sobota, 22 grudnia 2012

Minął baktun...

    Wczoraj miał być koniec świata i, oczywiście, go nie było. Albo też był, tylko nie wszyscy zauważyli. Znaczyłoby to, że żyję teraz w rzeczywistości postapokaliptycznej. Fajnie, nie?
    Oczywiście przez cały czas, od kiedy zaczęto bleblać o końcu świata, ani trochę w niego nie wierzyłem. Był on zresztą łatwy do obalenia. Z punktu widzenia chrześcijańskiego - "Czuwajcie więc, bo nie wiecie, w którym dniu Pan wasz przyjdzie" (Mt 24:42), a zatem każda konkretna data, w dodatku znana z takim wyprzedzeniem, musi być ściemą. Zresztą już nawet świadkowie Jehowy od jakiegoś czasu nie spekulują na temat określonych dat. Z innymi religiami może być różnie, ale raczej nie sądzę, żeby ktokolwiek poza wyznawcami boga Bolon Yokte miał się tą datą jakoś specjalnie przejmować. Z naukowego punktu widzenia było równie łatwo: nawet artykuł we Wikipedyi całkiem zgrabnie wszystko podsumowywał. Mimo wszystko tyle trąbiono o końcu świata, że jednak czasem błyskała w głowie myśl jak u starego cadyka: a co, jeżeli jednak ten smok się za miastem pokazał? Ale sie nie pokazał.
    Jedno jest pewne: świat się nie skończył, ale skończył się trzynasty baktun w kalendarzu Majów. Baktun liczy jakieś 394 lata, więc z pewnością jest to okazja, żeby wypić wysokiej klasy szampana. 
    O samych Majach też było dość głośno i przeważnie, niestety, bez sensu. W Polsce generalnie niewiele się wie o Indianach, o czym świadczy ostatnia sprawa ze zdjęciem brazylijskiego wodza śmiejącego się z kawału o tym, ilu fejsbukowiczów potrzeba do wkręcenia żarówki. Wrzucanie wszystkich Indian do jednego wora jest jedną z rzeczy, które szczególnie mnie denerwują; gorsze jest tylko analogiczne traktowanie całej Afryki. 
       Powszechnie można było trafić na gadki o jakichś bliżej niesprecyzowanych "przepowiedniach Majów"; nazywano ich też "plemieniem", a nawet "starożytnym plemieniem". Palmę pierwszeństwa zaś zdobył jeden rockowy yntelektualysta, który na łamach "Teraz Rocka" wspominał o "przepowiedni Inków"! Szczyt ignorancji! Ja rozumiem, że można mylić Majów z Aztekami, bo to Meksyk i to Meksyk (choć Majowie to też Gwatemala - notabene nazwa z języka nahuatl, a nie majańskiego), a w dodatku chyba występowały jakieś związki kulturowe (Quetzalcoatl-Kukulkan), ale po co tu jeszcze Inków mieszać?
   
Wszystkiego najlepszego w Nowym Baktunie!

czwartek, 20 grudnia 2012

Z pamiętniczka młodego przedsiębiorcy



Któregoś dnia otworzyłem szafę i zadałem sobie zasadnicze pytanie: co założyć? No i założyłem firmę.
       Nie, żeby zaraz to było jakieś duże przedsiębiorstwo. Mógłbym, przykładowo, założyć ekologiczną fermę kur, sex shop albo agencję statystów dla filmu i telewizji. Jednak postąpiłem w sposób znacznie prostszy: jako wykonawca wolnego zawodu, przeszedłem na samozatrudnienie, tworząc firmę jednoosobową. Plusy są takie, że składka emerytalna, że ubezpieczenie oraz że można sobie odpisywać koszty uzyskania. Poza tym można sobie zamówić wypasioną pieczątkę, wizytówki i łebsajt. Minus  – że podatek muszę sam se odprowadzać do skarbówki, a zleceniodawca nie zrobi tego za mnie. Poza tym ma się de facto mniej czasu na pracę, bo trzeba chodzić i załatwiać.
      Rejestracja firmy w urzędzie miasta jest co prawda dość prosta, ale zawsze istnieje ryzyko, że urzędnik, z którym będzie się załatwiało sprawy, okaże się nie tyle civil servantem, co urzędasem. Elektroniczny system kolejkowy trochę ogranicza możliwość wyboru i trzeba podejść do tego okienka, do którego cię przydzieli. Za pierwszym razem trafiła mi się ruda urzędniczka, która nie była szczególnie wylewna, ale po dłuższej chwili widać było, że to profesjonalny dystans, a nie chamówa. Kiedy jednak poszedłem po raz drugi uaktualnić informacje, dotarłem do tęgiej czarnowłosej kobity, która była ogólnie opryskliwa, niesympatyczna i traktowała klienta, jakby jej przeszkadzał w robocie. Mimo że swój cel ostatecznie osiągnąłem, to po wyjściu wyrzuciłem numerek z kolejki do urny z napisem „Nie jestem zadowolony z obsługi”.
    W dobie internetów do rejestru działalności gospodarczej może zajrzeć każdy. Nic więc dziwnego, że wkrótce po tym, jak zarejestrowałem swoją skromną firmę, zaczęła do mnie przychodzić, zarówno e-mailem, jak i pocztą tradycyjną, różna korespondencja. Tak, rozmaite podmioty krążą nad rejestrem, by w odpowiednim momencie spaść na niczego niepodejrzewającego młodego antreprenera. I nie chodzi tu wyłącznie o reklamy kont dla firm, kredytów bądź kompleksowej obsługi księgowo-podatkowej.
     Na nowe firmy czeka bowiem wielu naciągaczy, starających się wykorzystać nieznajomość prawa lub ogólną niekumatość. Leży oto przede mną list sformułowany prawno-administracyjnym bełkotem, z załączonym rachunkiem na kwotę 147 (stu czterdziestu siedmiu) złotych. Z bełkotu nie da się wywnioskować, co się stanie, jeżeli nie zapłacę. Mętne sformułowania sugerują, że „w przewidzianych w przepisach przypadkach” być może nastąpi jakaś kontrola, a zapłata spowoduje „wygenerowanie i przesłanie Państwu dokumentów dla Urzędu Skarbowego których zgłoszenie umożliwi skorzystanie z wyżej wymienionej opcji”. Krótko mówiąc, nie wiadomo, czy proponują usługi, czy straszą, grunt, że chcą kasę.
     W nagłówku widnieje „Rachunkowość Podatkowa / Sekcja Kontroli Podatkowej” z adresem w Warszawie. Krótki gugiel potwierdza moje przypuszczenia – chodzi o groźnie brzmiące sformułowania, przed którymi niedoświadczony przedsiębiorca ma uklęknąć i srodze się przelęknąć, ewentualnie paść na ziemię, eże stęknąć, a w rezultacie zabulić wskazaną kwotę. Nazwa rzekomej „instytucji” wystąpiła jedynie tylko na stronie e-prawnik.pl, gdzie już ktoś inny wykrył oszustwo.
        Pod pismem podpisany jest doradca podatkowy z konkretnym nazwiskiem i konkretnym numerem. Zaglądam do internetowego rejestru doradców podatkowych – owszem, istnieje doradca o takim nazwisku, ale… w Ustroniu. Szkoda, że wyrzuciłem kopertę, może na sztymplu byłaby jeszcze inna miejscowość. Po chwili namysłu – ejże, a dlaczego pan doradca wstydzi się swojego imienia, że stawia tylko pierwszą literę? A może to taka sztuczka, żeby prawdziwy doradca nie mógł się przyczepić w razie, gdyby sprawa się rypła? Że A. Kowalski to nie Adam, tylko Andrzej? Zbliżam kartkę do oczu jeszcze bardziej. W odręcznym podpisie doradcy piksele aż biją po oczach, co oczywiście samo w sobie nie musi być dowodem na cokolwiek (faksymile, e?), ale w zestawieniu z wszystkim innym…
       Wesołe jest życie drobnego przedsiębiorcy.

