środa, 15 maja 2019

Noblista i Polacy, czyli płyty z marketu i księgarni




Lady Pank, Miłość i władza, 2016

Kiedy wkrótce po wydaniu po raz pierwszy usłyszałem ostatni premierowy album Lady Pank, nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia. Mimo to z jakichś powodów postanowiłem go kupić, dostrzegłszy w promocyjnej cenie w Czerwonym Chrząszczu. Wychodzi na to, że głównie dla kompletności dyskografii, bo Miłość i władza to ogólnie straszna słabizna. Niby wszystko na swoim miejscu, ale interesujących melodii w tym brakuje.
Do tej pory zawsze miałem tak, że płyty Lady Pank podobały mi się za pierwszym przesłuchaniem, nawet te mniej równe. Tymczasem Miłość i władza jest jeszcze bardziej bez wyrazu niż Zimowe graffiti. Do tego stopnia nic się nie dzieje, że musiałem przeczytać recenzję w „Teraz Rocku”, aby się zorientować, że w Na dowód śpiewają w duecie Panasewicz z Borysewiczem.
Nie da się zaprzeczyć, że utwory utrzymane są w stylu charakterystycznym dla Lady Pank, ale punktem odniesienia jest dla nich raczej słabsza połowa każdego z ostatnich kilku albumów. Panasewicz też śpiewa dosyć zachowawczo. Połowiczny wyjątek in plus stanowi Władza – a to dlatego, że refren nawet fajny, ale zwrotka nie ma wystarczającej powierzchni nośnej. Stosunkowo niezłe są Czarne myśli, natomiast we wspomnianym Na dowód wyróżnia się robota gitarowa, nawiązująca do stylu Rolling Stonesów. Szkoda, że już melodia partii wokalnej nie robi równie dobrego wrażenia.
W dziedzinie literackiej, po weteranie Andrzeju Mogielnickim na Strach się bać i zdominowanym przez Panasewicza Maratonie, Lady nawiązała współpracę z nowym tekściarzem – Wojciechem Byrskim, ale po kilku przesłuchaniach zapamiętałem tylko słowa otwierające album: „Miłość ma krótki termin przydatności / I trucizna ulatnia się z miłości”, a także – po namyśle, choć niekoniecznie pozytywnie – duet dwóch facetów na temat wspólnej kochanki (w sensie, który z nich był dla niej bardziej tró) w Na dowód. Bogdan Olewicz tym razem napłodził dwa teksty, w tym Z niczego coś, potrącający tematykę czekającej nas katastrofy ekologicznej, ale w sposób cokolwiek grafomański: „Tam gdzie słońce wschodzi tam mieszka gość / Który w końcu zrobi coś wszystkim na złość” (zachowano interpunkcję oryginału).
Ciekawostka przyrodnicza: zarówno wspomniana wyżej recenzja, jak i opublikowany w tym samym numerze pisma wywiad z duumwiratem liderów stwierdza, że na płycie jest 10 utworów. Borysewicz otwarcie powiedział, że nagrali 12, ale dwa wywalili, bo im nie pasowały do reszty – mój tymczasem egzemplarz zawiera na końcu piosenkę jedenastą, Sterowany, która nie jest w żaden sposób oznaczona jako bonus.



