wtorek, 9 kwietnia 2019

Weterani i retromanci, czyli kolejne płyty w tym roku



Czas na następną partię albumów kupionych w tym roku. Wszystkie dziś omówione zostały kupione w ciągu jednej wizyty w sklepie i wszystkie oprócz jednej mają niewymiarowe pudełka, niepasujące do stojaka.


Iggy Pop, Post-Pop Depression, 2016

W roku 2016 Iggy Pop, słynny jako jeden z największych zadymiarzy rocka, postanowił zakończyć karierę. Na zakończenie zaproponował album Post-Pop Depression, który spotkał się ogólnie z dobrymi recenzjami. Płyta powstała z pomocą markowych współpracowników, którzy zresztą wszyscy stoją na okładce obok Idziego. Na pierwszy plan wysuwa się Joshua Homme, znany głównie jako lider Queens Of The Stone Age, poza tym gra jego zespołowy kolega Dean Fertita (obaj multiinstrumentaliści) i Matt Helder, perkusista Arctic Monkeys.
I co im wyszło? Z całą pewnością płyta, która Popowi wstydu nie przynosi, choć po kilku przesłuchaniach jeszcze nie jestem w stanie powiedzieć, czy to dzieło wybitne. Break into Your Heart ewokuje atmosferę lat sześćdziesiątych, ale to utwór w średnim tempie. Melodię wokalu dubluje gitara brzmiąca jak sitar, a efekt mógłby trafić na ścieżkę dźwiękową jakiegoś filmu Tarantino. Do okresu współpracy z Davidem Bowie nawiązuje Gardenia – najbardziej zelektronizowany na płycie, a nawet refleksyjny głos Idziego brzmi dość podobnie do Człowieka z Gwiazd. Powolna i niepokojąca American Valhalla na przybrudzonej, monotonnej linii basu przypomina coś z albumu The Idiot, ale żeby nie było zbyt jednostajnie, to rozpoczyna ją orientalny wstęp zagrany na stalowym bębnie, a w aranżacji pojawia się wibrafon i sekcja dęta. Kiedy zaś pod koniec utworu Pop powtarza zmęczonym głosem: „I’ve nothing but my name”, można rzeczywiście dać się przekonać, że to zamknięcie jego drogi artystycznej.
Josh Homme jest znany z tego, że na wszystkim odciska swoje piętno – i faktycznie, wpływy stoner rocka słychać w opartym na obsesyjnie powtarzanych zagrywkach In the Lobby czy Chocolate Drops (w tym drugim zwraca też uwagę Homme dośpiewujący w tle i solówka na gitarze stalowej). Z drugiej strony należałoby się zastanowić, jak wiele stoner zawdzięcza Iggy Popowi. Dla odmiany Sunday, z rytmem wręcz tanecznym, kojarzy mi się z brytyjską „nową rewolucją rockową” pierwszej dekady XXI w., typu Franz Ferdinand – czyżby to dla odmiany wkład Heldera? Ale nieoczekiwanie utwór ten kończy się orkiestrową kodą, która przywodzi na myśl „rozciągniętą” końcówkę R Queens of the Stone Age. Do lepszych fragmentów należy narastający, pomysłowo zaaranżowany German Days, swoista synteza „typowego Popa” z twórczością Homme’a, w dodatku znów z orkiestrą. No i jest jeszcze niepokojący Vulture, jak zapis ciszy przed burzą, gdzie Iggy sam gra na gitarze akustycznej, a w tle słychać melotron i dzwony.
Płytę kończy ponadsześciominutowy Paraguay – rozpoczyna się chórem a capella, potem staje się dość przebojowy, choć w charakterystycznym dla Iggy’ego turpistycznym stylu, a pod koniec wchodzi część stonerowa, w której na tle chórku artysta wygłasza coraz bardziej wściekły monolog przeciw nowoczesnemu społeczeństwu informacyjnemu, a w miarę tego, jak coraz bardziej się nakręca, towarzyszy mu zgrzytliwa partia gitary.
            Post-Pop Depression można uznać za udane podsumowanie kariery Idziego, przy czym brakuje tu egzemplarza pierwotnego czadu, z jakiego słynęli The Stooges. Współpraca z Homme’em wyszła wokaliście na dobre – warto dodać, że większość pochodów basowych, które ciągną do przodu poszczególne utwory, zagrał właśnie lider QOTSA.