PS. Autoreklamy nie będzie, bo tego blogaska prowadzę rozrywkowo. A nazwisko doradcy zostało zmienione.
            

niedziela, 9 grudnia 2012

It's alive!

Nie da się ukryć, że zapuściłem bloga swego. Ostatni post ukazał się w maju i też był to wypełniacz. Cóż zrobić, skoro angażowały mnie inne projekty (powiedzmy, że literackie), nie mówiąc już o czymś tak prozaicznym, jak praca. Oprócz tego zdarzało mi się podróżować po Polsce i aranżować (tudzież deranżować) wnętrza, a nawet pogrzeb mi się w międzyczasie przytrafił. Blog jednak cały czas istnieje. Krótko mówiąc - pisać mam o czym, ale nie mam kiedy, bo nie mam w zwyczaju puszczać w obieg półproduktów, a porządna blogonotka wymaga czasu. 
Wszelako może nadchodzący koniec roku zmotywuje mnie do popełnienia jakiejś noci. W końcu i tak prawie nikt tego nie przeczyta, a jeśli i tak przeczyta, to go nie zainteresuje, więc mogę podejść do swojego blogerstwa na większym luzie.

A żeby nie było, że w tym poście po prostu NIC NIMA prócz paru miligramów ględzenia: parę ładnych inaczej obrazków z okresu, kiedy byłem odłączony od bloga.

Robi się jajerkoniak kakaowy. To chyba takie kakao sączył pan poeta od Lady Pank.

Bocian i wróbel, woj. łódzkie
Zachód słońca nad Mazurami Garbatymi
Na tym zdjęciu jest Jasna Góra

A to browar, też niedaleko Jasnej Góry

poniedziałek, 28 maja 2012

Wypełniacz doskonały

Ostatnio mam sporo roboty, nie tylko zawodowej (o, właśnie skończyłem robić ajerkoniak), a nowa nocia, jak na złość, nie chce się sama napisać. Ale coś mi przyszło do głowy. Jeżeli nie wiesz, co opublikować na blogasku, wrzuć zdjęcia kotów. Koty są dobre na wszystko. Lepsze od zdjęć kotów są tylko żywe koty - ale jak takie publikować w internetach? I jak je potem karmić?


Gościu - kot mojego dziadka. Urodzony zabójca, przy tym zupełnie nieobliczalny. W jednej chwili sprawia wrażenie niedopieszczonego miziaka, a chwilę później wgryza się w nogę z całą brutalnością. Któregoś razu dałem mu się nabrać i do tej pory mam bliznę. Aż trudno uwierzyć, jakim pieszczochem był, kiedy się przybłąkał.


A to inwentarz moich rodziców. Zgrane mazurskie stado, w dodatku z parytetem (trzy kocury, trzy kotki). Na zdjęciu brakuje Bolka, "kota podstawowego", który w odróżnieniu od pozostałych mieszka w domu i z pospólstwem się nie zadaje. Nawet po okolicy grasuje samotnie. Myślałby kto, że nie wiadomo jaki z niego jaśnie hrabia, podczas gdy sam jest wiejskim kotem (ale mieszkał kilka lat w mieście).

Niniejszy post zaliczam do umownej kategorii "prywata" - tzn. tych, w których coś tam mówię o sobie, zamiast ogłaszać swoje przemyślenia na tematy kulturalne itp. Jak bede mioł cas, to wrócę do tematyki muzycznej.

środa, 9 maja 2012

Dzień Zwycięstwa

Nowa notka się niebawem napisze, a tymczasem - coś z dziedziny postprymitywistycznego fotoszopowania z okazji Dnia Zwycięstwa.


Love and peace, riebiata!

