poniedziałek, 30 września 2019

Banzai! (z frontu czytelniczego, cz. 3)




Różne okoliczności zmusiły mnie latem, żebym zamiast uprzednio wyznaczonego kursu czytelniczego zajął się znowu II wojną światową, przede wszystkim na Oceanie Spokojnym.



7. Andrzej Perepeczko, Komandosi w akcji, Gdańsk 1982
(z serii Wojny morskie)

            Ale najpierw – bliżej Atlantyku. Książka znanego popularyzatora historii wojenno-morskiej  (a przy okazji kuzyna Dżejnosika) opowiada o ludziach, których związki z morzem były połowiczne – o brytyjskich komandosach. Dziś w siłach zbrojnych Zjednoczonego Królestwa miano „Commando” noszą tylko jednostki piechoty morskiej i powiązane z nimi armijne jednostki wsparcia (artyleria, saperzy), ale w czasie wojny istnieli przede wszystkim komandosi wojsk lądowych, a nawet marynarki wojennej (nie mówiąc o jednostkach sojuszniczych, w tym polskich). Nie od początku wykonywali też ataki spadochronowe – przeznaczeni byli przede wszystkim do desantów z morza.
            Formacja w czapkach z dzianiny i zielonych beretach powstała, by wzmacniać morale osamotnionych po upadku Francji Brytyjczyków, nękając przeciwnika niespodziewanymi atakami na wybrzeże. Perepeczko omawia tylko najgłośniejsze operacje – niekoniecznie najbardziej udane. Należą tu choćby wypady na ziemię norweską – na Lofoty i Vågsøy, mało znaczące pod względem strategicznym, ale głośne propagandowo. Jest też najszerzej chyba zakrojona operacja „Chariot” – atak na St. Nazaire w 1942. Grupa uderzeniowa miała zniszczyć jedyny w rejonie suchy dok, który pomieściłby groźnego „Tirpitza”. Zadanie to się udało, pomimo ciężkich strat (za „Chariot” wręczono pięć Victoria Crossów, w tym pośmiertnie sierż. Durrantowi – był to jedyny przypadek, kiedy wysokie to odznaczenie otrzymał żołnierz wojsk lądowych za starcie morskie, i to z rekomendacji nieprzyjaciela). Kompletną klęską okazała się za to operacja „Flipper”, czyli atak na kwaterę główną Rommla w Libii. Afrykę Północną reprezentuje jeszcze „Agreement”, czyli równie nieudana próba rozwalenia portu w zdobytym przez Niemców i Włochów Tobruku, o którym czytałem w zeszłym roku w książce Zbigniewa Kwietnia Tobruk 1941-42 – tu oczywiście opisana bardziej szczegółowo.
Nie brakuje rozdziału poświęconego bodaj największej klapie Churchilla – kontrowersyjnej operacji „Jubilee”, choć w niej oprócz komandosów brali też udział żołnierze jednostek regularnych, głównie Kanadyjczycy. „Próba generalna” w Dieppe przed otwarciem frontu zachodnioeuropejskiego zakończyła się potwornymi stratami i utratą dużej ilości sprzętu. Jest raczej pewne, że Churchill rozmyślnie rzucił tych żołnierzy na pożarcie, po to tylko, żeby pokazać, że na drugi front jest jeszcze za wcześnie i żeby Stalin przestał mu wiercić dziurę w brzuchu. W przypadku „Jubilee” mamy zresztą polski akcent: w eskorcie desantu znajdował się polski niszczyciel „Ślązak”. No i jest jeszcze „Frankton” – atak kajakowy na Bordeaux (upamiętniony filmem The Cockleshell Heroes), przedstawiony z perspektywy bardzo indywidualnej i dający pojęcie o stratach, jakie ponosiły jednostki komandosów – dziesięciu wyszło, dwóch wróciło. Na koniec jeden z największych sukcesów brytyjskich na Dalekim Wschodzie, czyli rajd kutrem „Krait” na żeglugę japońską w okupowanym Singapurze.
Narracja jest płynna, zajmująca i nieco fabularyzowana (z dialogami włącznie), a uzupełniają ją mapy poszczególnych akcji oraz wklejka ze zdjęciami. Czyta się bardzo dobrze, pomimo okazjonalnych literówek i pewnych uproszczeń – np. w posłowiu autor wymienia pokrótce niektóre głośne akcje oddziałów specjalnych II wojny, w tym atak na wyspę Makin jako przykład działań amerykańskich rangersów. Tyle że to nie byli rangersi (US Army), jeno efemeryczna formacja raidersów (US Marine Corps). Poza tym szkoda, że nie wspomniano, jak wielki opór komandosi napotykali ze strony konserwatywnych kręgów wojskowych i politycznych Wielkiej Brytanii – właściwie tylko dzięki osobistej protekcji Churchilla ten „niedżentelmeński” rodzaj broni mógł się rozwijać. Jednym zresztą z najsłynniejszych dowódców komandosów był zresztą wielki ekscentryk Jack Churchill, raczej niespokrewniony z premierem. Dowódcą Operacji Połączonych został zaś ostatecznie admirał Louis Mountbatten, późniejszy ostatni wicekról Indii, w 1979 r. zamordowany przez IRA.


A dalej już idą same Historyczne bitwy:

8. Michał A. Piegzik, Guadalcanal 1942-1943, Warszawa 2013

Tę książkę przeczytałem na urlopie, ale ze względów częściowo związanych z obowiązkami zawodowymi. Jej autorem jest user Piegziu z Histeryków, który później wydał jeszcze kilka pozycji o dalekowschodnio-pacyficznym teatrze działań II wojny światowej (w tym roku wyszedł Ocean Indyjski, który na pewno kiedyś przeczytam, bo mowa w nim m.in. o japońskich rajdach na Cejlun). Niewątpliwą zaletą autora jest znajomość języka japońskiego, pozwalająca mu sięgać do archiwów Nipponu. W trakcie pisania Guadalcanalu jeszcze nie władał nim w wystarczającym stopniu, ale poprawił się w późniejszych pracach. Mimo wszystko widzimy tu perspektywę zarówno japońską, jak i amerykańską.
Marines z okładki akurat niewiele mają do powiedzenia w sprawie perspektywy, bo hełmy im opadają na oczy (było założyć czapkę pod spód!) Nie bardzo też wiadomo, czy broń, z którą biegnie ten na pierwszym planie, to thompson czy browning. Okładkę namazała Barbara Kuropiejska-Przybyszewska. Jej szkicowo-prymitywistyczny styl na okładkach kilku innych habeków zrobił tak wielkie wrażenie na bywalcach wiadomego forum, że zaczęli insynuować, jakoby wykonywanie okładek powierzono wnuczce redaktora naczelnego. Trzeba jednak przyznać, że Gadarukanaru jest jedną z jej najlepszych prac w tej serii i nie może się równać z Przedmościem rumuńskim 1939, gdzie w tle widać kilku biegnących żołnierzy, z których każdy ma łokieć w innym miejscu.
A tu nie pokolorowano.