Blues Pills, Lady in Gold, 2016

Ten szwedzki zespół o międzynarodowym składzie wymienia się wśród najlepszych przedstawicieli retro rocka, kiedy więc zobaczyłem w przystępnej cenie jego drugi album, opatrzony psychodeliczno-neosecesyjną okładką, po prostu musiałem spróbować. W dodatku była to wersja specjalna, z bonusowym DVD.
Najważniejsza jest tu wokalistka Elin Larsson, która ma kawał bluesowego głosu, nieco się kojarzący z Janis Joplin, choć nieco niższy. Na Lady in Gold w jej interpretacjach słychać bardziej niż wyraźne wpływy soulu. Najlepszy przypadek to I Felt a Change, zaśpiewany z akompaniamentem fortepianu elektrycznego. W bardziej zadziornym wydaniu przegląd możliwości Larsson daje You Gotta Cry. Wzmocnieniem bywają dla niej chóralne wokale drugoplanowe (czasami podpisane jako „Voodoo Choir”. Na gitarze gra Francuz Dorian Sorriaux (parę miesięcy temu odszedł z zespołu), na basie – Amerykanin Zack Anderson, perkusista zaś nazywa się André Kvarnström i dopiero przed tą płytą dołączył do grupy.
Mniej interesujące, niestety, są same kompozycje. Zespół brzmi wprawdzie stylowo i wintażowo, zwłaszcza organy, na których gra Rickard Nygren – wtedy jeszcze muzyk gościnny, później został koncertowym członkiem zespołu. Przelatuje to przez czaszkę dość przyjemnie, ale niewiele się zapamiętuje. Pomijając wspomnianą ekskursję soulową, najlepiej wypada utwór tytułowy (owa „pani w złocie” oznacza śmierć), oparty na prosto „pompującym” rytmie (który sprawdziłby się nawet w jakiejś staromodnej dyskotece). Nieźle się też prezentuje riffowy i faktycznie dość bluesowaty Little Boy Preacher, ale mniej więcej od numeru piątego utwory zlewają się w jednorodną całość, z której czasem tylko coś wystaje, jak dynamiczny Won’t Go Back. Utworem wolniejszym, za to bardziej dramatycznym jest Gone So Long – to chyba tu pojawia się wzmiankowany w opisie płyty ksylofon. Krytycy chwalą Sorriaux, ale po kilkukrotnym przesłuchaniu płyty nie zwróciłem jakoś przesadnej uwagi na robotę. Wyróżniają się przeciągłe glissanda w Burned Out (skontrastowane z uporczywym basowym ostinatem) albo nieco więcej solówek na samym końcu płyty, w buzującym Elements and Things z repertuaru zmarłego przed paroma miesiącami Tony’ego Joe White’a.
Bonusowe DVD zawiera zapis koncertu Blues Pills w Berlinie w 2015 r. Lady in Gold jeszcze wówczas nie powstała, więc repertuar się nie powtarza. Są to głównie utwory z debiutanckiego albumu, parę pochodzi z publikowanych w międzyczasie EP (Dig In, zaśpiewany po szwedzku Bliss). Nie bez znaczenia, że Pills grają tu tylko we czwórkę (bez klawiszowca) i nie ma studyjnego cyzelowania. Wokalistka nie tylko jest bardzo ekspresyjna wokalnie, ale dynamicznie się porusza po scenie, podczas gdy jej koledzy pozostają raczej statyczni. Już pierwszy, hardrockowy High Class Woman wydaje się mieć to, czego na Lady in Gold brakuje: ogień w głosie Larsson, czadowy podkład instrumentalny, rozbudowaną solówkę kędzierzawego Sorriaux na sfuzzowanej gitarze, a przede wszystkim bardzo czytelne brzmienie basu. Takie retro to ja rozumiem! I tak jest w zasadzie do końca, z chwilą wyciszenia w postaci nastrojowych bluesów No Hope Left for Me i Black Smoke. W finałowym zaś, powłóczystym Astralplane emocja może się nawet kojarzyć z purpurowym Mistreated! Suma sumarów DVD bardziej mnie zachęciło do zapoznania się z pierwszym albumem zespołu niż album drugi.



Blind Guardian, Beyond the Red Mirror, 2015

Miałem se kupić drugą część Keepera Helloween, ale w tak zwanym międzyczasie wpadł mi w ręce album innego przedstawiciela niemieckiego power metalu. W sklepie było kilka, jednak wybrałem najnowszy ze względu na najniższą cenę, nie przejmując się umiarkowanymi recenzjami.
Zespół Blind Guardian tworzą od początku wokalista Hansi Kürsch oraz gitarzyści André Olbrich i Marcus Siepen. Obecny perkusista nazywa się Frederik Ehmke, a stałego basisty chyba nie mają – kiedyś był nim sam Kürsch, ale potem skupił się tylko na śpiewaniu. Oprócz symfonicznych inklinacji grupę wyróżnia zamiłowanie do tematyki fantasy – ich dorobek obejmuje utwory inspirowane twórczością J.R.R. Tolkiena (nawet cały album na motywach Silmarillionu), Franka Herberta, G.R.R. Martina, Roberta Jordana… Beyond the Red Mirror to akurat concept album oparty na ich autorskiej historii, ale i tak w The Throne można się dopatrywać nawiązań do Pieśni lodu i ognia: „Something’s waiting on the other side”, A storm from the north”, „We must serve the fire”…
Jest epicko i symfonicznie. Wcale nie dziwi, że Kürsch swego czasu śpiewał gościnnie z Therionem, bo Blind Guardian odznacza się podobnym rozmachem. Na tym albumie zespołowi towarzyszą dwie orkiestry (z Budapesztu i Pragi) i trzy chóry (jw. oraz z Bostonu). Zresztą rozpoczynający płytę, dziewięciominutowy The Ninth Wave zaczyna się od niby-chorału, a dopiero potem rozpoczyna się heavy metal.
Kompozycje są złożone, wręcz progresywne – momentami brzmi to jak Dream Theater po europejsku i na sterydach (początek The Holy Grail budzi takie skojarzenia, choć potem utwór robi się bardziej „rycerski”). At the Edge of Time to mój ulubiony tu przykład metalu symfonicznego, z orkiestrą obecną już od pierwszych taktów. Tylko dwa utwory schodzą poniżej 5 minut. Jest wśród nich singlowy Twilight of the Gods – nic wspólnego z identycznie zatytułowanym utworem Helloween, ale za to ma fajny, chóralny refren i wpadające w ucho partie gitarowe. Swoją droga, tzw. chórki sugerują, że członkowie zespołu musieli często słuchać Queen. Kolejny, Prophecies, przekracza pięć minut, ale wydaje się najbardziej zwarty z całego albumu. Nie jest może najłatwiejszy melodycznie, ale odznacza się wyraźnym walorem przebojowości – aż dziw, że go nie wybrali na singla, choć nagranie live jest obecne na youtubowym kanale wytwórni Nuclear Blast i to właśnie dzięki niemu zainteresowałem się tą płytą. Najkrótszy, bo ledwie trzyminutowy z hakiem, pozostaje Miracle Machine. Przy okazji najprostszy – jedyna na płycie ballada, na ogół fortepianowa. Podobnie jak dreamtheaterowa Wait for Sleep, stanowi moment wytchnienia przed potężnym opusem zamykającym płytę. Ten nazywa się The Grand Parade i trwa dziewięć i pół minuty, tyle samo, co utwór otwierający.
            Muszę przyznać, że cała płyta może być trudna do zniesienia na raz. Po prostu dzieje się za dużo. Nie dość, że utwory unikają prostej struktury zwrotkowo-refrenowej, to w moim odbiorze sprawę utrudniają „mechaniczne” riffy w kilku utworach.