środa, 2 maja 2012

Naszo fana


 Wydawałoby się, że każdy mieszkaniec kraju, w którym mieszkamy wie, jak wygląda nasza flaga. Wystarczy jednak pójść na demonstrację patriotyczną czy choćby zawody sportowe – a nawet, co tam, poszukać w Grafice Google – aby przekonać się, że niekoniecznie.
            To nie jest tylko i wyłącznie kwestia niedouczenia przeciętnego człowieka, ale również niezwykle pokopanego ustawodawstwa w dziedzinie weksylologii państwowej. Weźmy na przykład takie pytanie: czym się różni flaga państwowa od narodowej? Odpowiedź jest z pozoru prosta. Pierwsza z nich przysługuje instytucjom państwowym, a drugą może sobie wywiesić każdy obywatel. Okazuje się, że jednak nie.
       W wielu państwach obie flagi są identyczne. W innych, takich jak Niemcy, Włochy, Hiszpania czy Finlandia, państwowa różni się od narodowej tym, że znajduje się na niej godło. A jak jest w Rzeczypospolitej? Trzymajcie się: w ogóle nie mamy flagi narodowej, za to mamy dwie państwowe, z których jedna nie wszystkim instytucjom przysługuje. Ewenement na skalę światową.
            Amerykanie powszechnie wyrażają swój patriotyzm, wieszając „Old Glory” na własnych domach i w ogródkach. W Turcji czy Bułgarii flagi narodowe można spotkać na każdym kroku. Nawet w jakiejś zabitej dechami bułgarskiej dziurze, nad złomowiskiem pełnym rozwalonych aut, powiewa brudna, bo brudna, ale dumna biało-zielono-czerwona chorągiew. U nas zaś, gdyby ktoś chciał sobie wywiesić flagę ot tak, z pobudek patriotycznych, może się spodziewać wizyty policji. Dlatego, że biało-czerwona nie jest z prawnego punktu widzenia flagą narodową, tylko państwową, i zwykły obywatel tylko w dni świąteczne może ją wywieszać.
            Mało tego: oprócz zwykłej biało-czerwonej mamy jeszcze drugą flagę państwową, która jest w dodatku zbieżna z banderą handlową. Chodzi o flagę z godłem. Zasadniczo przysługuje ona lotniskom, placówkom dyplomatycznym i kapitanatom portów. Inne instytucje państwowe nie są do niej uprawnione, a używanie jej przez osoby prywatne jest… no cóż, nieporozumieniem. Tymczasem często było ją widać podczas skoków Małysza i nie tylko.
           Teraz czas na materiał ikonograficzny. Obrazki, które tu widzicie, zostały znalezione w wyszukiwarce Google, większość z nich (z wyjątkiem bandery wojennej) po wpisaniu określenia „flaga”. 









To jest flaga państwowa – w idealnym świecie narodowa.










To jest flaga państwowa z godłem, a zarazem  bandera handlowa (nie ma czegoś takiego, jak "flaga narodowa z godłem").

    

To jest bandera wojenna, z jaskółczym ogonem - nie chcę nigdzie przeczytać, że z "wyciętym trójkątem". Po proporcjach widać, że nic nie zostało wycięte, tylko przeciwnie, dodane.



A to jest nie wiadomo co, najwyżej chorągiewka. Po pierwsze, nasza flaga nie zawiera żadnych napisów. Po drugie, godło powinno się znajdować na białym pasie, a nie włazić na czerwony, i to jeszcze z białą obwódką u dołu. Pomijam już taki drobiazg, że samo godło jest uchynięte, bo korona i szpony powinny być złote. Skąd się biorą takie pseudoflagi? Ani chybi rozpowszechnia je Towarzystwo Miłośników Chleba Słonecznikowego w ramach akcji obniżania poziomu kultury narodowej.

I jeszcze słowo na temat wieszania w pionie, bo tu często zdarzają się błędy i z Rzeczypospolitej robi się Monako albo Indonezja (a propos, czym się różni flaga Monako od indonezyjskiej? Proporcjami). Przy pionowym wieszaniu flagi, górny pas powinien się znajdować po lewej stronie. Od polityki trzymam się z dala, ale muszę tu zadać kłam tłumaczeniom pewnego posła sprzed kilku lat, bo to, "gdzie jest drzewiec" (w Fangornie, kurdyban!), nie ma tu znaczenia.

Miłego długikendu!