Głównym obiektem strategicznym na Dakarunaru było lotnisko, zbudowane przez Japończyków, potem odbite przez Amerykan i ochrzczone Henderson Field (dziś Honiara International). Dla japońskiego lotnictwa była to silna miejscówka w kontekście ataków na Nową Gwineę, a nawet dalej na południe, ku Australii. Trudno się więc dziwić, że wojska cesarza zdecydowały się ją odbić. Pierwszym mocnym akcentem był atak wiceadmirała Mikawy, który rozbił w puch amerykańskie krążowniki kole wyspy Savo. Lotniskowce adm. Fletchera wycofały się w obliczu przewagi powietrznej nieprzyjaciela, a wkrótce po nich to samo uczyniły jednostki transportowe, nawet jeszcze porządnie nie wyładowawszy zaopatrzenia dla piechoty morskiej. Marines pozostali w rejonie Henderson Field bez wsparcia marynarki i z zapasami żywności na jakiś tydzień – dobrze, że mieli choć ryż, pozostawiony przez poprzednich gospodarzy – a wokoło w dżungli czaili się Japończycy, oczekując na posiłki. Tymczasem adm. Yamamoto postanowił wykorzystać okazję do wymarzonej od dawna walnej bitwy, w której Połączona Flota mogłaby ostatecznie złamać marynarkę amerykańską.
M.A. Piegzik całkiem sprawnie opisuje bitwę, która miała przecież charakter wielopłaszczyznowy: toczyła się na lądzie, na morzu i w powietrzu. Z jednej strony wojska japońskie usiłowały zdobyć Henderson Field, przy wielkich stratach i wciąż bez powodzenia – synchronizacja działań zupełnie im nie wychodziła, bo droga przez dżungiel nie jest usłana różami. Z drugiej, Japończycy próbowali zneutralizować lotnisko za pomocą bombardowań, napotykając na opór lotnictwa amerykańskiego. Z trzeciej wreszcie zarówno amerykańskie, jak i japońskie okręty przerzucały na Kanał Guadanal posiłki i zaopatrzenie, równocześnie starając się przeszkodzić drugiej stronie. Doprowadziło to do kilku bitew morskich: koło wyspy Savo, wschodnich Wysp Salomona, przylądka Esperance, wysp Santa Cruz, przylądka Tassafaronga, no i bitwy o Gada w Kanale, nie bez przyczyny nazywanej przez Amerykan „piątkiem trzynastego”.
Wszystkie działania przedstawione są w sposób przejrzysty: perspektywa narracji zmienia się co rusz w wydarzeniach oddalonych nieraz o zaledwie kilka minut, ale zakałapućkać można się tylko czasem. Najlepiej przedstawione są właśnie starcia morskie, a opisowi działań lądowych zdecydowanie brakuje porównywalnej głębi, ale gdyby autor w pełni rozwinął skrzydła, tudzież dorzucił nieco perspektywy indywidualnej, to książka musiałaby mieć z 600 stron. Zwraca uwagę, że zaangażowane siły były stosunkowo nieliczne: Amerykanie bronili Kaktusa siłami jednej wzmocnionej dywizji marines pod dowództwem gen. Alexandra Vandegrifta, ich przeciwnicy mieli tam też wszystkiego parę dywizji, generalnie opisywane są działania pułków, batalionów i kompanii. Również z przyczyny braku miejsca ostatni etap działań, od grudnia 1942, kiedy to miejsce piechoty morskiej zajęły wojska lądowe, został zrobiony trochę skrótowo. Przy okazji – na s. 288 autor się pomylił, pisząc o 132. DP – Amerykanie nawet nie mieli dywizji o takim numerze, a na wyspie walczył 132. pułk piechoty, wchodzący w skład zbiorczej DP „Americal” (potem numerowanej jako 23. DP).
Co do marynarki, to nie ma tym razem na końcu tabelki z wykazem okrętów uczestniczących w działaniach, za to jednostki pływające poszczególnych ugrupowań obu stron i ich organizacja wymienione są w rozdziałach dotyczących każdego ze starć morskich. Fanów Naruto może zainteresować, że w działaniach wokół wyspy brał udział niszczyciel „Akatsuki” – i zatonął. Nazwa ta zresztą uchodziła w marynarce japońskiej za pechową, każdy noszący ją okręt źle kończył.
Co mi psuło odbiór? Warstwa językowa. Tajny Agent Piegziu wyznał wprawdzie na Histerykach, że książkę pisał jeszcze jako nastolatek, ale w takiej sytuacji redakcja i korekta powinny mu trochę wyklepać ten tekst. A tymczasem korekta zwiała jak Fletcher spod Savo, nawet nie poprawiwszy „Figther” na „Fighter” (w obrębie całego tekstu tylko dwa razy napisane poprawnie), i pozostawiła autora w nierównej walce z językiem polskim. Czasami w używanych przez MAP sformułowaniach za bardzo znać angielszczyznę („bataliony konstrukcyjne” zamiast budowlanych, „niezależne” jednostki zamiast samodzielnych, „inicjowanie pożarów”), wykrzaczają mu się też frazeologizmy („przyjął na siebie odpowiedzialność”, „wprowadziła w konsternację”, Japończycy też usiłują „rozbić ducha” obrońców). Trudno powiedzieć, dlaczego autor zdecydował się napisać „zdezorientowanie” tam, gdzie wystarczyłaby „dezorientacja”. Nazwa samej wyspy raz się odmienia, a raz nie, zaś słynne japońskie torpedy z jakiegoś powodu pokarano dziwaczną pisownią: „Długie lance” – pierwszy wyraz wielką literą, drugi małą, w stylu francusko-rosyjskim. Czasem też się trafi zwykła literówka albo czeski błąd, i to ocierające się o czarny humor: pewien podpułkownik zamierzał lądować „w miejscu wskazanym przez partol”, co zakończyło się jego śmiercią, zaś inny dowódca wyznaczył żołnierzy „do planowanego raju”. Warto poza tym zauważyć, że myśliwiec P-39 to „Airacobra”, a nie, jak sądzi autor, „Aircobra”. Niespecjalnie mi się też podoba używanie w kółko wyrazu „wróg” przy sporadycznym zaledwie „nieprzyjaciel”, tudzież przymiotnika „wrogi” – szczególnie kuriozalnego w zestawieniach typu „wrogie dokumenty”. Kolejna kwestia to stosowanie słowa „sojuszniczy” w znaczeniu „swój” – wychodzi na to, że sojusznikami Amerykanów byli Amerykanie, a sojusznikami Japończyków – Japończycy; z drugiej strony nic w tym dziwnego, zważywszy, że na s. 256 admirał Hashimoto wysyła meldunek sam do siebie (cóż, problemy z tarczycą to poważna sprawa). Mamy też wyrazy „Amerykanin” i „Japończyk” dla uniknięcia powtórzeń nazwisk poszczególnych dowódców, co nie wypada zbyt naturalnie w sytuacjach, gdy w danym fragmencie występują sami Amerykanie i Japończycy. W pewnym miejscu adm. Scott zostaje nazwany w trzech kolejnych zdaniach „Scottem”, „Amerykaninem” oraz „dowódcą TG-62.2”, choć w drugim i trzecim wystarczyłby podmiot domyślny. Autor w ogóle zdaje się niespecjalnie grokować tę koncepcję, bo np. na stronie 172 „Sumiyoshi” jest podmiotem w trzech zdaniach z rzędu. Nieco wyżej czytamy: „...Oka znalazł się 1,5 km na północny wschód od Mount Austen, gdzie Japończyk dowiedział się...” No i po co ten „Japończyk”? Co prawda w dyskusji na Histerykach M.A.P. przyznaje, że redakcja w ogóle cokolwiek tu zrobiła – a mianowicie to ona pozmieniała pisownię nazw kodowych japońskich samolotów z cudzysłowu i wielkiej litery na małą literę bez cudzysłowu („20 betty wystartowało…”). Autor był tak podniecony perspektywą wydania swojej książki, że się zgodził. A potem płakał, bo nie miał śpiworka.
W książce są dwie wklejki z ilustracjami – głównie portrety admirałów obu stron, pozostałe rodzaje wojsk reprezentują tylko Hyakutake i Vandegrift. Jest też trochę zdjęć z okresu bitwy, często nie najlepiej rozplanowanych, np. jedna fotografia zajmuje trzy czwarte, a druga ma wielkość znaczka pocztowego. Mapy, jak to ostatnio w habekach, bele jakie. Mamy więc mapkę Wadi al-Kanal i wysp ościennych, ale jedyne zaznaczone na niej obiekty to Henderson Field, zatoka Kamimbo oraz przylądki Lunga Point i Esperance. Nie pojawia się Tassafaronga, Taivu czy Kokumbona, a choć rzeki zostały wyrysowane, to jednak nie mają podpisów i można jedynie zgadywać, która z nich to Ilu, Matanikau, Lungga albo Tenaru. Pozostałe trzy mapki prezentują przebieg niektórych bitew morskich.
Mimo wszelkich zastrzeżeń, jak na standardy serii, książka jest zrobiona przyzwoicie: ani bez sztabowego nudziarstwa w stylu Lecha Wyszczelskiego, ani bez szczególnej iskry bożej. Autor stwierdza, że pragnął udowodnić, że to Anal Canal, a nie Midway był punktem zwrotnym w walkach na Oceanie Spokojnym. Też bym tę wyspę nazwał „pacyficznym Stalingradem”, ale jak mawiali starożytni Rzymianie: „why not both?” W każdym razie wierzę MAP-owi na słowo, że w późniejszych książkach się pod każdym względem poprawił, i czekam, aż dostanę w swe macki Ocean Indyjski.
           