Led Zeppelin, The Song Remains the Same, 1976

W zeszłym roku pisałem o Queen II – jednym z dwóch albumów, od których, w wersji kasetowej, zaczęła się moja kolekcja muzyczna. Teraz wpadł mi w ręce ten drugi.
Led Zeppelin był trzecim zespołem rockowym, którym się w życiu zainteresowałem, po Queen i Beatlesach, i przez dłuższy czas pozostawał moim ulubionym, w każdym razie do czasu odkrycia Jethro Tull (czyli de facto przez jakieś 10 miesięcy, ale potem i tak pozostawał w pierwszej dziesiątce). Wszystko się zaczęło od wyświetlanego wtedy w polskiej telewizji filmu The Song Remains the Same (Pieśń pozostaje ta sama), który premierę kinową miał w 1976. Jest to koncert Led Zeppelin w nowojorskiej hali Madison Square Garden z 1973 r., przeplatany ujęciami dokumentalnymi z trasy i fabularnymi „sekwencjami sennymi”. Nic więc dziwnego, że kiedy potem poszedłem do sklepu muzycznego, to, nie mając szczególnego pojęcia o dyskografii „Cepów”, wybrałem to, co już znałem.
Co prawda problem polega na tym, że The Song Remains the Same to album podwójny, a w tamtym sklepie była tylko pierwsza z dwóch kaset. Drugą pewnie ktoś podebrał wcześniej, bo to na niej było Stairway to Heaven… Teraz w końcu mam komplet. A nawet więcej niż komplet, bo reedycja z 2018 r. zawiera pełny zapis koncertu. Repertuar zawiera więc Black Dog, który był we filmie, ale nie na płycie, Celebration Day, który był na płycie, ale nie we filmie, jak też Misty Mountain Hop, Over the Hills and Far Away i The Ocean, których nie było ani w jednym, ani w drugim.
No i jak to wszystko wypadło? Koncert pochodzi z trasy, na której promowali album Houses of the Holy – zagrali go prawie w całości, z wyjątkiem dwóch pastiszów. Led Zeppelin był wtedy u szczytu sławy i u szczytu formy. Muszę przyznać, że tamte pięć utworów, które znam z kasety, wyryło mi się w głowie tak mocno, że później pierwotne wersje studyjne mnie rozczarowały. Przykładowo Rock And Roll, z partią perkusji ściągniętą z Good Golly Miss Molly Little Richarda, jest tu zdecydowanie bardziej czadowy od oryginału. Równie dobre wrażenie robi przeszywający blues Since I’ve Been Loving You. John Paul Jones ma swoje kilka minut w No Quarter, gdzie wielką rolę odgrywa jego fortepian elektryczny.
A już Dazed and Confused to w ogóle kosmos. Przy tym półgodzinnym wykonaniu wersja oryginalna z pierwszej płyty Zeppelinów wydaje mi się szkicem tylko. Różne cuda się tam dzieją: zespół improwizuje, Plant szczytuje, Page gra na gitarze smyczkiem, w tym nawet col legno, tzn. wali w struny drzewcem, sięga po theremin i ogólnie robi hałas. Pojawia się też fragment, z którego za parę lat wyrośnie Achilles Last Stand, a Plant śpiewa do niego słowami Scotta McKenziego: „If you are going to San Francisco…”
Na drugiej płycie, prócz Dazed, są jeszcze cztery kawałki. Stairway to Heaven wydaje się odśpiewana dość rutynowo, Plant dorzuca luźne uwagi do powszechnie znanego tekstu. Aranżacja jest uboższa od wersji studyjnej, za to solo gitarowe – jak i w kilku innych utworach – bardziej rozbudowane. Moby Dick to oczywiście pretekst do długiej solówki perkusyjnej Johna Bonhama, Heartbreaker przemyka dość szybko, a Whole Lotta Love znowu okazuje się bardziej rozimprowizowane, z kolejnymi zabawami thereminem i długą dygresją w stylu boogie.


poniedziałek, 1 kwietnia 2019

We Flandrii i Kambrezji, czyli bitwy przegrane przez korektę (z frontu czytelniczego 1/2019)




