autentycznie zdziwioną, że Malwinka dała mi się pogłaskać, bo normalnie to się nie daje.

Na Histerykach, poza tym, że po raz pierwszy ktoś dostał ostrzeżenie za nazwanie współdyskutanta „dzbanem”, wybuchł kolejny tej jesieni skandal seksualny. Kiedy do mediów trafiły informacje o złoczynach pewnego duchownego, którego nazwisko nie jest tu istotne, ale chodzi o znanego prałata z gdańskiego kościoła św. Brygidy, jeden z userów stwierdził, że ściskanie za pośladki to nie jest czynność o charakterze seksualnym, więc o co tyle szumu. Na to jeden z moderatorów oświadczył, że chwilowo zrzeka się uprawnień moderatorskich, żeby napisać, że chętnie dałby mu w zęby, i wie, co za to grozi wedle regulaminu. Potem przyszedł leśniczy z Bostonu i wygonił wszystkich z lasu, czyli skasował cały ten fragment wątka. Moderator nie poniósł chyba konsekwencji, natomiast obleśnemu userowi pogrożono dwumiesięcznym urlopem, ale nie za obleśność, tylko za fakt, że był to kolejny w jego wydaniu przykład pisania nie na temat. Pod sam koniec grudnia jeszcze inny użytkownik, były moderator sam siebie tytułujący Żywą Legendą Forum, wniósł o usunięcie swojego konta. Na początku roku bił na alarm, że udział w forum zaczyna być postrzegany jako obciach i rzecz wstydliwa. Co ja narobiłem…
Oszczędzaj w PKP!
Święta minęły w nowej konfiguracji rodzinnej, bo bez babci, za to ze szwagierką. Świąteczne msze odbyliśmy w kościele Pierwszych Męczenników Polskich, którego proboszcz przez cały rok nadal nie uzbierał na kawę dla organisty. W ostatnią niedzielę roku byłem zaś w bazylice jasnogórskiej, gdzie nadziałem się znów na tego samego egzorcystę, co w dwóch poprzednich latach – i on, sądząc po wygłoszonym kazaniu, musiał się napędzać czymś mocniejszym niż kawa. W pewnym momencie zupełnie straciłem wątek, ale zaczął w każdym razie od stwierdzenia, że on się woli modlić w swoim pokoju niż w kościele, bo się jacyś ludzie kręcą i organy huczą.
Łupy choinkowe
            Jak wyglądają perspektywy na rok 2019? Pierwszy miesiąc był dość przygnębiający, ale mam zamiar przeczytać parę książek, kupić nie za dużo płyt, żeby nadążać z ich opisywaniem na blogu, a także wbić kolejny level jako tłumacz.


Słowo roku: „obleśny”.