9. Jarosław Jastrzębski, Pearl Harbor 1941, Warszawa 2011

Cofam się do samego początku wojny na Pacyfiku. 7 grudnia 1941 r. stał się dla Ameryki „Dniem Hańby” po tym, jak lotnictwo japońskie znienacka uderzyło na jej flotę w głównej bazie na Hawajach. Choć koncepcja admirała Yamamoto nie była całkiem oryginalna – inspirował się z pewnością wcześniejszym druzgocącym atakiem brytyjskiego lotnictwa na marynarkę włoską w Tarencie – to jednak wystarczyła, żeby zadać Amerykanom ciężkie straty i przekonać ich, że Japończycy nie żartują. Choć atak miał przebieg cokolwiek jednostronny, doczekał się jednak książki w popularnej serii poświęconej bitwom. Autor, Jarosław Jastrzębski, to ogólnie specjalista od wojny morskiej, osobliwie na Pacyfiku.
O ile książka Piegzia stanowiła stricte opis jednej, konkretnej kampanii, to w Pearl Harbor mamy – jak to czasem bywa w habekach – narrację od Adama i Ewy. A ściślej biorąc, od siedemnastowiecznego szogunatu, żeby prześledzić, jak doszło do tego, że kraj w zasadzie feudalny i odizolowany od reszty świata w stosunkowo krótkim czasie stał się mocarstwem zdolnym rzucić wyzwanie samym US of A. Dzieje modernizacji Nipponu i dążenie do wojny przedstawione są dość zgrabnie, podobnie z Ameryką i narastaniem napięcia. Czasem autor sprawia wprawdzie wrażenie, jakby bił na objętość (wymienienie z nazwy wszystkich okrętów liniowych, które mieli wycofać ze służby uczestnicy konferencji waszyngtońskiej). Dalej omówiona jest droga do Pearl Harbor i przygotowania stron. Im dalej w las, tym lepiej widać nabijanie objętości, przejawiające się w streszczaniu biografii Yamamotego Isoroku (jest to jedyny z opisanych w niniejszej notce habeków, w którym zastosowano japoński porządek – nazwisko przed imieniem) czy np. krótkiego zarysu rozwoju japońskiego lotnictwa morskiego. Wszystko to jednak przedstawiono na tyle przejrzyście, że jakoś nie przeszkadza. Sporo stron zajmują krótkie charakterystyki poszczególnych okrętów i typów samolotów. Nawiasem mówiąc, okręt podwodny USS „Pollack” to nie jest polski akcent – jak większość ówczesnych amerykańskich podłódek, wziął on nazwę od fauny morskiej, a konkretnie od rdzawca, ryby dorszowatej. Podobnie trudno się doszukiwać polskich inspiracji w nazwie japońskiego niszczyciela „Nowaki”. Za to w bazie Pearl Harbor stał w dniu ataku akcent chiński w postaci jachtu USS „Cheng Ho”, nazwanego na cześć słynnego piętnastowiecznego admirała i kastrata, który dopłynął do Afryki, a zdaniem niektórych nawet do Ameryki i na Księżyc. Wikipedia podaje, że była to dżonka motorowa kupiona za dolara od cywilnej właścicielki.
Co w takim razie przeszkadza? Przede wszystkim tendencja autora do powtarzania po kilka razy tej samej informacji, czasami nawet tymi samymi słowami – choćby charakterystyki okrętów, robione na ogół według jednej sztancy. Sporadycznie zdarzają się dysonanse stylistyczne, jak wzmianka o „ksywce” premiera Tōjō  czy też stwierdzenie, że „Niewiele brakowało, a cały element zaskoczenia (…) diabli by wzięli”. Nieco irytująca bywa koncepcja autora, żeby przy pierwszym pojawieniu się jakiejś postaci podawać jej daty urodzenia i śmierci – zawsze, nawet kiedy jest to zbędne, jak na s. 15: „na początku 1867 roku (…) na tron wstąpił młody i otwarty na zmiany Mutsuhito (1852-1912), panujący w latach 1867-1912”. Efektem jest podwójna porcja masła maślanego, czy raczej ramenowego ramenu.
A opis samego ataku? Na około 210 stron książka poświęca mu jakieś 10, po czym autor teoryzuje. Nie jest on dobrego zdania o wiceadmirale Nagumo, uważając go za kunktatora bez wyobraźni. Co się zaś tyczy Amerykan, główną winą za klęskę obarcza dowódcę Floty Pacyfiku, adm. Kimmela. Zwraca – już od pierwszego rozdziału – uwagę na to, że przystąpienie do wojny było Franklinowi D. Rooseveltowi na rękę, bo mógł dzięki temu jeszcze bardziej umocarstwowić USA, ale na szczęście nie popada w teorie spiskowe, jakoby FDR „wiedział, a nie powiedział”.
Są dwie mapy, obie do niczego: gdybym chciał wiedzieć, jak wyglądają Hawaje, zajrzałbym se do atlasu, tymczasem taka pozycja aż się prosi o mapę samej Żemczużnej Gawani z zaznaczonymi pozycjami poszczególnych okrętów. Z kolei mapa „Kampania hawajska 7-23 XII 1941” przedstawia akwen Południowego Pacyfiku: oprócz Pearl Harbor zaznaczono jeszcze Wake, Wyspy Gilberta, Johnston i Palmyra. No i ja się pytam, co by autorowi zaszkodziło, skoro już o tych starciach wspomniał, choćby zdawkowo opisać ich przebieg? Wklejka z ilustracjami jest jedna, przedstawia wyłącznie okręty i samoloty oraz – jednak – zdjęcie lotnicze Pearl Harbor. Okładkę wyciosał Łukasz Mieszkowski i można ją zaliczyć do jego lepszych dzieł w serii, gdyż na ilustracji widać samoloty, płonące okręty, łańcuch górski, a nie ludzi… Ale czy na pewno?
Wujek, gogle byś chociaż założył!
Tak czy owak, jeśli idzie o Pearl Harbor, lepiej przeczytać książkę Jastrzębskiego niż obejrzeć film z Benem Affleckiem.