1. Krzysztof Marcinek, Passchendaele. Kampania we Flandrii 1917,
Warszawa 2009 (z serii Bitwy/Taktyka)

Wracam na front zachodni I wojny światowej, a przy okazji spełniam groźbę, że się wezmę za kolejnych autorów bywających na Histerykach.org. Tym razem padło na Krzysztofa M., który swą publikację wypuścił w wydawnictwie InfortEditions, od kilkunastu lat aspirującym do pozycji jednego z głównych konkurentów Bellonej, choć nadal dość niszowym, mimo ogólnie wyższego poziomu merytorycznego.
            Rok 1917 na Zachodzie wydaje mi się u nas trochę zaniedbany w powszechnej wiedzy historycznej. Nie wiem, jak dziś wygląda I wojna światowa w nauczaniu szkolnym, ale za moich czasów zarówno w podstawówce, jak i w liceum kładło się nacisk na 1914 i kto komu wypowiedział wojnę, potem 1916 z Verdun i Sommą. O Cambrai czy Passchendaele nie mówiło się nic, o tej drugiej bitwie dowiedziałem się dzięki Iron Maiden. Najwyraźniej z polskiej perspektywy bitwy te przyćmiewa rewolucja w Rosji i kryzys przysięgowy w Legionach – bo o tym na lekcjach na pewno było. Na Zachodzie zaś trzecia bitwa pod Ypres (dwie poprzednie stoczono w 1914 i 1915) jest wręcz symbolicznym przykładem rzezi okopowej, przez Brytyjczyków wymienianym na równi z Sommą. Książka Krzysztofa Marcinka to dobry sposób, żeby uzupełnić tę lukę.
            O wielkich bitwach roku 1916 już czytałem dwa lata temu, m.in. w książkach Jarosława „Redbarona” Centka. Rzezie pod Verdun i nad Sommą doprowadziły do tego, że u wszystkich trzech uczestników doszło do radykalnych zmian kierownictwa. W Niemczech skompromitowanego gen. Falkenhayna zastąpił przeniesiony z frontu wschodniego tandem Hindenburg-Ludendorff. U Brytyjczyków „betonowy” marszałek Haig pozostał na stanowisku, lecz do dymisji podał się premier Asquith, zastąpiony przez Lloyda George’a, który, notabene, Haiga nie znosił. We Francji z naczelnego dowództwa ustąpili generałowie Joffre i Foch, po których dowodzenie przejął wsławiony pod Verdun generał Robert Nivelle, rozpowiadający wszem i wobec, że on tę wojnę skończy w dwa dni. Wiosną 1917 r. Nivelle okazał się hochsztaplerem, gdy jego „szczwany plan” przyniósł armii francuskiej potworne straty, a w dalszej perspektywie – wielką falę buntów. W tej sytuacji główny ciężar działań na Zachodzie spoczął owego roku na Brytyjczykach.
            Autor przedstawia więc tło wydarzeń i genezę ofensywy. Niemcy, po 1916 mocno wykrwawieni, postanowili się nie przemęczać na lądzie i zagłodzić Brytanię za pomocą okrętów podwodnych. Ponieważ U-booty operowały z baz na belgijskim wybrzeżu, ambicją Haiga stało się zdobycie Flandrii. Taki plan zresztą Brytyjczycy mieli od początku wojny, ale zawsze jakoś ważniejsze okazywały się inne odcinki frontu. Dopiero kryzys u Francuzów pozwolił marszałkowi przygotować ofensywę flandryjską. Jakiś czas wcześniej generałowie Plumer i Rawlinson opracowali plan działań oparty na starannej i czasochłonnej zasadzie „ugryź i utrzymaj”, ale Haig, działając bardziej na rympał i dążąc do generalnego przełamania frontu, sporo w nim pozmieniał. Dowódcą, na którego głównie stawiał, był prezentujący podobną filozofię gen. Gough, który wiosną stał się wrogiem publicznym Australijczyków po ciężkich stratach spowodowanych nieudolnym dowodzeniem pod Bullecourt.
Preludium do trzeciej bitwy pod Ypres stanowiła bitwa pod Messines – dość udana dla Imperium Brytyjskiego, jak na warunki zachodnie, ofensywa mająca na celu skrócenie frontu i zajęcie kluczowego pasma wzgórz, z którego Niemcy widzieli pozycje brytyjskie jak na dłoni. Powodzenie w tej bitwie gen. Plumer zawdzięczał ekstremalnej architekturze krajobrazu w postaci detonacji wydrążonych pod stanowiskami niemieckimi wielotonowych min. Nic więc dziwnego, że Krzysztof M. odpala dygresję na temat wojny podziemnej, której Messines było punktem kulminacyjnym.
Bitwa okazała się stosunkowo sporym sukcesem, więc Haig nie widział już przeszkód, żeby rozpocząć generalną ofensywę we Flandrii. Plan był szeroko zakrojony, angażował jedną armię francuską i wszystkie sześć dywizji belgijskich, a obejmował nawet desant na wybrzeże w celu uchwycenia Ostendy. Rozpoczęły się solidne przygotowania, ale jak to zwykle na wojnie – nic nie poszło ściśle według planu, więc ostatecznie bitwa zaczęła się dopiero 31 lipca. W tym czasie Niemcy też nie próżnowali, przygotowując głęboką obronę. Pierwszorzędną rolę odgrywał u nich bawarski książę Ruprecht jako dowódca jednej z grup armii (jego stryj, książę Leopold, dowodził tymczasem siłami państw centralnych na froncie wschodnim). Natomiast na czele brytyjskiej ofensywy stanął kawalerzysta Gough.