sobota, 7 kwietnia 2012

Glątwa Doliny Węży, czyli biedni ci nasi filmowcy


Do kina chodzę rzadko (ostatnio byłem na „Bitwie warszawskiej 1920”). Zdecydowanie bardziej wolę se odpalić coś na DVD: nikt nie wchrzania popcornu, można sobie zrobić przerwę albo cofnąć… Trochę jednak śledzę to, co się dzieje w polskim kinie. A nie dzieje się najlepiej.
O tym, że ostatnio nie powstaje już tyle dobrych filmów co kiedyś, pisało już wielu. Porównanie naszych produkcji z taką np. „Amelią” (a przecież paaanie, kiedy to było…) pozwala podejrzewać, że polscy reżyserzy oglądają wyłącznie swoje własne filmy. Leży u nas w szczególności kino rozrywkowe. Co do aktorów młodego pokolenia, to też szkoda gadać.
Ostatnio głośna była sprawa durnowatej komedii „Kac Wawa”. Już sam tytuł stanowi bezczelną próbę podpięcia się pod amerykański „Kac Vegas”; beznadziejną przy tym, bo w drugim tytule mamy grę słów, a w pierwszym już tylko papugowanie. Dlatego też w dalszej części notki tytuł będzie przekręcany. Jak można się zorientować po zwiastunie, reszta filmu jest niewiele lepsza. Próbując sobie wyrobić zdanie podczas tej całej afery, obejrzałem na Jutubie zwiastuna. Przez dłuższy czas nie byłem pewien, czy to prawdziwy, oficjalny trailer, czy może parodia, tendencyjnie zmontowana przez jakiegoś złośliwca. To chyba sporo mówi o poziomie tej produkcji.
Chodzi mi jednak nie o sam film, lecz o reakcję twórców na wypowiedź Tomasza Raczka. Krytyk, po obejrzeniu „Kawcawa”, napisał na FejZbuku dosadnie, co o tym filmie sądzi. Zwróćcie państwo uwagę: to nie była recenzja w specjalistycznym piśmie czy na portalu filmowym, tylko wypowiedź, hmm…, półprywatna. Mimo to reżyser „Kacfawa” mocno się wkurzył i zapowiedział pozew, że niby Raczek naraził go na ogromne straty finansowe. Wprawdzie później, gdy sprawa zyskała rozgłos, a „Kaczawa” stała się narodowym pośmiewiskiem, tłumaczył pono, że chodziło mu o zupełnie inny tekst, w którym Raczek porównał jego przedsięwzięcie „artystyczne” do afery solnej. Do rozróby włączył się także Borys Szyc, który na Zbuku zaatakował Raczka iście przedszkolnym argumentem: jak ci się nie podoba, to sam zrób lepiej. Cóż, nie trzeba być mistrzem piekarskim, żeby odróżnić świeży chleb od czerstwego, ne? (chyba, że się akurat jest w Czechach, ale to już offtop…). Było już jednak za późno. „Kaćwaha” miała do tego stopnia przegwizdane, że niedawno zdjęto ją z ekranów.
Ja rozumiem, że reżyser mógł poczuć się dotknięty niewybrednymi sformułowaniami krytyka. Jednak gadając o pozwie, autorzy „Kacławy” tylko napytali sobie biedy. Gdyby olali sprawę, wypowiedź Raczka na FB nie przyciągnęłaby większej uwagi niż jakakolwiek inna.
Tymczasem 1 kwietnia przyznane zostały Węże – nagrody dla najgorszych filmów polskich. Jako miłośnik kuriozalnie złego kina, zainteresowałem się tym. Ktoś pytał, czemu pomysłodawcy nagradzają najgorsze filmy, zamiast najlepszych. Paaaanie, nagród dla najlepszych filmów to u nas w kraju jest od metra, filmowcom łatwo uwierzyć, że debeściaki z nich. „Bitwa warszawska 1920” wygrała w cuglach, zdobywając 5 nagród na 11 nominacji. Co prawda nie zgarnęła Węża za najgorszy film, ale za to może się poszczycić zwycięstwem w kategorii „Najgorszy film 3D”. Nie, żeby miała w niej jakąkolwiek konkurencję.
Szczególnie ucieszyło mnie zwycięstwo „Bitwy warszawskiej” w kategorii „Żenująca scena”. Chodzi o Nataszę U. strzelającą z cekaemu. Faktycznie żenada, ino że ja bym tę scenę zrobił całkiem inaczej. Poszedłbym w kierunku sceny erotycznej (których w „Bitwie warszawskiej” ogólnie brakowało, bo zbiorowy gwałt na białoruskiej chłopce czy widok genitaliów komisarza Bykowskiego trudno za takowe uznać). Gdy wspomniałem o tym na pewnym forum, na którym często bywam, współdyskutant zaproponował, żeby odrzut karabinu maszynowego zrywał jej kolejne części garderoby. Miałem na myśli co innego: raczej „Szał uniesień”, tylko że z cekaemem zamiast konia. Niech nawet będzie całkiem tekstylny, cała rzecz w odpowiednio sugestywnej grze aktorskiej.
Węże zostały rzucone – i znowu to samo. Nasi filmowcy są strasznie seriozni,  pewnie dlatego nie wychodzą im komedie. Węże, jak wskazuje cała otoczka im towarzysząca, należy traktować z przymrużeniem oka, tymczasem sławny Sławomir Idziak, odpowiedzialny za zdjęcia w „Bitwie warszawskiej”, wystosował do Akademii Węży sążnistą epistołę.
W przypadku zetknięcia się z ostrą krytyką, można:
1) jeżeli jest uzasadniona – wziąć ją pod uwagę przy kolejnych dziełach,
2) jeżeli uważamy, że jest nieuzasadniona – wyniośle zignorować i przejść do porządku dziennego;
3) jeżeli uważamy, że jest nieuzasadniona i mamy poważne kontrargumenty, które mogą zmienić spojrzenie krytyków – podjąć polemikę. Tej wersji nie zalecam. Niech się krytycy żrą między sobą, a za twórcę powinno mówić jego dzieło i tylko ono. Poza tym, gdyby taki Spielberg wdawał się w każdą dyskusję o swoich filmach, jaka pojawia się w mediach, to już nie miałby kiedy kręcić.
4) najgorsze, co można zrobić – wyładować swoją frustrację na krytykach. Niestety, Sławomir Idziak wybrał ten właśnie wariant, odpowiadając śmiertelnie poważnie na żartobliwą nagrodę. Jego list skierowany do Akademii opublikowano na profilu Węży na FB. O emocjonalności świadczy fakt, że swojej epistoły Idziak najwyraźniej nie przeczytał po napisaniu. Operator zwraca bowiem uwagę, że krytycy powinni znać „podstawy gramatyki filmowej”, a sam ma spore kłopoty z gramatyką języka polskiego. Czyta się toto jak stenogram jakiejś opowieści po pięciu piwach. Wypowiedź Idziaka, przez swą bełkotliwość, nie stawia go w zbyt korzystnym świetle.
Cóż ma do powiedzenia Idziak na temat Węży dla „Bitwy warszawskiej”? Żali się, że to niesprawiedliwość. Wdaje się oburzony w tłumaczenia w stylu: „Natasza nie zasłużyła na tytuł najgorszej aktorki, bo to debiutantka, proporcje w polskich kinach bywają nieodpowiednie dla trójwymiaru, mieliśmy mało kasy i dni zdjęciowych, a poza tym Amerykanie też produkują chałę, więc o co tyle szumu”. Czyżby operator o międzynarodowej renomie nie słyszał, że tłumaczy się winny? Jeszcze rozumiem, że autorzy filmu „Wac Kaka”, jako twórcy o krótszym stażu, mogą być nieprzyzwyczajeni do kopów, jednak hollywoodzki fachowiec powinien wykazywać więcej godności. Do tego dochodzi jeszcze jojczenie (bo trudno inaczej nazwać ton wypowiedzi owego fachowca), że negatywne recenzje odstraszają potencjalnych sponsorów od potencjalnych polskich filmów.
Widz nie ma obowiązku znać zagadnień warsztatowych. Krytykowi ich znajomość jest oczywiście przydatna, ale i tak liczy się przede wszystkim efekt końcowy. To tak jak z futbolem: w nim chodzi o strzelanie bramek, a nie o przewagę w posiadaniu piłki czy o to, kto był optycznie lepszy. Zaś krótki kurs ekonomii kina jest dla oceny filmu rzeczą zupełnie zbędną. Że niby co, filmu nie można oceniać negatywnie, bo przy takim budżecie lepsza realizacja była niemożliwa? Sorry, Winnetou - trza było albo zebrać większy budżet i dopiero brać się za realizację, albo poszukać oszczędności. Idziak twierdzi, że w USA mogą sobie być Złote Maliny, bo tam film łatwo sfinansować. Acomietowogle? Nie wiem, dlaczego polski widz miałby ulgowo traktować polskie filmy tylko dlatego, że są krajowe. Wręcz przeciwnie, jako patriota, któremu na sercu leży poziom polskiej kultury, mam prawo od rodzimych twórców wymagać więcej niż od zagranicznych.
W sumie, jak dobrze popatrzeć, polscy filmowcy są jednak bardzo pokrzywdzeni przez los. Brakuje im przecież nie tylko talentu i pieniędzy, ale również poczucia humoru, dystansu do siebie i otoczenia, jak również umiejętności przyjmowania krytyki. Filmowiec, jak każdy inny twórca, powinien wliczać w ryzyko zawodowe fakt, że jego dzieło może jednemu się podobać, a drugiemu nie, i przy tym zarówno jeden, jak i drugi ma takie samo prawo do swojego zdania. Tymczasem, jak pokazuje reakcja zarówno tych od „KW”, jak i od „BW-20”, nasi filmowcy mają poważny problem z akceptacją takiego stanu rzeczy.
No bo co w końcu, kurdyban balansujący! To przecież MY POLSKIE FILMOROBY, my serzyreży, my łopatatorzy, my tr_aktorzy, my efekciarze kompiuterowi, zapiórniczamy jak małe samochodziki, a tym okropnym widzom się normalnie w pupach poprzewracało się – nie dość, że im się nie podoba, to jeszcze o tym mówią. Zgroza! Natychmiast do kąta, profany jedne, i błagać o wybaczenie, a nie – to już wam nigdy żadnego filma nie nakręcimy, o!