10. Maciej Borkowski, Midway 1942, Warszawa 1992

Po długim i oszałamiającym paśmie sukcesów Japonii powinęła się w końcu noga. Opowiada o tym pierwszy z habeków wydanych w kolorowej okładce, zamiast w białej obwolucie z lepszą lub gorszą ilustracją.
W pewnym momencie, na początku 1942, dowództwo japońskie stanęło w obliczu leninowskiego pytania: „co robić?” Pojawiły się dwie koncepcje, co do których, jak zwykle, jadmirałom trudno się było dogadać. Jedna to atak przez Nową Gwineę na południe, żeby zagrozić Australii. Druga, forsowana przez Yamamoto, polegała na zajęciu wysp Midway, skąd można by szachować Hawaje. Ostatecznie zaczęto realizować obie, choć kierunek midwayski nie byłby taki pewny, gdyby w międzyczasie amerykańskie bombowce ppłk. Jimmy’ego Doolittle’a nie zbombardowały Tokio, co uświadomiło Nipponowi konieczność działania w kierunku zachodnim. Książka opisuje też jednak pokrótce południowy, którego kulminacją była bitwa na Morzu Koralowym – przegrana przez Amerykan, stracili wówczas lotniskowiec „Lexington”. Przy tym marynarka japońska od dawna miała idefiksa na punkcie wielkiej, decydującej bitwy, która rozstrzygnęłaby wojnę za jednym zamachem. Porównanie potencjału militarnego Japonii i USA wyraźnie wskazywało, że Nippon ma szansę wygrać tylko wtedy, gdy sparaliżuje amerykańską potęgę morską jednym ciosem. Idea ta stała u podstaw ataku na Pearl Harbor i w takiej czy innej formie przetrwała aż do 1944. Desant na Midway wydawał się dobrą okazją, żeby zwabić przeciwnika i stoczyć decydującą bitwę. Japończycy faktycznie się jej doczekali… ale z wynikiem przeciwnym do zamierzonego.
Autor prezentuje więc przygotowania do ataku, który już na wstępie skazany na niepowodzenie przez to, że Amerykanie zadbali o pracę wywiadowczą i złamali japońskie szyfry. Przy okazji Yamamoto zaplanował atak na Aleuty w ramach maskowania kierunku głównego uderzenia, mamy zatem krótki opis bombardowania Dutch Harbor na wyspie Unalaska. Nie bardzo to wyszło, za sprawą szeregu błędów.
Bitwa zakończyła się miażdżącym zwycięstwem Amerykanów. Japończycy zdołali tylko zbombardować atol, a stracili cztery lotniskowce: „Akagi”, „Kaga”, „Hiryū” i „Sōryū”. Ich zatopienie wiązało się wprawdzie z istną rzezią amerykańskiego lotnictwa torpedowego. Wtedy m.in. zginął lecący z Midway pilot piechoty morskiej, mjr Henderson, na którego cześć marines nazwali później lotnisko na Guadalcanalu. Eskadry torpedowe US Navy praktycznie przestały istnieć, ale gdy japońskie myśliwce z osłony lotniskowców były zajęte ich masakrowaniem, górą przebiły się bombowce nurkujące. Opis bitwy jest miejscem, w którym pojawiają się fragmenty relacji paru uczestników – amerykańskich lotników Dickinsona i Gaya oraz Fuchidy, oficera z lotniskowca. W końcowym rozdziale trochę miejsca poświęcono działaniom zespołów japońskich na Aleutach, a całość wieńczy analiza błędów popełnionych przez admirałów Nipponu i innych przyczyn wyniku bitwy.
Językowo jest całkiem przyzwoicie. Odmiana japońskich nazwisk typu „Nagumy” czy „Yamamoty” trochę mi zgrzyta, ale nie aż tak, jak konsekwentne zapisywanie wytwórni lotniczej Consolidated jako „Consolited”. No i jeszcze pojawia się „kapitańska pułapka”, czyli błąd w tłumaczeniu stopnia „captain”, który w wojskach lądowych i lotnictwie oznacza kapitana, ale w marynarce – komandora. Borkowski popełnia go w sposób zupełnie odwrotny niż większość ludzi, mianując komandorami Marshalla Tylera i Richarda E. Fleminga, którzy nie służyli w marynarce, tylko w piechocie morskiej, więc w ich przypadku „captain” był po prostu kapitanem. Nie zastanowiło go to, o czym sam na tej samej stronie napisał: Tyler był trzecim z kolei dowódcą eskadry po śmierci dwóch majorów, zatem musiał mieć niższą rangę.
Zaletę książki, którą doceniłem już w latach dziewięćdziesiątych, stanowi szczegółowy ordebataj obu walczących flot, łącznie z nazwiskami dowódców prawie wszystkich okrętów i grup lotniczych na lotniskowcach. Mapy reprezentują poziom, o jakim dzisiejsze habeki mogą tylko pomarzyć, zaś na dwóch wkładkach z ilustracjami zachowano dobrą równowagę pomiędzy zdjęciami z bitwy, fotografiami okrętów i samolotów oraz portretami dowódców. Porównując admirałów japońskich z II wojny światowej z tymi z 1905 (choćby z Cuszimy J.W. Dyskanta), można dojść do wniosku, że przez blisko czterdzieści lat brody wyszły z mody.
            Co do wartości merytorycznej, to Piegziu na Histerykach w 2011 chwalił tę pozycję jako „Midway w pigułce”, a dwa lata później był już zdania wprost przeciwnego, ale co w niej konkretnie nie klapowało, nie napisał, bo gdyby chciał się odnieść do wszystkich błędów, musiałby napisać nową książkę. Dziś można już przeczytać w serii jego pracę o Morzu Koralowym, natomiast Midway nadal czeka nie tylko na nowe opracowanie, ale choćby na reedycję starego.