Szybko okazało się, że największym przeciwnikiem jest pogoda: sierpień 1917 był we Flandrii wyjątkowo ulewny, pole bitwy zmieniło się w morze błota, w którym tonęli żołnierze. Straty były straszliwe, a zyski terenowe żałosne. Brytyjczycy nie zdobyli nawet kluczowego płaskowyżu Gheluvelt na wschód od Yprów, a co dopiero mówić o wyjściu na wybrzeże. Oprócz Australijczyków Gough zrobił sobie wrogów także i z Irlandczyków, których obie dywizje zostały srogo zdziesiątkowane, więc we wrześniu Haig oddał inicjatywę bardziej metodycznemu Plumerowi. Temu z kolei szło porażająco dobrze w porównaniu z kolegą. Doszło do tego, że dowództwo brytyjskie uniosło się optymizmem i kazało atakować pomimo istnego oberwania chmury, co skończyło się „czarnym dniem armii brytyjskiej” – 9 października. Ostatni etap kampanii stanowiły walki stricte w rejonie Passchendaele: kiedy ani Brytyjczycy, ani mocno już potrzepany ANZAC nie dali rady, do akcji wszedł wypoczęty Korpus Kanadyjski (por. film Passchendaele produkcji kanadyjskiej). Wreszcie 6 listopada wojska gen. Curriego zdobyły wieś, której właściwie już od dawna nie było.
Wszystkie te wydarzenia Krzysztof M. relacjonuje w sposób przejrzysty, a nawet zajmujący. Częściej widzimy perspektywę Wspólnoty Brytyjskiej, jako strony atakującej, ale zaglądamy też do Niemców, a nawet Francuzów. Działania opisane są metodycznie, dywizja po dywizji z jednego skrzydła frontu na drugie. Czasami narracja sięga do szerszej perspektywy i tego, co się tymczasem działo na innych frontach lub w polityce, a do tego dorzucono sporo cytatów z materiałów wspomnieniowych, wprowadzających spojrzenie indywidualne. Wspomniany został udział we Flandrii, w ramach bawarskiego 16. rezerwowego pułku piechoty, niejakiego Hitlera, chociaż jego dokładny przebieg służby w tej kampanii nie jest znany. Dowódca jednej z brytyjskich dywizji nazywał się zaś Blackader.
Jeszcze przed opisem samej kampanii autor charakteryzuje taktykę wojny pozycyjnej, ze szczególnym uwzględnieniem zmian wprowadzonych po Sommie (nowa organizacja piechoty i wał ogniowy u Brytyjczyków, głęboko urzutowana obrona elastyczna u Niemców). Opisuje też wojska przeciwników, dość skrótowo, ale rzetelnie, choć akurat dla mnie te informacje to nic nowego – poza twierdzeniem, że Nowozelandczycy byli równie bitni jak Australijczycy, za to znacznie bardziej zdyscyplinowani. Pod koniec, przed podsumowaniem, mamy rozdział poświęcony działaniom lotniczym nad Flandrią – służyli tam wszakże tak znani asowie jak bracia von Richthofen czy Georges Guynemer. A co do sporu, który na Histerykach wzbudziły moje pararecenzje książek Redbarona – akurat Krzysztof M. nazywa squadrony dywizjonami.
Książkę należałoby dopracować pod kątem poprawności (zresztą sam autor po latach sugerował, że teraz napisałby ją lepiej). Gdzieniegdzie zdarzają się potknięcia językowe, głównie gramatyczne – z liczbą albo rodzajem. Można np. trafić na sytuacje, w których zmieniono na szybko jakieś wyrażenie, ale nie poszły za tym odpowiednie zmiany w pozostałej części zdania. Przykład: „…Haig zmieniał cel ofensywy. Tylko zużycie niemieckich rezerw – twierdził – na tyle osłabi jego system defensywny, iż możliwe będzie przerwanie linii frontu…” Czyj system defensywny, Haiga?! Ani chybi pierwotnie stało tam „rezerw nieprzyjaciela”, wtedy dalsza część zdania miałaby sens. Zdarzają się także przypadki niewłaściwego zastosowania „dlań” (pamiętajcie, tylko w rodzaju męskim). Te błędy znikają mniej więcej w połowie książki, za to później często mamy do czynienia z rusycyzmem składniowym typu „5. i 7. Dywizje” – a przecież nie mówi się „lewa i prawa ręce”, tylko „lewa i prawa ręka”. Od pewnego momentu denerwujące się robi wszechobecne „iż” (nawet sześć razy na jednej stronie!), narrator też dostaje czkawki: „w skutek”, „na przód”, „nie wiele”. Gdzieniegdzie mowa o „parapetach okopów” – po naszemu używa się raczej słowa „przedpiersie”. Występuje też „adwokat” w znaczeniu „orędownik” – albo to archaizm, albo anglicyzm. Za kontrowersyjne należy uznać nazywanie najwyższego brytyjskiego odznaczenia wojennego „Krzyżem Zwycięstwa” – jak wiadomo, order ten ustanowiła słynna królowa Zwycięstwo. Nie sądzę też, aby niemiecki oficer sztabowy podawał w swoich wspomnieniach odległości w milach i jardach, choć rozumiem, że skoro autor korzystał z angielskiego wydania tekstu źródłowego, to miał nieco ograniczone pole manewru.
Mapy za to zrobiono bardzo porządnie – jest ich 26 i stoją na poziomie, do jakiego Historyczne bitwy nie zbliżyły się od połowy lat 90. Co ciekawe, w tamtych czasach w stopce wymieniony był nieraz redaktor kartograficzny, a dziś w habekach autor sam se musi zrobić mapy i efekty są na ogół siajowe (ostatnio nawet nie rozróżnia się kolorami stron konfliktu!) Krzysztof M. w Inforcie też zrobił sam, ale różnica jakościowa jest kolosalna. Tekst urozmaica ponadto materiał ikonograficzny, czyli zdjęcia i rysunki, wśród tych ostatnich część z epoki, a część wykonana przez brata autora.