Wilki, Wilki, 1992

Nie najlepsze wrażenie po Lady Pank zatarła płyta, którą już wcześniej w większości znałem. Nie każdemu musi się podobać wysoki głos Roberta Gawlińskiego i jego ocierające się o grafomanię teksty, ale jak bez Lady trudno sobie wyobrazić polską muzykę lat osiemdziesiątych, tak na kolejną dekadę nie sposób patrzeć z pominięciem Wilków. W Polsce zapanowała wtedy prawdziwa „wilkomania”, a Gawliński stał się idolem nie tylko nastolatek (choć już wtedy „Monika była OK” – książeczka wymienia żonę lidera jako menażerkę grupy).
Debiutancki album jest raczej efektem supersesji niż działań regularnego zespołu. Niedługo wcześniej działalność Wilków uległa załamaniu wskutek nagłej śmierci basisty Adama Żwirskiego. Wobec tego Gawliński, gitarzysta Mikis Cupas i perkusista Michał Rollinger zarejestrowali płytę z towarzyszeniem muzyków sesyjnych, a po jej nagraniu (ale przed wydaniem) ukonstytuował się regularny skład. Do sidemanów należeli Marek Surzyn na perkusji, Konstanty Joriadis na klawiszach, Maciej Gładysz na gitarze i Krzysztof Ścierański na basie. Za gitarę basową chwytał także i sam Gawliński.
Płyta jest mocno wpadająca w ucho, ale proweniencji bardziej nowofalowej niż, powiedzmy, hardrockowej; Robert Gawliński śpiewał zresztą wcześniej w nowofalowej grupie Madame. Gdzieniegdzie słychać ostrzejsze gitary, ale z drugiej strony lider łagodzi brzmienie zespołu wysokim, skłonnym do melizmatów głosem i gitarą akustyczną. Największym hitem stała się, właśnie z jej wydatnym udziałem, urzekająca ballada Son of the Blue Sky ­– jedyny tu utwór po angielsku, zresztą z przyczadowaniem w środkowej części i melodyjną solówką. Równie dobrze na listach przebojów radziło sobie oniryczne Eli lama sabachtani (pamiętam, jak to leciało w „Muzycznej Jedynce”!) z jakimś refleksem jazzu.
Poza tym mamy na albumie nieco orientalizmów, których przykładem jest otwierający, dość pogodny Eroll albo kolejny Nic zamieszkują demony – dla odmiany posępny, z ciężkimi gitarami oraz orkiestrowym brzmieniem z klawisza. Przypomina mi wczesny, nowofalowy etap Closterkellera. Skojarzenia całkiem na miejscu, zważywszy, że Michał Rollinger wszedł później w skład tego zespołu. Do hard rocka najbardziej zbliża się dynamiczna, rozpędzona Amiranda, stosunkowo ostra jest też Glorya. Rachela zaczyna się nastrojowo, a potem przybiera na dramatyzmie, który wzmacniają w tle wokalizy w klimatach Claire Torry, wykonywane przez samą Anję Orthodox.
Drugą połowę rozpoczyna moja ulubiona ballada Beniamin o nieco jazzującym klimacie, kreowanym przez fortepian i saksofon, na kierym gra Mariusz Mielczarek. Co ciekawe, Beniamin to jeden z dwóch synów Gawlińskiego (drugi to Emanuel – patrz ballada na kolejnej płycie), gitarzysta obecnego składu Wilków. Z onirycznej części repertuaru wrażenie robi też Z ulicy Kamiennej (domyślam się, że nie chodzi o ulicę w Krakowie, do której przylega więzienie na Montelupich), gdzie powraca Anja, ale już mniej ekspresyjnie niż przedtem. Aborygen jest dynamiczny, choć bez ostrych gitar, w oparciu o akustyczną i kotłujący się pod spodem bas – tylko dlaczego ten Aborygen tańczy na niebie, co na to Peter Garrett?
Debiut Wilków zawyża moją statystykę piosenek z imionami w tytułach: Eroll, Amiranda, Rachela, Beniamin… Trudno powiedzieć, co znaczy Uyao (poza tym, że jest to zaśpiew kojarzący się nieco z Amazing Grace), ale kto się jako tako orientuje w twórczości Gawlińskiego, ten wie, że nie ma on specjalnie głowy do tytułów (N’avoie? Cherman? Urke? – co to w ogóle znaczy i jaki ma związek z treścią utworu?)  Podobne wrażenie można zresztą odnieść co do niektórych tekstów, ocierających się o sałatę słowną (wielokrotnie powtarzane „Jeruzalem!” w Erollu).
Jako bonus zarzucono remiksy czterech utworów, zrobione aże w słynnym studiu Abbey Road, ale i tak przeważnie ich nie słucham.