poniedziałek, 2 września 2019

Wiosenne płyty na koniec lata



To nic nowego, że zdobywane w ciągu roku płyty opisuję dopiero ze sporym poślizgiem. Wobec tego u progu września przyszła pora na zdobycze z marca. Tym razem trafiło się sporo metalu, i to miejscami symfonicznego, ale nie tylko.


Slayer, Seasons in the Abyss, 1990

Fanem Slayera nigdy nie byłem i chyba już nie zostanę, ale jeśli mam mieć w kolekcji jakąś jedną jego płytę studyjną, to właśnie tę. Do tej pory miałem koncertówkę Decade of Aggression i te utwory, które najbardziej mi się podobały, pochodziły właśnie z Seasons in the Abyss. Wobec tego zdecydowałem się bez wahania, spotykając ten album w Czerwonym Chrząszczu.
„Zabójców z Los Angeles” zalicza się do tzw. Wielkiej Czwórki thrash metalu, razem z Metalliką, Megadeth i Anthraxem. Przy tym, za sprawą bezkompromisowej brutalności oraz tekstów poświęconych okultyzmowi, wojnom i śmierci, Slayer przetarł też szlak death metalowi. Czym Seasons wyróżnia się spośród innych albumów zespołu? Ano tym, że to swego rodzaju synteza i kwintesencja. Trzecia płyta, Reign in Blood, trwała niecałe pół godziny, ale było to pół godziny bezlitosnego ostrzału. Na czwartej, South of Heaven, zamiast artylerzystów spod Ypres muzycy zaczęli udawać walec drogowy. Piąta natomiast połączyła obie tendencje.
Zaczyna się, jak należy, od wygrzewu w postaci War Ensemble, wprost idealnego dla strażaków śpieszących do pożaru. Później stał się on standardowym otwieraczem koncertów. Po tym dźwiękowym ostrzale następuje utrzymany w średnim tempie i dość przystępny (z łatwym do zapamiętania riffem) Blood Red. W podobnej, wściekle kroczącej rytmice utrzymane są Skeletons of Society oraz najbardziej tu chyba przebojowy Expendable Youth. Z kolei do kategorii szybkostrzelnych czadów, napędzanych dziką reperkusją Dave’a Lombardo, należy m.in. Hallowed Point albo Spirit in Black, w którym po raz pierwszy na tej płycie moją uwagę zwróciły solówki gitarowe Hannemana i Kinga – choć do fanów Slayera się nie zaliczam, to ich robotę doceniam.
Ale największe wrażenie robią dwa najwolniejsze utwory. Przerażający Dead Skin Mask  zaczyna się od granych naprzemiennie świdrujących motywów gitarowych, a dalej Araya snuje opowieść na temat seryjnego mordercy Eda Geina. Horrorystyczny efekt potęgują pojawiające się pod koniec dziecięce nawoływania. Na sam finał albumu pojawia się monumentalny utwór tytułowy, choć tam, prawdę mówiąc, tempo się parę razy zmienia, a wyskakujące zupełnie od czapy melodyjne solówki tylko wzmagają wrażenie ogólnego szaleństwa.
Muzyka jest to mocno mototonna, ale potrafi se czasem wciągnąć, nadaje się też do odreagowywania frustracji, np. polityczno-społecznych.



Mark Knopfler, Privateering, 2012

W Czerwonym Chrząszczu nadziałem się też ponownie na Knopflera, i to jeszcze dwupłytowego.
Do stylu Dire Straits właściwie nie nawiązuje tu nic, może jedynie Blood and Water, ale i to raczej do spokojniejszej części repertuaru grupy. Ogólnie rzecz biorąc, muzyka jest równie łagodna i refleksyjna, jak na późniejszym albumie Tracker, dominują nastrojowe ballady. Reprezentatywny dla płyty jest już melancholijny, folkujący otwieracz Redbud Tree z typowo Knopflerowską solówką gitary. Równie lekko brzmią Go, Love czy wieńczący pierwszą płytę Seattle. A już Dream of the Drowned Submariner zasługuje na uwagę choćby za sam tytuł, a poza tym ma jeszcze nastrojowe solo. Tytułowy Privateering to w zasadzie brytyjski folk, choć technika gry na gitarze wprowadza jakiś komponent amerykański. W Miss You Blues artysta wykorzystał melodię tradycyjną Deep Blue Sea z własnym tekstem. Z kolei Bluebird niesie ze sobą klimat cokolwiek argentyński.
Z rzeczy bluesowych pojawił się Don’t Forget Your Hat – akustyczny, jakby żywcem wyjęty z londyńskiego klubu w latach sześćdziestych. Do nielicznych żwawszych utworów należą inne bluesy: Got To Have Something, I Used to Could oraz Gator Blood, jak i kantrówka Corned Beef City. Knopfler często sięga tu po gitarę slide, a także towarzyszy mu harmonijkarz Kim Wilson – przy czym w książeczce jego instrument opisany jest, nieco myląco, jako „harp” – słowo to oprócz harfy oznacza potocznie także harmonijkę ustną, co niekiedy sprawia problemy tłumaczom.
Nie brakuje celtyckich klimatów – zawiera je Haul Away albo Kingdom of Gold. Na instrumentach irlandzkich, podobnie jak na późniejszym albumu, grali John McCusker – skrzypce i cytra oraz Mike McGoldrick – flety i dudy, do tego akordeonista Phil Cunningham. Za mandolinę odpowiada Tim O’Brien, ale do tego gitarzysta Richard Bennett sięga po instrumenty pokrewne – buzuki (greckie, ale chętnie wykorzystywane przez Irlandczyków) i tiple (południowoamerykańskie). Mandolinę zastosowaną bardziej po amerykańsku słychać w kończącym album After the Beanstalk. Wśród licznego personelu warto oczywiście wymienić Guya Fletchera na klawiszach. Ze znanych nazwisk pojawia się jeszcze Chris Botti – jego trąbka dodaje jazzowego klimatu Radio City Serenade, swoją drogą też zawierającemu elementy celtyckie. No i w ramach wokalu pomocniczego wymieniona jest w książeczce Ruth Moody, ale nie zwraca na siebie aż takiej uwagi jak na późniejszym albumie.
Twórczość Knopflera z tego albumu jest elegancka i na poziomie, ale w tak dużej dawce może być usypiająca i niekoniecznie się nadaje jako podkład do intensywnej pracy.