2. Krzysztof Plewako, Cambrai 1917, Warszawa 2014
(z serii Historyczne bitwy)

Zaraz po „udanych inaczej” walkach we Flandrii, w listopadzie 1917 r. Brytyjczycy wyprowadzili kolejną ofensywę – tym razem pod Cambrai. Bitwa przeszła do historii m.in. z racji pierwszego masowego i skutecznego wykorzystania czołgów, których debiut rok wcześniej nad Sommą nie wypadł najlepiej. Trudno się więc dziwić, że habek, którego przeczytałem, jest dość pancernocentryczny, a do głównych bohaterów należą dowódca Korpusu Czołgów brygadier Elles i jego szef sztabu ppłk Fuller. Choć bowiem pod Yprami „okręty lądowe” spisały się beznadziejnie, to na odcinku pod Cambrai teren był dla nich o wiele lepszy – nie tak podmokły i znacznie mniej rozorany pociskami. Koncepcja ofensywy z użyciem czołgów, z początku stworzona jako luźna propozycja, nie była traktowana poważnie przez marszałka Haiga, ale wziął ją pod uwagę, kiedy po katastrofie pod Ypres potrzebował dla odmiany jakiegoś powodzenia. Tym razem odpowiedzialny miał być głównie dowódca 3. Armii, gen. Julian Byng, wcześniej wsławiony bitwą o grzbiet Vimy, a w przyszłości generalny gubernator Kanady.
            Autor daje krótki zarys działań na froncie zachodnim od wybuchu wojny aż do zakończenia trzecich Yprów, omawia też walczące armie, ze szczególnym uwzględnieniem taktyki artyleryjskiej. Odrębny rozdział poświęcono rozwojowi brytyjskiego Korpusu Czołgów, który miał odegrać pod Cambrai tak znaczącą rolę. Opis bitwy poprzedzają jeszcze  rozdziały poświęcone planowaniu i przygotowaniom – kluczową sprawą było zaskoczenie Niemców, więc np. po dotarciu na stanowiska czołgiści musieli lecieć z miotłami, żeby zatrzeć ślady gąsienic. Zresztą Niemcy, pomni, jak fatalnie sprawdzały się tanki w poprzednich bitwach, nie podejrzewali, że tą razą faktycznie mogą się okazać zagrożeniem. Szkoda, że zabrakło omówienia innowacji po ich stronie – taktyki infiltracji.
            Co do samej bitwy, opis wygląda przejrzyście, co najważniejsze – z wieloma cytatami z materiałów źródłowych, prezentującymi perspektywę indywidualną. Pierwsze godziny brytyjskiego natarcia były dla Niemców szokiem, lecz słabym ogniwem okazała się szkocka 51. Dywizja, której nadmiernie konserwatywny dowódca „wiedział lepiej” i zupełnie inaczej niż reszta zrealizował współdziałanie piechoty z czołgami. Zakończyło się to dużymi stratami i wytworzeniem kłopotliwego występu w linii frontu, bo inne dywizje poszły ostro do przodu, a highlanderzy nie. Suma sumarów, pierwszego dnia ofensywy Anglicy wgryźli się w linie niemieckie tak głęboko, że po trzech latach statycznej wojny pozycyjnej nie wiedzieli, co robić dalej. Kawaleria już czekała w gotowości (w tym pułki kanadyjskie i hinduskie), ale rozwinięcie powodzenia nie wyjszło za sprawą ogólnego chaosu i topornego systemu dowodzenia (dowództwo kawalerii znajdowało się daleko na tyłach, więc za późno reagowało na rozwój sytuacji – zwłaszcza wobec awarii łączności). W związku z tym późniejsze efekty były już dużo gorsze. Brytyjczycy ugrzęźli, a próby rozwinięcia w następnych dniach zakończyły się ciężkimi stratami. Wreszcie Niemcy przeprowadzili równie zaskakującą kontrofensywę, ale ona po jednym dniu wygasła z powodu identycznych błędów, jakie w dniach wcześniejszych popełnił przeciwnik.
            Styl autora jest w miarę znośny, ale… Najpierw spostrzegłem, że tłumaczone z angielskiego fragmenty źródeł wypadają czasem topornie. Potem, że nie tylko one: i w tekście „autorskim” trafiają się apostrof’y w niewłaściwych miejscach czy rozmaite kwiatki stylistyczne albo nieintuicyjny szyk zdania (który brzmiałby normalnie, gdyby to było po angielsku). Według okładki redakcją i korektą zajmowały się w sumie cztery osoby, ale jak czytam sformułowania w stylu „Opis całkowitego bałaganu został opisany…”, to najchętniej bym je wysłał do odśnieżania śniegu.
Co najgorsze, w tekście zupełnie brakuje uźródłowienia i kiedy pojawia się jakiś cytat, nie da się określić, skąd pochodzi. Dość uboga bibliografia (złożona głównie z Ospreyów) nie ratuje sprawy. W związku z tym pojawiły się (m.in. na Histerykach) podejrzenia, że autor sporo „przepisywał z Dżuboksa”. Zastanawiający jest w tym kontekście pewien fragment: wśród różnych relacji pojawia się punkt widzenia dowódcy jednej z kompanii ckm, mjr. Douglasa Wimberleya (w czasie II wojny już dowódcy 51. DP). Narracja została przerobiona na trzecioosobową, ale w jednym miejscu autor się rąbnął: „Na skraju Cantaing major Wimberley próbował upewnić się co do zadań mojej kompanii”. Wygląda na to, że spore fragmenty tekstu Krzysztof Plewako „pożyczył sobie”. Głównie (choć akurat nie ten o Wimberleyu) z pracy Bryana Coopera The Ironclads of Cambrai. Zwrócił na to uwagę ktoś na Histerykach, a dzięki temu, że wspomniana książka jest obecna na Google Books, można sobie samodzielnie wyrobić zdanie.