Bob Dylan, MTV Unplugged, 1995

Kilka pozycji z cyklu MTV Unplugged już na tym blogu omówiłem, teraz przyszła kolej na Dylana. Jego płytę kupiłem w Cieszynie, ale nie w sklepie muzycznym, a w Księgarni Piastowskiej – Nagroda Skobla otwiera różne drzwi.
Jak wiadomo, konwencja „bez prądu” pozwoliła wielu artystom rockowym pokazać się z nowej strony, a inni na tym polu polegli. W przypadku Dylana nie było raczej obawy, czy odłożenie instrumentów elektrycznych wyjdzie mu na dobre. W latach sześćdziesiątych zaczynał przecież jako folkowiec, występując solo z gitarą akustyczną i harmonijką, a kiedy podłączył się do prądu, wzbudził powszechny skandal i z widowni krzyczeli na niego: „Judasz!” Mimo wszystko skład nie jest jednak całkiem akustyczny. Dylanowi towarzyszy na tym koncercie gitara pedałowo-stalowa (solo w Shooting Star) i organy Hammonda, na których gra słynny inżynier dźwięku Brendan O’Brien.
A repertuar? Najpierw motoryczny Tombstone Blues, potem refleksyjny Shooting Star z końca lat 80., jednak sporą część koncertu tworzą prawdziwe hity: All Along the Watchtower, The Times They’re A-Changin’, Desolation Row… Także Rainy Day Women # 12 & 35, w dziejach rocka kojarzony ze skandalicznymi hulankami Rolling Stonesów (z dwuznacznym szlagwortem „everybody must get stoned!”). Wszystko zagrane na sporym luzie, z solówkami to na gitarze, to na harmonijce.
Można sobie przypomnieć, jak ogromny wpływ miał Dylan na scenę rockową – wiele z tych piosenek doczekało się kowerów, i to udanych. Mowa nie tylko o Watchtower, ongiś mistrzowsko opracowanym przez Hendrixa. Również finał koncertu to trzy standardy znane z cudzych wykonań. Knockin’ on Heaven’s Door – wielu młodszych słuchaczy pewnie się wtedy dziwiło, czemu jakiś stary piernik się bierze za hit Guns N’Roses. Potem idzie dziewięciominutowa wersja Like a Rolling Stone – często wykonywanego, jak się łatwo domyślić, przez Rolling Stonesów. No i na sam koniec nie aż tak dobrze znany With God on Our Side, jeszcze w latach 60. skowerowany przez Manfreda Manna.
Na początku lat dziewięćdziesiątych wieszcz nie był w zbyt dobrej formie wokalnej i słychać to także na Unplugged. Momentami tak bardzo nie trafia w melodię, że nieledwie Lou Reed wypada przy nim jak śpiewak operowy. Ale z czasem można do tego przywyknąć. W końcu kto się lepiej zna na interpretacji poezji niż sam poeta?



Zbigniew Wodecki with Mitch & Mitch Orchestra and Choir,
1976: A Space Odyssey, 2015