środa, 14 marca 2012

Na co komu dziś to całe kakao, czyli Mała Lady Grafoman


Gdyby kazano mi wymienić ulubionych polskich wykonawców rockowych, grupa Lady Pank niewątpliwie trafiłaby do pierwszej piątki. Od z górą trzydziestu lat Jan Borysewicz i spółka prezentują utwory, które naprawdę zasługują na miano przebojów. Widać to na przykładzie ich ostatnich płyt. W czasie, gdy inni weterani ledwie przędą albo nie przykuwają niczyjej uwagi poza garstką oddanych fanów – Lady Pankowcom zawsze udaje się nagrać jakiś hit, który jak wleci jednym uchem, to za nic nie chce wylecieć drugim. Mają też wyrazisty styl, który wprawdzie przez lata ewoluował, oraz Janusza Panasewicza – niezwykle charakterystycznego (zarówno z głosu, jak i z wyglądu) wokalistę. Jest tylko jedno ale… Wprawdzie od czasu reaktywacji w pierwszej połowie lat 90. muzyka Lady Pank trzyma poziom, ale z tekstami jest już gorzej.

W początkach kariery tekściarzem zespołu był Andrzej Mogielnicki. To jemu zawdzięczamy te przebojowe teksty, bez których Lady Pank nie byłby tym, czym jest, pełne szlagwortów i charakterystycznej ironii: „Mniej niż zero”, „Vademecum skauta”, „Fabryka małp”, „Ohyda”… W drugiej połowie „ejtisów” do grona dostawców treści dołączył Jacek Skubikowski (autor pamiętnego „Zawsze tam gdzie ty”), a na płycie „Tacy sami” udzielali się także – jako tekściarze – Zbigniew Hołdys i Grzegorz Ciechowski. Później zespół się rozpadł, a jeszcze później reaktywował w odmłodzonym składzie. I wtedy coś się zmieniło…

Weźmy na przykład „Na co komu dziś” – jeden z największych hitów Lady w latach 90. Pod względem muzycznym jest to przebój idealny. Pod względem tekstowym, bezlitosny wytrysk grafomanii.

Gwoli wyjaśnienia, układ rymów w zwrotce:
A
A
B
C
C
B

Ta opowieść niewyżytego erotomana, uzasadniającego swoje podboje swoiście pojmowanym „carpe diem”, zaczyna się co prawda od rymu niedokładnego: „Stała pod ścianą, sącząc kakao”, ale potem już jedziemy do Częstochowy: „Spytałem skromnie: Czy pójdziesz do mnie?”. Później było jeszcze: „Topiłem smutki w butelce wódki, / (…) Pytam żółtego: Powiedz, dlaczego…”, a trzecia to już w ogóle obraza czeska: „Była namiętna, bardzo nieletnia”. A zadumałem się nad tym o godzinie bardzo popołudniowej.

Na płycie, z której pochodzi „Na co komu dziś”, w roli tekściarza debiutował sam Panasewicz. W jednej z sążnistych dyskusji na blogu czołowego polskiego lemologa ktoś twierdził, że kiedy Lady Pank powierza pisanie tekstów zawodowcom, to efekty są znacznie lepsze, niż kiedy dopuszczają Panasewicza do pisania, bo nie wychodzą takie brednie, jak… – i tu fragment z „Na co komu dziś”. Ale kiedy to nie Panasewicz popełnił ten tekst! Wyszedł on spod palców Bogdana Olewicza, zawodowego tekściarza, kojarzonego głównie z wczesnym Perfectem! (chociaż od kiedy się dowiedziałem, że to on jest autorem pierwszego openingu do „M jak miłość”, nic mnie już nie zdziwi). Panasewicz na płytę z 1994 napisał tylko dwa teksty, przy czym udała mu się fraza wielkiej urody: „Pójdziemy sobie gdzieś jak starzy lunatycy”. Za resztę odpowiada właśnie Olewicz, czyli odpowiada także za średnio udane próby stylizacji na slang młodzieżowy oraz za „harleyi długi sznur” w mocno melodramatycznym, ale w sumie udanym, poruszającym temat samobójstwa „Zabić strach”.