A więc to nie do końca zasługa autora, że lekko się czyta. Nieładnie!
Po Passchendaele Krzysztofa M. mapki w Cambrai stanowią bolesne zderzenie z rzeczywistością – małe, monochromatyczne, mizerne. Za to w przypadku zdjęć warto pochwalić, że podpisy do nich są rozbudowane, co w tej serii nie jest standardem. Jeśli zaś chodzi o okładkową ilustrację Marka Szyszki, to kojarzy mi się ona nieodparcie z planszą F Gerry’ego Embletona z Ospreya German Stormtrooper 1914-1918: kompozycja i kolorystyka dość podobne, eksplozja namalowana podobną techniką. Różnica polega na tym, że u Szyszki widzimy Brytyjczyków atakujących ze wsparciem czołgu, a u Embletona – kontratakujących Niemców, mijających rozbity brytyjski czołg. Można przyjąć, że okładka habeka przedstawia to samo miejsce co plansza w Ospreyu – tylko tydzień wcześniej (i z nieco innej perspektywy – czołg widoczny od drugiej burty, układ kałuż).



3. Paweł Korzeniowski, Flandria 1940, Warszawa 2013
(z serii Historyczne bitwy)

Zostaję we Flandrii i w tematyce wykorzystania czołgów, ale przechodzę już do kolejnego konfliktu światowego. Kampania zachodnia uchodzi dość powszechnie za największy sukces militarny III Rzeszy – której dość szybko udało się rozbić w puch najpotężniejszą armię Europy Zachodniej i zmusić do odwrotu drugą. Jednak wiążą się z nią i pewne mity, jak przykładowo stereotyp o tchórzostwie Francuzów (właściwie spadek morale największy był u oficerów, których szkolono z myślą o wojnie pozycyjnej i w obliczu konfliktu manewrowego zupełnie tracili głowę). Trochę na uboczu pozostają w powszechnym odbiorze Belgia i Holandia, choć i one stawiały opór, na tyle, na ile umiały – Holandia tylko przez pięć dni, no Belgia praktycznie do samego końca. Książka Korzeniowskiego jednak o nich nie zapomina.
            Pracę rozpoczyna zwięzłe omówienie politycznej drogi ku wojnie i działań zbrojnych od września 1939 do maja 1940 z punktu widzenia Zachodu. Jakkolwiek Francuzom faktycznie zabrakło ochoty i determinacji, by uderzyć na Niemcy w czasie, gdy Wehrmacht był zajęty w Polsce, to nie było tak, że w ogóle nic nie zrobili. Przeprowadzili ograniczoną „ofensywę”, która naprawdę sprowadzała się do zajęcia pozycji wyjściowych do prawdziwego natarcia – do którego ostatecznie nie doszło, bo postanowili czekać na Brytyjski Korpus Ekspedycyjny, a zanim on przybył do Europy, w Polsce było już po ptokach.
            Dość dużo miejsca poświęcono charakterystyce sił zbrojnych uczestników kampanii, w tym przede wszystkim Francuzom i Niemcom. Wojna zaskoczyła armię francuską w trakcie reorganizacji i tylko niektóre jednostki dorównywały niemieckim dywizjom pancernym, szczególnie lekkie dywizje zmechanizowane. Nawet one jednak na niewiele się zdały w obliczu defensywnej doktryny naczelnego dowództwa. Jej największym przejawem była oczywiście Linia Maginota – monumentalny system umocnień na granicy z Niemcami. Obsadzali ją najlepsi żołnierze francuscy w liczebności dorównującej 21 dywizjom, byli jednak uwiązani do swoich rejonów umocnionych i nie dało się ich wykorzystać w linii, kiedy Niemcy wreszcie obeszli całą Linię bokiem, przez Belgię i Holandię. Brytyjczycy byli bardzo dobrze wyszkoleni, ale i tak niegotowi na niemiecki blickrig, Beldzy mieli armię stosunkowo niewielką, za to mocno zmechanizowaną (łącznie z działami samobieżnymi – należeli do pionierów w tej dziedzinie), a najbardziej licha była armia holenderska. Najwięcej miejsca poświęcono Wehrmachtowi – autor stwierdza, że o ile jednostki niemieckie istotnie górowały wartością bojową nad francuskimi i brytyjskimi, nie była to jednak duża przepaść.
            Największy rozdział dotyczy oczywiście przebiegu samej kampanii (i szkoda, że przy jego rozmiarze spis treści nie uwzględnia pododdziałów). Holandia, starając się za wszelką cenę utrzymać neutralność, jak i Belgia, w obawie, że wejście na jej terytorium wojsk alianckich sprowokuje Niemców do agresji, popełniły ten błąd, że nie skoordynowały działań z Anglikami i Francuzami, a kiedy ci w końcu przyszli im z pomocą, dla Holendrów było już za późno na cokolwiek. Wojska francuskie, brytyjskie i belgijskie stawiały silny opór, więc kampania zdecydowanie nie była dla Niemców spacerkiem, ale dzięki lepszej taktyce, bardziej skoordynowanemu dowodzeniu i znacznie wyższej jakości wsparcia lotniczego parli do przodu. Warto wspomnieć, że na szczeblu dywizji dowodzili w tej kampanii późniejsi arcyrywale – Rommel i Montgomery. Pojawili się też m.in. świeżo awansowany na generała Charles de Gaulle czy późniejszy naczelny dowódca wojsk niemieckich we Włoszech, Heinrich von Vietinghoff-Scheel.
      Ostatecznie błędy, brak koordynacji i przestarzała taktyka doprowadziły do największej katastrofy aliantów w tej wojnie, ale byłoby jeszcze gorzej, gdyby wojska brytyjskie (i część sojuszniczych) nie zdołały się ewakuować z Dunkierki. W tym kontekście wydany przez Hitlera 24 maja rozkaz zatrzymania niemieckich dywizji pancernych, który dał aliantom szanse ewakuacji, od zawsze budzi wiele kontrowersji i autor jemu też poświęca parę zdań.