Zbigniew Wodecki to artysta nie do końca z mojej bajki, ale muszę przyznać, że głos to on miał niekiepszczański i roztaczał wokół siebie potężną atmosferę pozytywności. Nic więc mi nie zaszkodziło kupić w tym samym Cieszynie jego ostatnią płytę. W pewnym sensie mamy do czynienia z klamrą spinającą karierę Wodeckiego, bo 1976: A Space Odyssey to remake jego debiutanckiego albumu, nagrany w 2014 na żywo w warszawskim Studiu im. Witolda Lutosławskiego. Współpracę z wokalistą nawiązał wówczas alternatywny zespół Mitch & Mitch (działalność rozpoczynali w barwach wytwórni Zgniłe Mięso Rekords), który zresztą z Wodeckim regularnie koncertowywał. Skład grupy jest bardzo rozbudowany, ale wszyscy ukrywają się pod pseudonimami. Z internetów się dowiedziałem, że jeden z dwóch centralnych Mitchów to Macio Moretti, koryfeusz polskiej sceny alternatywnej (m.in. Starzy Singers), a w składzie „Orchestra and Choir” znalazł się m.in. James Boned Mitch (Jarosław Kozłowski, perkusista zespołów Pogodno i Biff). Dodatkowo w nagraniu wzięła udział Orkiestra Polskiego Radia pod batutą „Cannibal Mitcha”, czyli Jerzego Rogiewicza.
Generalnie mamy tu do czynienia z jazdą nostalgiczną – tradycyjny pop z lat siedemdziesiątych, odwołujący się do epoki jeszcze wcześniejszej. Wśród autorów tekstów znaleźli się Janusz Terakowski (stały współpracownik Wodeckiego) i Leszek Długosz (dwa pierwsze utwory). Opowiadaj mi tak zasłużenie stało się po czterdziestu latach przebojem – utwór ten napędza potężny riff trąbiony, dzięki któremu brzmi to jak coś z okolic Blood, Sweat & Tears. Zresztą trąbi tu sam Wodecki.
Na płycie znalazło się sporo brzmień brazylijsko-jazzowych. Mnóstwo bossa novy, którą słychać już w drugim na płycie Rzuć to wszystko co złe. Pojawiają się latynoskie instrumenty perkusyjne, jak guiro – pocierany pałeczką karbowany kawałek drewna w kształcie termosu. Ustrojstwo to odgrywa znaczną rolę w Dziewczynie z konwaliami, gdzie Wodecki wyłącznie na nim gra, a śpiewają wokalistki (brunetka i w mniejszym stopniu blondynka) unisono z pianistą. Utwór generalnie jest popisem w dziedzinie perkusjonaliów, nawet sam dyrygent na czymś zaszeleścił. W Partyjce za to wiele ma do powiedzenia cuica – „śmiejący się bęben”, czyli brazylijski burczybas. Na koniec programu wyciągnięta została najprawdziwsza bossa nova z gwarancją kraju pochodzenia – Minha teimosia, uma arma de te conquistar Jorge Bena, zaśpiewana przez Mitcha-basistę.
W ogóle dużo tu pomysłowych aranżacji. Solówki instrumentów dętych są na porządku dziennym. Pieśń ciszy rozpoczyna Wodecki z akompaniamentem jedynie trójkąta, a potem wchodzi nie tylko orkiestra, ale i żeńskie głosy. Opis płyty uwzględnia trzy wokalistki: Joannę Halszkę-Sokołowską, Olę Bilińską i Patrycję Kotlarską, lecz nie rozgranicza, która śpiewa w którym utworze; najwięcej, jak wskazuje nagranie na DVD, ma do powiedzenia Bilińska. W dość szybkim Wieczór już, poza shakerem i wibrafonem, w pewnym momencie sam Wodecki wycina dysonansowe solo na skrzypiecach elektrycznych. Przedmieście i Odjechałaś tak daleko to dla odmiany popisowy moment fortepianu. Balladę o Jasiu i Małgosi wzbogacają niby-gospelsowe interwencje chóru. W tymże utworze trafił mi się mondegreen: „smutny los piernika” zamiast „słodki dom z piernika”, a co usłyszałem zamiast „górą wietrzyk będzie wiał”, to w ogóle wstyd powtarzać. Sporo się dzieje w Pannach mego dziadka: rytm skrobany na guiro, duet wibrafonu z żeńskim śpiewem, solo na gitarze, znów skrzypce oraz cytat z The Empty Boat Caetano Veloso. Utwór zresztą zagrano na bis pod pretekstem powtórki, bo za pierwszym razem artysta się pomylił.
Należy dodać, że album wydany został w formie kilkunastostronicowej książeczki zawierającej esej o stereofonii. Płycie CD towarzyszy zapis koncertu również i na DVD; zwraca uwagę występujący w krakusce pianista Half-Ape Half-Mitch oraz perkusjonalista Crackin’ Mitch w jasnobrązowym garniaku. Szkoda tylko, że przez całą Partyjkę ani razu nie pojawia się zbliżenie na cuicę.




piątek, 10 maja 2019

Poeci, chemicy i majsterkowicze (z frontu czytelniczego, cz. 2)




Choć w domu i w zagrodzie takie urwanie głowy, że nie ma kiedy taczek załadować, to jednak udało mi się przeczytać parę rzeczy, w tym jedną całkiem spontanicznie zaraz po kupieniu.