The Police, Outlandos d’Amour, 1978

Trzecim efektem wizyty w tanim markecie był pierwszy album jednego z najważniejszych zespołów końca lat siedemdziesiątych. Swoim nowofalowym rockiem z elementami reggae, jazzu, a nawet muzyki afrykańskiej Sting, Andy Summers i Stewart Copeland nie tylko podbili listy przebojów, lecz także zainspirowali całe rzesze wykonawców. Na gruncie polskim trudno bez ich wpływu wyobrazić sobie choćby Lady Pank albo Perfect. Swoją drogą, choć w dzieciństwie byłem fanem Stinga jako aktora – konkretnie postaci Feyda-Rauthy w Diunie Davida Lyncha – to nie ciągnęło mnie specjalnie do zgłębiania jego muzyki.
Charakterystyczne jest tu dość surowe brzmienie oraz wysoki, zawodzący głos Stinga. Dla niektórych może denerwujący, ale tak to jest, jak się biały bierze za manierę wokalną rodem z muzyki reggae. Początkowy, szybki Next to You jest jeszcze mało charakterystyczny, zwrotka brzmi jak punk rock zainspirowany muzyką lat sześćdziesiątych, jakimś The Who albo czymś w tym rodzaju, tyle że nowocześniej brzmiący. Nowatorskie są dopiero partie wokalne w refrenie, a i nieco zwariowana solówka Andy’ego Summersa robi wrażenie. Generalnie utwory bardziej rockowe, jak Truth Hits Everybody czy Born in the 50s, mniej się z tego albumu zapamiętuje, choć ten drugi ma wdały refren. Najmniej zaś udany się zdaje Be My Girl – Sally, o dość szybkiej zwrotce z niezbyt ambitnym tekstem (powtarzane w kółko „Would you be my girl”?) i interludium w postaci rymowanej recytacji Summersa o dmuchanej lali. Ciekawie za to wypada Peanuts z partią tajemniczego instrumentu, który może być jakąś arabską szałamają, a może tylko podobnie brzmiącym syntezatorem.
Specjalnością The Police okazało się jednak łączenie rocka z brzmieniami regałowymi. Największym hitem z Outlandos była Roxanne, pełna emocji piosenka o uczuciu do prostytutki – w zwrotce podcinanie w rytmie reggae, w refrenie przyczadowanie. W podobnej konwencji urzymany jest Can’t Stand Losing You. Ale mój ulubiony utwór z całego repertuaru The Police to So Lonely – oparty na identycznej strukturze, ale urzekający pogodnymi mimo tytułu harmoniami, w których słychać inspirację Marleyowskim No Woman No Cry. Solówka jest tu zresztą najlepsza na albumie. Poza tym w Masoko Tanga słyszymy reggae w postaci bardziej zafrykanizowanej, a w Hole in My Life – ujazzowione.
Krótko mówiąc, dałem się zaskoczyć jakością Czerwonego Chrząszcza, choć nigdy nie wiadomo, na co się tam trafi – za jedną wizytą nawet kilka ciekawych płyt, a następnym razem wyłącznie bele co.



Deep Purple, InFinite – Gold Edition, 2017

            Deep Purple to kapela, do której mam sentyment, choć nie zaliczyłbym jej do swojej pierwszej dziesiątki. Moim ulubionym okresem działalności grupy jest jednak późny – po definitywnym odejściu Ritchiego Blackmore’a i zajęciu jego miejsca przez sporo młodszego od reszty weteranów amerykańskiego gitarzystę Steve’a Morse’a. Płyta Purpendicular bardzo mi się podoba, powszechnie uważana za słabą Abandon też. Pierwsza z udziałem Dona Aireya na klawiszach Bananas jakoś mi umknęła, Rapture of the Deep słucham najpierw z zaangażowaniem, a od połowy trochę odpuszczam, natomiast na Now What?! większe wrażenie zrobiło na mnie brzmienie niż kompozycje. Ta ostatnia miała już być płytą pożegnalną, bo muzycy nie są coraz młodsi. Praca nad nią tak im się jednak spodobała, że postanowili jeszcze nie kończyć działalności. Tak więc dwa lata temu światło dzienne ujrzał album InFinite. To on ma być teraz pożegnalny, ale kto wie…
            Ogólnie rzecz biorąc, zespół już od dawna nie musi nic nikomu udowadniać, po prostu gra swoje. InFinite jest kolejną porządną płytą nagraną w charakterystycznym stylu. Za produkcję wziął się Bob Ezrin, też weteran, znany choćby z Kissów i Floydowego Muru, w dodatku jeszcze trochę pograł na klawiszach. Głosu Iana Gillana jakby czas się nie imał  – choć tak naprawdę się imał i dlatego właśnie wokalista używa niższych tonacji, nie forsuje już głosu jak w Child in Time, więc oszczędza się na tyle, żeby nie było słychać różnicy. Solówki Morse’a brzmią znajomo, Don Airey, wszedłszy już dawno w buty Jona Lorda, swobodnie żongluje między fortepianem, organami Hammonda a syntezatorem. Zespół przeważnie pędzi do przodu (Time for Bedlam, All I Got Is You ze zmyłkowym nastrojowym wstępem przywołującym ducha Purpendicular), czasami jest ciężki i dobitny (Hip Boots ze świetną barwą hammondów, Get Me Outta Here), czasem robi sobie postój, jak w balladowym The Surprising, które jednak później przyspiesza. Niezależnie jednak od motoryki utworu, sporo jest typowo deeppurplowej melancholii.
Słucha się dobrze, tyle że niewiele pozostaje potem w głowie. Zespół po prostu gra to, na czym się zna, niczym nie zaskakuje… może poza początkiem i końcem płyty. Ten pierwszy to puszczony przez wokoder głos Gillana rozpoczynający Time for Bedlam, ten drugi – przeróbka Roadhouse Blues Doorsów, mniej „do przodu”, a bardziej rozkołysana niż oryginał – no i fortypian daje radę. Poza tym ogólnie fajną rzeczą jest antarktyczna okładka oraz sesja zdjęciowa członków zespołu w strojach dawnych polarników.
            Gold Edition zawiera bonusowy drugi dysk z zapisem koncertu Deep Purple na francuskim festiwalu Hellfest w 2017. Po raz kolejny dochodzę do wniosku, że jestem ciut za stary na płyty koncertowe, jednak weteranów w dobrej formie dobrze czasem posłuchać. Koncert, jak i płytę studyjną, otwiera Time for Bedlam, tu z większym wykopem niż w oryginale. Oprócz niego z zasadniczego albumu powtarzają się jeszcze The Surprising i Birds of Prey, a reszta to już większa lub mniejsza klasyka. I ta z lat siedemdziesiątych – Fireball, Bloodsucker, Strange Kind of Woman – jak i nieco późniejsza w postaci Perfect Strangers. Z nowszych utworów jest tylko emersonowaty Uncommon Man, co prawda rozpoczęty przydługim smytłaniem Morse’a na wieśle. I tu również wszystko comme il fait: Lazy zawiera solo harmonijki i staje się pretekstem dla popisów klawiszowca, za to Space Truckin’ na szczęście nie trwa tym razem dwudziestu minut. Na finał oczywiście Smoke on the Water, a na bis – pierwszy hit zespołu, Hush, poprzedzony standardem Henry’ego Manciniego Peter Gunn, oraz Black Night, tradycyjnie z dużą ilością swobodnych solówków.