W późniejszym okresie bywało różnie. Teksty Panasewicza, chociaż literackiego Nobla by mu nie przyniosły, jednak w większości są zdatne do słuchania i śmiem twierdzić, że z mojego punktu widzenia wypadają lepiej, niż dzieła zawodowych tekściarzy. Pewnie zdaje sobie sprawę, że zawodowcem nie jest, i dlatego się bardziej stara.

Weźmy ostatnią płytę Lady – zeszłoroczny „Maraton”. Wokalista napisał większość tekstów i raczej nie powinien się wstydzić. Andrzej Mogielnicki jest zaś autorem słów singlowego „Dziewczyny dzisiaj z byle kim nie tańczą” – którego wielu ludzi się czepia, a ja właśnie wezmę w obronę. Podmiotem lirycznym jest podstarzały podrywacz (czyżby bohater „Na co komu dziś” kilkanaście lat później? chyba niekoniecznie, bo tamten był egzystencjalny koleś, a ten to raczej hedonista), który się żali, że te panny to już, panie tego, nie takie jak dawniej, i nawet szkocką takiej nie zgłuszysz, a co dopiero jakimś tam kakałem; i w tym kontekście tekst jest udany. Krytycy chyba zapominają, że podmiot liryczny/narrator ≠ autor/wykonawca. Drugi tekst Mogielnickiego na tej płycie jest bardziej liryczny: „Miłość to jest wszystko”. Zaczyna się słowami: „Czy cię kocham? Kocham, i to jak. / U Szekspira też kochano tak…” Wzmianka o Weronie w kolejnym wersie nie pozostawia wątpliwości, o które dzieło Szekspira chodzi. To zaś kieruje nas ku przypuszczeniu, że chodzi o miłość niedojrzałą, lekkomyślną i kończącą się śmiercią obojga kochanków…

Płytę „Łowcy głów” promował singiel „Wiara i serce” z tekstem Jacka Skubikowskiego. Szczególną uwagę zwracają słowa w refrenie: „Serce to twardy młot, / Daj mu bić, a pokona zło”. Nieodparcie przypomina się hasło „ZOMO – bijące serce Partii”. Na tej samej płycie Panasewicz w piosence „Ślepy strach” zadaje pytanie (retoryczne?): „Czy widziałeś w kinie chociaż jeden film, / W którym nikt nie ginie, nie zabija nikt?” Otóż widziałem, i to niejeden.

Największe stężenie osiągnęła jednak grafomania na płycie „Strach się bać” z 2007. Powstała ona w ciekawych czasach, co do których istniała obawa, że mogą się przerodzić w nieciekawe, czyli, krótko mówiąc, za IV Rzeczypospolitej, i obawę tę odzwierciedla utwór tytułowy. Szkoda tylko, że za pomocą rymów częstochowskich: barw-larw, cierń-czerń.

Tym razem wszystkie teksty napisał Mogielnicki. Co prawda niektóre są znośne, ale za to inne mocno walą po uszach (i to, co gorsza, do wtóru całkiem dobrych kompozycji). Rozczarowaniem – zarówno tekstowym, jak i muzycznym – jest „Leprechaun”: nawet gościnny udział muzyków z grupy Carrantuohill nie nadał piosence odpowiednio irlandzkiego nastroju, a w samym tekście było więcej o powodach emigracji do Irlandii niż o samej Irlandii. No, ale to już moje celtofilskie wymagania.

„Wspinaczka, czyli historia pewnej rewolucji” oparta jest na ciekawym pomyśle (wyprawa alpinistyczna jako alegoria polskiej drogi do demokracji), ale z wykonaniem już gorzej. Mój „ólóbiony” fragment brzmi: „I w czas wędrówki tej był każdy z nas jak brat, / Choć nie obyło się bez wiarołomnych zdrad”. Mamy tu również takie piosenki, jak „Pole minowe” z wykorzystanym już dawniej przez Budkę Suflera, niezwykle wyszukanym rymem „sex – ex”, „Naprawdę piękny dzień” („…niebo jak z bajek Disneya” – no to Midge Ure jest lepszy, bo u niego było niebo Spielbergowskie), oraz „Dobra konstelacja”, gdzie zwracają uwagę słowa: „Noc jak kot wygina grzbiet, w odtwarzaczu Simply Red” (o, jak ja nie cierpię smerfów… to znaczy, chciałem powiedzieć, zabiegu polegającego na wstawianiu nazwy jakiegoś wykonawcy, żeby tylko było do rymu!).

Natomiast prawdziwe tekstowe „łopus magnum” tego albumu to „Wielki supermarket”. Po prostu MUSZĘ z niego wyróżnić aż trzy fragmenty:

Świat cały to jeden wielki sklep,
Ktoś stworzył go jak na muchy lep

Po pierwsze, nie ogarniam tego porównania. Po drugie, kto dzisiaj używa lepu na muchy? Ostatni raz widziałem lep latem 1996 roku w wiejskim sklepiku w Beskidzie Wyspowym. Mam wrażenie, że ten „na muchy lep” pełni w tekstach piosenek taką samą funkcję jak „złoty trzos” – nikt nie wie, co to jest, ale dobrze się rymuje.

Spotkaj mnie w niebie, w którym będę wart
Więcej, niż debet kredytowych kart

Teraz to już Mogielnicki zasłużył na honorowe obywatelstwo Częstochowy.