4. Robert van Gulik, Sędzia Di i poeci, tłum. Ewa Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2007

Czas na kolejne spotkanie z chińskim sędzią pokoju. Powieść mieści się chronologicznie między Czerwonym pawilonem a Perłą cesarza, powstała natomiast jako ostatnia w serii i ukazała się już po śmierci autora.
Tym razem sędziemu Di znów nie towarzyszy żaden z przybocznych, za to jedną z głównych ról odgrywa znany nam z poprzednich powieści Lo, kolega z sąsiedniego okręgu. Di postanawia spędzić u niego w Chin-hwa dwa dni po konferencji sędziów z całej prefektury, a do przygotowanych przez kolegę atrakcji należy kolacja, na którą Lo, poeta-amatór, zaprosił kilku mistrzów poezji: akademika Shao, nadwornego poetę Changa oraz… mnicha-grabarza Lu. Jak się łatwo domyślić, nie wszystko idzie według planu. W drodze do siedziby gospodarza obaj sędziowie dowiadują się o morderstwie studenta-stypendysty i wyruszają zbadać sprawę. Na tym nie koniec, bo na kolacji pojawić się ma jeszcze jedna gościa – słynna poetka Yoo-lan, która przybyła do miasta pod konwojem, zmierzając do stolicy jako oskarżona o morderstwo służącej. Trzy wcześniejsze instancje nie zdołały ani udowodnić jej winy, ani uniewinnić, więc dwaj sędziowie będą mieli dodatkową zagadkę do rozwiązania. I to nie koniec kłopotów.
Jak wiadomo, poezja miała ogromne znaczenie w kulturze chińskiej, a już szczególnie w najbardziej klasycznej pod tym względem epoce Tang. Także i sędzia Di zawędrował wreszcie w środowisko poetów. Jego kolega po fachu, którego dotąd mieliśmy okazję poznać jako jowialnego bon vivanta zainteresowanego głównie ucztowaniem, pokazuje się tu jako całkiem kompetentny śledczy. Niebagatelną rolę odgrywa motyw lisa: miejscowi uważają te zwierzęta za obdarzone nadprzyrodzoną mocą, w Chin-hwa znajduje się też poświęcona im opustoszała świątynia. Nawet zabobonna służąca, na widok obrażeń zamordowanego studenta, twierdzi, że został on zagryziony przez dziewczynę bedącą lisem. Lisica-obrocień to istota znana z wierzeń dalekowschodnich – oprócz Chin lisoduchy znamy z kultury japońskiej, pisał o nich choćby Lafcadio Hearn vel Koizumi Yakumo. Prócz tego po raz trzeci od początku serii pojawia się wątek nieheteroseksualny – ledwo zarysowany, ale zawsze. Podobnie jak w Nawiedzonym klasztorze, absolutnie nikogo tu nie dziwi, że kobiecie może się podobać inna kobieta. W Złotych morderstwach był dla odmiany wątek męsko-męski, który sugerował, że w dawnych Chinach tego typu związki spotykały się z potępieniem, choć sędzia Di nie podzielał powszechnych uprzedzeń.
Tłumaczenie jest w miarę dobre, czasem tylko kuleje interpunkcja. Tłumaczka najwyraźniej też nie skumała, że pojawiająca się często nazwa „Szuchuan” oznacza po prostu Syczuan. Nie podoba mi się też wzmianka o „regimencie Straży Cesarskiej” – Westwalewicz-Mogilska nie zetknęła się chyba z takim pojęciem jak „gwardia”. Poza tym przyjęcie przenosi się w pewnym momencie na świeże powietrze, gdzie często mowa o „piniach” - a przecież w Chinach pinia nie występuje, to jest drzewo śródziemnomorskie. Chodziło bez wątpienia o sosnę (ang. pine). Sam autor dopuszcza się pewnego anachronizmu, każąc sędziemu Lo i jego gościom podziwiać pokaz fajerwerków. Jak wiadomo, Chińczycy od wieków lubili sztuczne ognie, ale najwcześniejsze znane relacje na ich temat pochodzą z IX wieku, a tutaj mamy VII. 