         Czytałoby się w miarę znośnie, gdyby nie to, że korekta i redakcja jak zwykle otrzymały wynagrodzenie w zapałkach. Trafiamy np. na sformułowania typu „trzy zgrupowania bombowe (…), w tym jedna szturmowa”, czasem wymknie się coś w rodzaju „zadania kluczowe dla realizacji zadania” albo „w wypadku upadku”. Kulawo brzmi zdanie „Niemieckie czołgi w większości składały się z pojazdów lekkich”. Na s. 185 coś się autorowi całkiem pomyliło: „Bourgain nie był w stanie poważnie zagrozić 2. DLM [Lekkiej Dywizji Zmechanizowanej], ale skutecznie wiązał walką jej siły”. Co tu jest nie tak? Ano, Bourgain był właśnie dowódcą tej dywizji. Nieco denerwuje nazywanie pułków regimentami, a dywizjonów artylerii – batalionami. Niepokoi za to dość częste używanie słowa „niestety” w sytuacji, kiedy Niemcom coś się nie udało.
Sporo problemów przynosi pisownia. W bibliografii Korzeniowski nie uznaje anglosaskiej praktyki pisania (prawie) każdego słowa w tytule wielką literą i popada (acz niekonsekwentnie) w drugą skrajność: The french army. Nazwa czołowego brytyjskiego myśliwca w tym okresie jest za każdym razem pisana z błędem: „Huricane” (nawet w tytule książki z bibliografii), generał Waffen-ß Paul Hausser staje się „Hauserem”. Częściej jednak bywa odwrotnie: podwojone litery pojawiają się nie tam, gdzie powinny. Nazwa dywizji SS „Totenkopf” bywa pisana „Tottenkopf”. Raz nawet w obrębie jednego akapitu występuje i poprawnie, i z błędem, a w przypisie autor krzywdzi jej dowódcę deklinacyjnie: „Eicke’a”. Za to brytyjskie bataliony strzelców wszystkie konsekwentnie mają w nazwie słowo „Riffle” (czyli Bystrzyna), pojawia się też niejakie Dżibutti (na litość jeża, nawet autokorekta Worda to wychwyci!) Belgijska miejscowość Wavre pisana jest jako Wawre (o dziwo, na mapach stoi poprawnie), z Ijsselmeer robi się „zatoka Ilssermeer”, Heinz Guderian zostaje przechrzczony na Hansa, generał Ironside – na „Ironsaida”, a wiceadmirał Ramsay staje się viceadmirałem Ramseyem. Korzeniowski odkrywa też w belgijskiej kawalerii formację „gwidów” – dobrze, że nie gwizdów. Na s. 261 natomiast zaskakuje nas wyznanie: „Udało mi się jedynie przyłączyć do Włoch Niceę i część Sabaudii…” Nieładnie, autorze!
Tekst główny uzupełnia aneks ze szczegółowym (do szczebla dywizji) ordre de bataille wojsk uczestniczących w działaniach i nazwiskami dowódców – chociaż nie do końca wiadomo, dlaczego w przypadku Niemców uwzględniono też wojska stacjonujące w Nordwegu i na Wschodzie. Przy okazji pojawia się kolejna wersja nazwy niesławnej dywizji: „Tottenkops”. Pomijając generałów Ducha i Prugar-Ketlinga oraz lotnika mjr. Kępińskiego, polskie nazwiska spotykamy u Niemców. Jest więc dowódca dywizji pancernej von Hubicki oraz oficerowie Luftwaffe: płk von Chamier-Glisczynski, mjr von Kunowski i kpt. von Kornatzki.
Bibliografia jest bardziej rozbudowana niż w Cambrai, choć pełno tu Ospreyów i innych wydawnictw popularnych (plus wszędobylskie Stracone zwycięstwa Mansteina), a trudno wytropić coś tró naukowego. Natomiast odwołanie się w jednym przypisie, względem alianckich strat lotniczych, do artykułu zamieszczonego na stronie internetowej Institute for Historical Review – pomimo poważnej nazwy, jednego z czołowych ośrodków negacji Holokaustu – budzi moje wewnętrzne ble.
            Książka zawiera jedną wklejkę z ilustracjami. Portrety są trzy: holenderski głównodowodzący Winkelman oraz dwaj Niemcy: dowódca korpusu Hoepner i Albert Kesselring. Można się zastanawiać, czemu akurat ten drugi, a nie chociażby Rundstedt, i gdzie są dowódcy aliantów, np. lord Gort, Prételat czy król Leopold III. Zdjęcia wojsk przedstawiają tylko Niemców i Francuzów. Mapki są cztery i tym razem zawierają przydatne uzupełnienie tekstu, a nawet Niemcy i alianci są na nich zaznaczeni odmiennymi kolorami! Żeby jeszcze były ułożone chronologicznie… Poza tym niektóre nazwy miejscowe zostały spolszczone, a inne nie: jest Dunkierka, Haga, Bruksela – a obok Gent zamiast Gandawy; rzeki Ren i Skalda, a przy nich Maas, choć w całym tekście książki występuje jako Moza. Tak samo zresztą wzmiankowane w książce miasto Maubeuge na mapie występuje jako Naubleuge. Dla odmiany inne znane miasto belgijskie na jednej z map nazywa się Courtrai, na drugiej Kortrijk, a w samym tekście figuruje jako „miejscowość Korkrijk”.
Okładkę tą razą zaprojektował mój „ólóbiony” Łukasz Mieszkowski i jak na niego jest jeszcze całkiem do przyjęcia. Podporucznik wojsk pancernych Wehrmachtu pokazujący czytelnikowi swój honor (a ściślej – stojący w luku czołgu w taki sposób, że wzniesiona do góry, mierząca w czytelnika lufa znajduje się mniej więcej na wysokości pachwiny) ma wprawdzie niezbyt zdrową cerę, ale i tak daleko mu do ludzi-parówek, z których ten ilustrator słynie przede wszystkim.