Dimmu Borgir, Eonian, 2018

            Norwegia, jak wiadomo, jest zagłębiem black metalu. Styl ten dzieli się zasadniczo na dwie gałęzie: undergroundową i symfoniczną. Do pierwszej należy m.in. Mayhem czy Darkthrone (choć ten ostatni najpierw wyznaczył paradygmat stylu, a potem wielokrotnie pokazał, że nie zamierza się go trzymać jak pijany płota), zaś czołowym przedstawicielem drugiej jest Dimmu Borgir. Nazwa tej kapeli, przez purystów zaliczanej do sprzedawczyków, oznacza po islandzku „mroczne zamczyska” i pochodzi od form wulkanicznych na Islandii, przypominających wyglądem ruiny pradawnych budowli (ich fotografie widnieją w książeczce płyty). Sama grupa cieszy się mianem ambasadora kultury norweskiej, choć przed laty pewien czytelnik napisał do „Teraz Rocka”, żeby nie publikowali zdjęć takich zespołów, bo córeczkę mu wystraszyli.
            Współzałożycielami są wokalista o tolkienowskiej ksywie Shagrath oraz gitarzysta pod równie barwnym pseudonimem Erkekjetter Silenoz (Arcykacerz Sylen). Na drugiej gitarze od lat gra Galder, a składu dopełniają klawiszowiec Gerlioz i akcent polski w osobie Daraya (Dariusza Brzozowskiego), byłego perkusisty Vadera. Rolę basisty pełni cała zasadnicza trójka, tylko na trasy biorą basistę koncertowego.
            Choć drużynie Shagratha nie są obce także elementy industrialne, od których zaczyna się cały album, to szybko ustępują one temu, co uważam za porządne brzmienie black metalu: zestawienie ciężkich, wybrzmiewających gitar z podniosłymi partiami orkiestrowymi. Po takim intrze nawet perkusyjne blasty brzmią dobrze, a przecież ja nigdy nie byłem miłośnikiem blastów. Lepiej mi się tego słucha niż Cradle of Filth – głównie dlatego, że Shagrath nie wydaje z siebie tak irytującego skrzeku jak Dani Filth, woli groźnie chrypieć. Na tej płycie zresztą i tak ceduje sporą część obowiązków wokalnych na chór Schola Cantorum pod batutą Gunvalda Ottesena. Skład orkiestry jest nieznany, nawet nie mam pewności, czy aby nie pochodzi ona z syntezatora, ale z drugiej strony Shagrath i Gerlioz mają w opisie „orchestral arrangements”.
Tak symfoniczne podejście do metalu musi się kojarzyć z Therionem – właściwie powinienem powiedzieć, że fani Theriona będą się tu czuć prawie jak w domu. Szczególnie dobrze wypadło w wybranym na singiel Interdimensional Summit, choć i jadący jak rozpędzona koparko-ładowarka Aetheric ma niezłą nośność (tu akurat orkiestra i chór są trochę wycofane, pojawiając się dopiero w refrenie). Płyta jako całość jest dość jednolita, utrzymana w granicach jednej stylistyki, ale też urozmaicona – kontrasty dynamiczno-motoryczne występują nawet w ramach pojedynczego utworu, choćby względnie spokojniejszego Council of Wolves and Snakes, wzbogaconego o niby-tybetańskie chóry w tle oraz lapoński joik, za który odpowiada Mikkel Gaup. W Alpha Aeon Omega robi się nawet całkiem refleksyjnie, co nie zmienia faktu, że nadal nastrój mamy patetyczny (w końcu to wielki finał albumu, po którym następuje jeszcze tylko kompozycja instrumentalna), a do tego jeden z najlepszych na płycie refrenów.
            Wątkiem polskim, oprócz Daraya, są ilustracje okładkowe wykonane przez Zbigniewa M. Bielaka. Natomiast w ramach Scholi Cantorum śpiewa niejaka Agnieszka Pikuta, jak również śpiewaczka o nazwisku rodem z Morrowinda – Inger Helseth.




Skunk Anansie, Anarchytecture, 2016

            Po swoim klasycznym trzecim albumie, Post-Orgasmic Chill [link], Skunksi Pająk rozwiązał się na dziesięć lat. Skin zaczęła karierę solową, gitarzysta Ace też wypuścił album, basista Cass Lewis grywał z Gary Moore’em, Mark Richardson bębnił w grupie Feeder. Wreszcie w 2010 cały kwartet zszedł się na nowo. Anarchytecture to od czasu reaktywacji również trzecia płyta i również uważana za najbardziej udaną.
            Początek jest trochę dezorientujący: basowy groove, dość prymitywny rytm perkusji – brzmi to bardziej tanecznie niż stare Skunk Anansie, jednak z czasem okazuje się, że singlowy Love Someone Else ma w sobie i należytą motorykę, i chwytliwość, a już refren, w którym Skin wchodzi na wysokie obroty, nie pozostawia wątpliwości, z jakim zespołem mamy do czynienia. Album naładowano zresztą taką ilością elektroniki, jak gdyby Skunksi Pająk chciał zająć niszę Garbage – przesycony nią jest Victim, choć w tym utworze dudnią też ciężkie riffy. Oczywiście czarnego głosu Skin nie da się pomylić z Shirley Manson. W kategorii, którą można by w skrócie nazwać „disco z ciężkimi gitarami”, mieści się też In the Back Room. No i Bullets, ale w tym motyw wiodący już mniej mi się podoba. Ballady też nie oparły się elektronizacji. Najbardziej podobała mi się Death to the Lovers, zaś Without You z dynamicznym refrenem mieści się w ramach stylu zespołu.
Nie oznacza to, że amatorzy czadów powinni być rozczarowani. Dość dynamiczny jest choćby Beauty Is Your Curse, choć niekoniecznie może się podobać elektronicznie przetworzony głos Skin. Liczy się też najostrzejszy na płycie, punkowo rozpędzony That Sinking Feeling ze świdrującym śpiewem. Za to wolny i ciężki Suckers!, osadzony na mocno tłukącej perkusji, to w sumie zmyłka, tworząca wstęp do skontrastowanego dynamicznie – ale w sumie najmniej tu ciekawego – We Are the Flames.
Płyta stoi na przyzwoitym poziomie, lecz nie ma tu lokomotywy na miarę Lately czy Hedonism.