5. Isaac Asimov, Powiew śmierci, tłum. Tadeusz Żbikowski, Warszawa 1971
(“seria z jamnikiem”)

Isaac Asimov (Izaak Ozimow) kojarzony jest głównie jako sajęsfikszynista – z naciskiem na sajęs, był bowiem profesorem biochemii – i ojciec-założyciel robotyki, twórca m.in. „trzech praw robotyki”, na które do dziś powołują się ludzie przy tworzeniu sztucznych inteligencyj. Mniej znanym elementem jego dorobku są kryminały, takie jak Powiew śmierci z 1958 r. (pierwotnie wydany jako The Death Dealers, dopiero później przemianowany na A Whiff of Death).
            Głównym bohaterem jest Louis Brade, od jedenastu lat adiunkt na wydziale chemii. Pewnego popołudnia, kończąc pracę, zastaje w laboratorium martwego doktoranta. Przybyły detektyw skłonny jest uznać zdarzenie za nieszczęśliwy wypadek, wynikający z pomylenia przez denata octanu sodu z cyjankiem sodu. Brade jest jednak przekonany o morderstwie, zwłaszcza że Ralf Neufeld był człowiekiem dość konfliktowym. Poza wszystkim innym, od sprawy zależy kariera Brade’a na uczelni. Od kilkunastu lat pozostaje zatrudniony na czas określony i żona ciosa mu kołki na głowie, że jeszcze nie został docentem, którego trudno byłoby bez powodu wywalić z uczelni. A teraz w dodatku pasuje na głównego podejrzanego. Nie ma wprawdzie wyraźnego motywu, ale kto inny go ma?
       Intryga stricte kryminalna jest tu niespecjalnie rozwinięta, opiera się w dużej mierze właśnie na poszukiwaniu motywu, co nie przychodzi Brade’owi z łatwością, bo o zmarłym praktycznie nikt nic nie wiedział. W napięciu pozwala utrzymać narrację podział tekstu na rozdziały na zasadzie cliffhangerów. Natomiast oprócz poszukiwania sprawcy mamy do czynienia z obrazem środowiska akademickiego. Widać, że do dziś tak naprawdę niewiele się zmieniło. Uwaga wielu naukowców skupia się na pozyskiwaniu dotacji zamiast na prowadzeniu badań. Jedni są sztywniejsi, inni luźniejsi wobec studentów, pojawiają się także wydziałowi obmacywacze. Chemicy popadają we frustrację w obliczu rozwoju badań i zmieniającego się charakteru ich dziedziny (pamiętajmy, rok wydania 1958): sędziwy Kap Anson pozostaje ostatnim weteranem „chemii retorty i kurka” w obliczu inwazji mechaniki kwantowej i fizyko-chemii. Brade ma refleksję, że z chemii zrobiono w pewnym stopniu naukę użytkową na usługach państwa i biznesu; stąd zawiść wobec specjalistów od nauk społecznych, którzy nie mają takich problemów. A skoro mowa o Ansonie, to jego wzajemne stosunki z Brade'em stanowią przykład żywych do dziś quasi-feudalnych relacji między profesorem a adiunktem.
            Podobno Asimov nie umiał tworzyć postaci kobiecych, bo do pewnego wieku nie znał prawie żadnej kobiety. W Powiewie śmierci są trzy. Najlepiej wypada Doris, żona Brade'a. Z początku sprawia niezbyt sympatyczne wrażenie – ot, niedobra małżonka, która się wszystkiego czepia. Z czasem jednak w rozmowach z mężem okazuje się mieć odmienne spojrzenie na niektóre okoliczności jego prywatnego śledztwa, a poza tym punktuje niedorzeczności życia uniwersyteckiego, jak owa czołobitność wobec naukowca stojącego wyżej w hierarchii. Z facetów ważną postacią jest też prowadzący śledztwo detektyw Jack Doheny – człowiek, który nie zna się na chemii, ale jest profesjonalistą w swoim fachu, na tej samej zasadzie, na której Brade jest dobrym chemikiem, ale słabo mu idzie robota śledcza.
            Ogólnie fajnie się czyta, choć zarówno narracja, lekko bucowata kreacja głównego bohatera, jak i język przekładu odrobinę trącają myszką.