Życie jak Hawaje
Hotelowe raje
Wyczerpałem limit
Dla mnie to last minute

Też tak umiem. „Gdy wypiję łyk clareta, mam w sobie siłę bisklawereta, a jeśli mam już być na bani, niechaj to będzie w Akwitanii!”. Ale coś mi się wydaje (mogę się mylić), że Mogielnicki pisał na poważnie.

Mógłby ktoś zapytać, po co w ogóle się przejmować tekstami Lady Pank. Przecież to nie kandydaci do nagrody Nike, tylko zespół rockowy. Problem w tym, że gdy piosenki są tak chwytliwe, że rano wwiercają się w mózg i pozostają w głowie przez cały dzień (a bywa, że i do rana), to wówczas teksty też pozostają. A w takim wypadku lepiej, żeby nie były zbyt żenujące.

wtorek, 13 marca 2012

Całkiem nowa teoria spiskowa

Kto właściwie rządzi Polską ? Jedni mówią, że Żydzi, inni, że masoni. Jedni, że „układ” ,a drudzy że wielkie korporacje; nie wspominając o „kręgach europejsko-postępowych”. W naszym kraju Poszukiwacze Prawdy™ lubią sobie pochlebiać stwierdzeniem, że dybie na nas konspiracja już nie krajowa albo regionalna, tylko światowa: NWO, reptilianie, Grupa Bilderberg ,iluminaci czy kto tam jeszcze

Jednak wszystko to jest dezinformacja, ażeby nikt nie zdawał sobie sprawy, że od wielu lat wielkie wpływy w Polsce ma Towarzystwo Miłośników Chleba Słonecznikowego. Niech nikogo nie zmyli pozornie niewinna nazwa, która została wybrana specjalnie po to, żeby nie wzbudzać podejrzeń. To jest organizacja, która postawiła sobie za cel eksploatowanie Polaków. Wszystkie próby oporu zwalcza ona bez litośnie, wystawiając swoich przeciwników na pośmiewisko. Na temat członków Towarzystwa nie wiadomo praktycznie nic. Wiadomo jedynie, że na jej czele stoi człowiek, którego nazywają Inżynier Kostka, a jego dwaj główni zastępcy to Gruszka i Buchalak.

O tym, jak groźne jest Towarzystwo Miłośników Chleba Słonecznikowego świadczy fakt, że jeszcze do niedawna nikt o nim nie słyszał. Dopiero niedawno, studenci Michał Kaliciński i Piotr Lenart wpadli na ślad „słonecznikowców” i ich misternego planu oplatającego całą Polskę. Wkrótce później jeden z nich został aresztowany, a drugi oblał 5 egzaminów.

Początki Towarzystwa Miłośników Chleba Słonecznikowego giną w pomroczności dziejów. Z całą pewnością istnieli już około 1999, kiedy to podjęli próbę zastraszenia autora „Wiedźmina”, aby opublikował kolejny utwór. Pisarz nie ugiął się pod szantażem ale od tego czasu żadna jego książka nie dorównała poziomem „Wiedźminowi”, a film był poniżej krytyki. Wątpliwe, aby był to zbieg okoliczności.

Towarzystwo Miłośników Chleba Słonecznikowego kontroluje Polaków za pomocą polepszaczy w pieczywie. Polepszacze te nie tylko obniżają poziom fizyczny i umysłowy, ale jeszcze zawierają specjalne granulki umożliwiające kontrolowanie człowieka przez satelitę. Kiedy już człowiek na, którego chcą mieć wpływ, spożyje wystarczająco dużo polepszaczy, programują go poprzez satelitę FSS-15 do wykonania określonego zadania, a później tylko aktywują za pomocą przekazu podprogowego w reklamach telewizyjnych i radiowych. Sami nie jedzą wcale białego chleba, tylko właśnie słonecznikowy, który jest najzdrowszy, a olej słonecznikowy chroni przed efektami polepszaczy.

Jest praktycznie pewne, że „słonecznikowcy” kontrolują polską klasę polityczną. Świadczą o tym różne zachowania polityków. Jedni zachowują się tak, jakby stracili rozum, inni jakby byli pijany, jeszcze inni popełniają przestępstwa albo nieprzemyślane wypowiedzi. Tak naprawdę wszystko to są skutki jedzenia pieczywa z polepszaczami. Dwa razy się zdarzyło, że prezydenci Polski podjęli próbę wyleczenia się z polepszaczy, ale zastosowali dietę, która dawała silne efekty uboczne.Ostatnie wydarzenia także świadczą o wpływie Towarzystwa Miłośników Chleba Słonecznikowego na polską rzeczywistość. Ktoś mógłby zapytać, po co nam właściwie ta ustawa ACTA? A tymczasem w ACTA napisane jest tak: „każda Strona zapewnia swoim organom sądowym, w cywilnych procedurach sądowych, na wniosek posiadacza praw, prawo do nakazania zniszczenia towarów stanowiących naruszenie, poza wyjątkowymi okolicznościami, bez jakiegokolwiek odszkodowania.” To znaczy, że w razie, gdyby komuś udało się ujawnić i opublikować recepturę na polepszacze stosowane przez słonecznikowców, albo na chleb słonecznikowy zapewniający całkowitą ochronę, Inżynier Kostka i jego pretorianie będą mogli go za to ścigać pod pretekstem naruszenia prawa własności. Co prawda tysiące ludzi przejrzało postęp i zaczęło protestować, ale Miłośnicy Chleba Słonecznikowego zmanipulowali opinii publicznej, że chodzi o cenzurę internetu, ukrywając rzeczywistą przyczynę.