Nightwish, Endless Forms Most Beautiful, 2015

            Od czasu omawianej tu już kiedyś płyty Wishmaster sporo się w Nightwish przez kilkanaście lat zmieniło. Przede wszystkim wokalistka. Obdarzoną operowym głosem Tarję Turunen zastąpiła śpiewająca bardziej konwencjonalnie Szwedka Anette Olzon, jednak i ona po kilku płytach poróżniła się z liderem Tuomasem Holopainenem i odeszła z zespołu. Endless Forms Most Beautiful to pierwszy album Nightwish z trzecią już wokalistką – Floor Jansen, Holenderką znaną dotąd z zespołów After Forever i ReVamp. Należy dodać, że na Wishmaster członkiem zespołu jeszcze nie był widłobrody basista Marco Hietala, pełniący również obowiązki pobocznego (i groźnie brzmiącego) wokalisty.
            Temu zespołowi również towarzyszy orkiestra, a nawet dwie. Wśród skrzypków znaleźli się Bogusław Kostecki oraz Rita Manning, wcześniej mi znana z Unledded Page’a i Planta, zaś na harfie zagrała prof. Skaila Kanga z Royal Academy of Music, której w przeszłości zdarzało się współpracować m.in. z Chrisem de Burghiem czy Borysem Grebienszczikowem. Dyryguje James Shearman, a wśród aranżystów znalazł się znany Pip Williams, którego wspiera najwyraźniej partnerka, niejaka Ilona Opulska.
Rozpoczynający płytę Shudder Before the Beautiful – rozdawany przez wytwórnię przedpremierowo jako darmowe MP3 – zaczyna się właściwie od orkiestry połączonej z mocną, heavymetalową perkusją. Dopiero potem wchodzą ciężkie gitary i głos Jansen. Trzeba zauważyć, że o ile „Podłoga” jest szkoloną sopranistką, to na tej akurat płycie nie wchodzi w klimata operowe i śpiewa konwencjonalnie, choć da się poznać, że ma dużą skalę. Otwierający utwór to właściwie modelowy przypadek stylu Nightwish – rozpędzone tempo, patetyczne brzmienia, trochę ciężarów, do tego solówki zarówno na gitarze, jak i na syntezatorach.
Kolejny, Weak Fantasy, dowodzi, że Holopainen umie wykorzystać połączone siły orkiestry, chóru i kapeli do robienia czadu. Refreny z nawalaniem godnym haubic spod fortu Douaumont kontrastują tu z łagodniejszą zwrotką, w której odzywa się buzuki (grecka mandolina o długiej szyjce, chętnie zaadaptowana przez Irlandczyków). Tak, do Nightwish dołączył przed tą płytą również Troy Donockley, grający na irlandzkich instrumentach ludowych, co wpłynęło na nasycenie muzyki wpływami folkowymi. My Walden cytuje dosłownie tradycyjną melodię irlandzką Dunmore Lassies. Łagodny, wybrany na singiel Élan nie dość, że jest autentycznie chwytliwy (i mniejsza o to, że Jansen brzmi dość cukierkowo), to jeszcze wzbogacony brzmieniami tin whistle i dud uillean.
Generalnie płyta, jak to często bywa w symfonicznym metalu, tworzy na tyle spójną całość, że utwory zlewają się ze sobą. Yours Is An Empty Hope opiera się na niemal thrashowym riffie, a dla odmiany Our Decades in the Sun brzmi bardziej balladowo. Często elementy miażdżące i refleksyjne przeplatają się w granicach jednego utworu, takiego jak Edema Ruh (gdzie znów dudy mają coś do powiedzenia). Eyes of Sharbat-Gula to instrumental z partiami chóru chłopięcego, dający chwilę wytchnienia przed finałem albumu. Jest nim The Greatest Show on Earth, który trwa aż 24 minuty i składa się  z kilku części. Dzieje się oczywiście mnóstwo, słyszymy m.in. cytat z Bachowskiej Fugi d-moll oraz głos Richarda Dawkinsa, z którego cytatem jest tytuł całego albumu.
Za bonus robi druga płyta, zawierająca materiał w wersji instrumentalnej.



Sting, Brand New Day, 2000

            Choć ta płyta nie bywa zaliczana do największych osiągnięć Stinga, mam do niej szczególny sentyment, ponieważ pochodzące z niej single często słyszałem w radiu w moich czasach licealnych.
Najogólniej rzecz biorąc, album zawiera to, czego się można po Żądle spodziewać: wyrafinowanego pop-rocka na korzeniu jazzowym, z charakterystyczną „opływowością”. Jak przystało na koniec lat 90., gdzieniegdzie jest to podszyte elektroniką, choć dość nienachalnie. Nie ma tu też specjalnych zadziorów, co niekoniecznie musi być wadą.
Poczynając od otwierającego A Thousand Years, uwagę zwracając elementy orientalizujące: w utworze tym melodię podkreśla arabsko brzmiący klarnet. Północnoafrykański klimat jeszcze lepiej słychać w singlowym Desert Rose, gdzie w duecie ze Stingiem śpiewa algierski wokalista Cheb Mami – była to dla niego odskocznia do kariery międzynarodowej. Książeczka płyty wymienia też kwartet smyczkowy z dyrygentem – wszyscy o maghrebskich personaliach – oraz artystę poklepującego darabukę.
Jeśli komuś w twórczości Stinga bardziej odpowiadają elementy jazzujące, to ich przykładem jest Big Lie Small World albo Perfect Love… Gone Wrong. W obu trąbi (podobnie jak u Knopflera) Chris Botti, a w drugim pojawia się poza tym francuska raperka Sté. Innym znanym jazzmanem na tym albumie jest klarnecista Branford Marsalis (już wcześniej współpracownik Stinga). Wystąpiło też dwóch renomowanych perkusistów sesyjnych: Vinnie Colaiuta i Manu Katché.
            Płyta nadaje się do słuchania wieczorem, kiedy człowiek chce odpocząć i nie ma już siły na granie metaliczne – ot, weźmy choćby Ghost Story, typową dla Żądła „kołysankę”, która jednak potem se trochę crescenduje, czy też Tomorrow We’ll See z wykorzystaniem orkiestry.  A jednak parę utworów brzmi bardziej dynamicznie. Usnąć nie pozwala kolejny singiel After The Rain Has Fallen, gdzie jest wszystkiego po trochu – szczypta jazzu, trochę soulu, nieco funkujący rytm, arabskie elementy w tle i wpadający w ucho refren. Największy skok w bok stanowi Fill Her Up – country, które z początku sprawia wrażenie, jakby całkiem nieźle nadawało się do adaptacji na styl Knopflera, ale potem nagle wyłania się soulowaty chór, a kompozycja rozpływa się w jazzie. No i całkiem pobudzający jest finał płyty – tytułowy Brand New Day – z przebojowym refrenem, ciepłym pulsem klawinetu i chromatyczną harmonijką ustną, w którą dmie własna osoba Steviego Wondera. Do utworu tego nakręcono pomysłowy „reklamowy” teledysk o uzdrowicielu.