6. Olga Drenda, Wyroby. Pomysłowość wokół nas, Kraków 2018

            Olgę Drendę kojarzę dzięki mediom społecznościowym: najpierw załapałem się na fapejdż „Duchologia”, potem przyszła pora na konto instagramowe. Skoro autorka ta interesuje się estetyką, do której i ja mam sentyment, uznałem, że powinienem przeczytać jej niedawną książkę. Okazja zakupu przydarzyła się w Galerii Miejskiej „Arsenał” w grodzie Poznaniu.
          Czym są tytułowe wyroby? Zakreślaniu ram definicji tego pojęcia autorka poświęca niejedną stronicę, ale najogólniej chodzi o przedmioty dekoracyjne (choć nie tylko), czasami użytkowe, a czasem zupełnie bezużyteczne, wytwarzane oddolnie i mające w sobie ducha pomysłowości. Często bywają nieokrzesane, pokraczne, a wręcz brzydkie jak noc, ale mimo to budzą sympatię jako dzieła ludzi, których kreatywność, jak też potrzeba upiększania rzeczywistości, często przekraczała ich zdolności techniczne czy jakość dostępnych materiałów i technologii produkcji. Jest to bliskie wyznawanej przeze mnie idei postprymitywizmu i można by właściwie nazwać wyroby sztuką postludową albo neoludową. Przy czym niekoniecznie oznacza to produkcję stricte nieprofesjonalną: oprócz przedmiotów amatorskich czy półamatorskich trafiają się wyroby rzemieślnicze, z niskonakładowej produkcji przemysłowej albo uboczne fuchy pracowników różnych zakładów. W czasach PRL skłonność do samoróbek wynikała z powszechnych niedoborów, często też za materiał służyły odpady z „poważnej” produkcji, ale zjawisko nie zanikło w okresie transformacji przetrwało do dziś.
       Takie obiekty występują na całym świecie (Maurycy Gomulicki mógłby pokazać mnóstwo przykładów z Meksyku), ale Ducholożka skupia się przede wszystkim na gruncie polskim, przywołując niekiedy przykłady zagraniczne tytułem analogii. Czegoż tu nie ma: monidła, oleodruki, plastikowe flamingi i łabędzie rzezane z opon, krasnale ogrodowe i odpustowe Wenusy. Rozdział pt. „Tworzywa” daje krótki i jak dla mnie niekompletny zarys historii popularności tworzyw sztucznych – bakielitu, igelitu, celuloidu – na przestrzeni lat PRL (pamiętamy z Grzebałkowskiej, że w latach powojennych, gdy plastik stawał się hitem, Zdzisławowi Beksińskiemu wpisano w książeczkę pracy stanowisko „plastik”). Pojawia się też wątek częstochowski; nie dziwota, skoro odpusty pod Jasną Górą – a i pewnie stragany na Św. Barbary – były od zawsze zagłębiem wyrobów.
Zwierzęciem totemicznym Drendy (względnie zwierzęciem spirytusowym – spirit animal) jest Myszka Miki w swej najbardziej nieforemnej, pirackiej postaci, nic więc dziwnego, że sporo miejsca poświęca autorka rodzimym podróbkom postaci disneyowskich i nie tylko. Kultowym statusem wśród fanów Gwiezdnych wojen cieszą się podobno produkowane w latach 80., najpierw w Gdańsku, a potem i gdzie indziej, bootlegowe figurki bohaterów. Sprawdziłem: na Ebayu pierwszy z brzegu spapugowany Darth Vader bez peleryny i o proporcjach goryla chodzi za 600 dolarów. Jeszcze brzydszego i jeszcze pokraczniejszego, z nieruchomymi kończynami, można dostać już za 400.
    Nie brakuje wątku muzycznego: setki kapel bigbitowych z lat sześćdziesiątych, z których większość popadła w całkowite zapomnienie, były same w sobie swego rodzaju muzycznym wyrobem. Bardziej za to namacalny przykład stanowią pocztówki dźwiękowe, owe chałupniczo produkowane tańsze zamienniki gramofonowych singli, zabójcze dla igły. W latach sześćdziesiątych panowała na nie dzika moda, czego oddźwięk mamy choćby w Autobiografii Perfectu, zręczni zaś producenci mieli okazję zrobić niezły biznes. „Scena pocztówkowa” miała swoje gwiazdy, jak Janusz Laskowski, i hity, jak sławetny Biały miś, którego kwestia autorstwa pozostaje nierozstrzygnięta do dziś.
Ostatnie rozdziały dotyczą wyrobów o charakterze już bardziej praktycznym. Amatorska metaloplastyka realizowała się w ogrodzeniach i furtkach domków jednorodzinnych czy ogródków działkowych, a ducha majsterkowania i wynalazczości budził w naszym kraju Adam Słodowy. Do jego przejawów należały ongiś „łunochody” – konstruowane chałupniczo maszyny rolnicze, a dziś przemawia on przez speców hakujących fabryczną elektronikę i ulepszających komercyjne artykuły, żeby nie psuły się tak szybko.
        Lektura jest dość porywająca, skończyłem ją w niecały tydzień, co jak na moje normy stanowi istny rekord. Pod względem językowym nie mam zastrzeżeń, poza „kulami do bilarda”. No i jeszcze pojawia się tam gdzieś „Cesarstwo Austro-Węgierskie” – Cesarstwo było Austriackie, Węgry były królestwem. Narracja została poprowadzona dość esejowo, z płynnym przechodzeniem od jednego tematu do drugiego. Mamy tu do czynienia nie tyle z systematyczną klasyfikacją wyrobów czy ich rysem historycznym – w końcu i sam przedmiot pracy jest cokolwiek amorficzny – co raczej z wprowadzeniem do tematu zasługującego na dalsze badania.
Wyroby sakralno-cmentarzne