Nawet sportowcy nie uniknęli kontroli przez Miłośników Chleba Słonecznikowego. Co prawda odżywiają się oni inaczej niż zwykli ludzie, stosują specjalne diety, ale organizacja Kostki kiedy chce, może też oddziaływać przez konserwanty w odżywkach dla sportowców. Nasza reprezentacja w piłce nożnej zwykle kwalifikuje się do mistrzostw, ale i tak nie wychodzi z grupy. W skokach narciarskich mieliśmy już mistrza świata, ale krótko po mistrzostwie zaczął tracić formę. Podobnie jest w boksie, kajakarstwie, curlingu i innych dyscyplinach. Wszystko to było planowe działanie mające na celu ośmieszenie nas Polaków na świecie. Sukcesy naszej drużyny kobiecej w siatkówkę były spowodowane tym, że polepszacze źle reagowały z progesteronem, który neutralizował ich działanie. Jednak Inżynier Kostka już zdążył się zorientować w sytuacji. Problemy naszej czołowej narciarki w jej rywalizacji z Margit Bergen wynikają z tego, że to na niej testowane były polepszacze drugiej generacji, lepiej się nadające do kontrolowania kobiet.

Towarzystwo Miłośników Chleba Słonecznikowego ma też wpływ na polską kulturę. Jak myślicie, dlaczego nasi reżyserzy nie umieją kręcić porządnych filmów, a w polskiej muzyce przez ostatnie 10 lat nie było już takich przebojów, jak dawniej? To wszystko przez polepszacze.

A na dowód, że to prawda niech udowadnia zdjęcie, przedstawiające Inżyniera Kostkę. Człowiek, który zrobił to zdjęcie wkrótce później zgubił 50 zł

Inżynier Kostka uchwycony w momencie ukrywania tajnych dokumentów
Jak się nie dać zmanipulować się przez Towarzystwo Miłośników Chleba Słonecznikowego? Promieniowanie wysyłane przez satelitę oddziałują na trzustkę, dlatego dobrym sposobem, żeby się chronić, jest noszenie pod ubraniem arkusza blachy nie przepuszczającego promieni. Najlepiej unikać pieczywa białego, które jest nafaszerowane polepszaczami. Najbardziej bezpieczny jest chleb słonecznikowy, potem razowy. Co prawda dostępny w naszych sklepach chleb słonecznikowy ma mniejszą zawartość słonecznika niż ten, który jedzą ludzie Inżyniera Kostki, ale i tak jest lepszy niż chleb biały. Jeśli już kupować biały, to tylko u piekarzy, którzy wyraźnie podają, że nie używają polepszaczy. Można też profilaktycznie spożywać samo ziarno słonecznika oraz co najmniej raz na dwa dni suszone śliwki na oczyszczenie organizmu. Wtedy na pewno Towarzystwo Miłośników Chleba Słonecznikowego nie da nam rady.


UWAGA: Wszelkie horrenda stylistyczne i interpunkcyjne stanowią element stylizacji.

sobota, 10 marca 2012

Murowana metoda na stres

Ponieważ w ostatnim czasie mam huk roboty i nie za bardzo kiedy jest wysmażyć porządną blogonotkę, na dobry początek walne se kultowe w niektórych środowiskach wideo przedstawiające jeden z filarów babatundyzmu: "Indiańska metoda walki ze stresem".


środa, 29 lutego 2012

Na postrach i pohybel

   A zatem wybrałem się pisać bloga. Dłuższy czas zastanawiałem się nad metodą blogowania. W końcu najbardziej w internetach podobają mi się takie blogi, które są sprofilowane tematycznie: jeden pisze o życiu godowym heteroseksualistów, drugi o wpadkach ludzi pióra, a jeszcze kto inny rozbiera na czynniki pierwsze wypociny powszechnie znane jako fan fiction - i to rozbiera z talentem godnym pierwszorzędnego masarza. Jeszcze inny tropi w intersieci złowrogie poczynania NWO, jaszczuroludzi albo Inżyniera Kostki.
   Jednak nie samą specjalizacją blogosfera stoi. W końcu mój ulubiony blog, prowadzony przez pewnego dziennikarza o wykształceniu chemicznym - nazwijmy go umownie "Soldier of Happiness" - zatrąca bardzo rozmaite tematy. Czasem jest o polityce, czasem o muzyce. Czasem autor onego dniewnika natrząsa się z czyichś internetowych fantasmagorii, czasem rozpisuje się o sprawach komputerowych, a często pisze o autostradach. Co prawda ten temat średnio mnie interesuje, jako antytalent automobiliczny (zgaśnięcie silnika  na torach przed nadjeżdżającym tramwajem FTW!), ale wierzę Soldierowi of Happiness na słowo, że autostrady są BARDZO POCZEBNE.
   Ale przeca nie miałem tutaj obgadywać czołowego polskiego lemologa, jeno wyłożyć swoją chwilozofię blogowania. Otóż dlaczego najczęściej zaglądam właśnie na bloga lemologa? Bo tam tematyka jest urozmaicona. Wąska specjalizacja sprawia zaś nie tylko, że blogas szybciej się nudzi, ale w dodatku każe autorowi jego publikować rzadziej, a nawet - o zgrozo! - robić jakiś research, żeby w ogóle było o czym pisać. A jak przypadkiem chcesz napisać o czymś spoza specjalizacji? Zakładaj wtedy, człowieku, nowego blogasa.
   Dlatego raczej nie stawiam sobie na razie określonego celu. Będę pisał o tym, co mnie bawi, wkurza lub interesuje. Raz ku rozrywce i pożytkowi, inną razą na postrach i pohybel.
   Krajoznawstwo? Czemu nie. Muzyka? No włacha. Literatura? Szílvuplé úrám, wszakżem sam pisarz-literator. Zsyłki na JuTubę? Od czasu do czasu. Od polityki trzymam się z daleka, bo za jakiś miesiąc albo półtora czeka mnie wyrzucanie nawozu z kurnika i nie widzę potrzeby, aby zapewniać sobie podobnych doznań więcej, niż konieczne.

Enjoy!

A KUKU - to jest post próbny. Wyjdzie?

EDIT: Najgeneralniej jest to blogas, na którym zamierzam wyrażać swoją osobowość: pismem, zdjęciem, filmem, a jak mi co strzeli do głowy, to i dźwiękiem. I w tym przypadku "wyrażanie swojej osobowości" nie będzie wytartym sloganem, tak chętnie nadużywanym w rodzimym szałbiznesie.