poniedziałek, 29 kwietnia 2024

Trąby, świnia, Grek i wielkie krzesło, czyli lutowe żniwo muzyczne

 

W lutym zgromadziłem dziesięć płyt, w tym trzy polskie zaśpiewane po angielsku oraz dwie z bonusowym drugim dyskiem.

 

The Hives, Tyrannosaurus Hives, 2004

Tę pozycję wylicytowałem przy okazji Wielkiej Orkiestry. Jest to pierwsza u mnie w tym roku płyta z udziałem rodzeństwa, chociaż za sprawą „groźnych” pseudonimów szwedzkiej grupy trudno się domyślić, że gitarzysta Nikolaus Arson jest bratem wokalisty, Howlin’ Pelle Almquista.

Członkowie zespołu, w jednakowych kiczowatych garniturach, wyglądają jak rasowi kotleciarze (a już szczególnie basista, znany jako Dr. Matt Destruction, łysiejący i z wąsikiem), ale grają ostro i zadymiarsko. Wyobrażałem sobie zresztą, że ostrzej niż w rzeczywistości. Rok 2004 były to czasy „nowej rockowej rewolucji”, kiedy w rocku alternatywnym królował Franz Ferdinand, a młode kapele łączyły gitarowe brzmienia z tanecznymi rytmami. W pierwszych utworach wszystko wskazuje na to, że Szwedzi dali się ponieść ogólnej modzie, zwłaszcza w Two-Timing Touch and Broken Bones oraz Walk Idiot Walk. Najbardziej przebojowy z tej kategorii jest A Little More for Little You, natomiast B is for Brutus ma niezły riff. Nawet zresztą tam, gdzie zamiast skocznego rytmu mamy do czynienia tylko z rockandrollową jazdą naprzód, ten ich czad jest jakiś nadmiernie, klinicznie czysty. Wyróżnia się Diabolic Scheme, dramatyczny blues ze smyczkami, w którym Pelle śpiewa z dyletancką manierą a la Idzi Pop (a trochę też z chrypą pod Edgara Broughtona). W recenzjach The Hives często powtarzało się skojarzenie z The Stooges, chociaż grupa twierdziła, że wcale jakoś specjalnie nie ceni tej kapeli.

Dostało mi się wydanie brytyjskie z dwoma bonusami, spójnymi z resztą repertuaru.


 
 

Kazik + Zdunek Ensemble, Warhead, 2018

Po 2009 r. Kazelot Staszewski nie rozdrabniał się już tak bardzo jak dawniej na projekty pozakultowe (które odbijały się negatywnie na jakości macierzystego zespołu), ale czasem jednak coś nagrał. Płyta Warhead powstała we współpracy z formacją jazzowej proweniencji, na której czele stoi trębacz Janusz Zdunek. Oprócz nich dwóch ze składem Kultu pokrywali się jeszcze Wojtek Jabłoński (gitara) i Jarosław Ważny (puzon). Saksofonista tenorowy Mariusz Godzina miał dołączyć do Kulcich kilka lat później, zaś na altowym zagrał Alek Korecki, znany przede wszystkim z Elektrycznych Gitar i jako wzięty muzyk sesyjny.

Na repertuar złożyły się przeróbki utworów brytyjskiego punk rocka i nowej fali z przełomu lat 70. i 80. Całą płytę otwiera utwór tytułowy z repertuaru UK Subs pod polskim tytułem Wojny – tak, jak go Kazik wykonywał jeszcze z Kultem w początkach działalności (tamtą wersję można znaleźć na płycie dołączonej do książki Leszka Gnoińskiego Kult Kazika). W obecnej wersji zapada w pamięć atrakcyjna solówka czegoś dętego. Reszta zasadniczego repertuaru zaśpiewana została po angielsku, ale Kazik nie byłby sobą, gdyby nie dorzucił gdzieniegdzie jakichś wtrętów w języku polskim. Swoją drogą, po raz pierwszy usłyszałem Warhead w jeszcze innym wykonaniu i innej wersji językowej, pod tytułem Teroriszta vagyok

Chociaż muzycy twierdzili, że chcą się trochę odróżniać od brzmienia Kultu, a zwłaszcza sekcja rytmiczna miała pochodzenie jazzowo-funkowe, to płyta jest zdecydowanie rockowa. Intensywnie czadujący punk z trąbami pod tytułem Teenage Warning pasowałby i do Kultu. Z kolei Public Image, pierwotnie dzieło, jak się łatwo domyślić, formacji Public Image Limited, brzmi nawet dość przebojowo. Do moich faworytów należy Into the Valley z repertuaru Skids. Późniejszą nową falę reprezentuje jeszcze Prince Charming Adam & The Ants.

Nie zabrakło brzmień karaibskich. Klamrę albumu tworzy Police and Thieves Juniora Murvina, w kontekście pozajamajskim kojarzone głównie z wykonania The Clash. Trzeba przyznać, że panowie podbili czadowość w porównaniu z tamtą wersją – choć to nie zasługa gitar, lecz zmasowanego ataku sekcji dętej; zresztą jest to popisowy numer dla basisty. Porcję ska, czy może raczej rocksteady, przynosi Gangsters z repertuaru The Specials. Muzycy wzięli się też za Rivers of Babylon, wielki przebój Boney M, eksponując w nim aspekt reggae. Właściwie na długo przed Boney M tę przeróbkę Psalmu 137 śpiewali regałowcy z The Melodians, czyli jej właściwi twórcy, ale w książeczce uwzględniony jest Frank Farian jako współautor (chodzi pewnie o zmiany pod kątem teologicznym w tekście).

Płytę – pomijając finałową repryzę Policjantów i złodziei – kończą dwie przeróbki Kultu: piosenka nowa (Prosto) i piosenka bardzo stara (Zabiłem kolegę na poligonie), znana dotąd ze starej wersji demo Kultu i koncertowego wykonania zespołu El Dupa. Pierwsza oczywiście zaczepna i wściekła, a druga dołująca tekstowo i muzycznie, przypominająca jassowe odloty z płyty Czterdziesty pierwszy. 

 

James, Millionaires, 1999

W lutym nie zabrakło britpopu. Niebieska płyta z brązową świnią w perłowym naszyjniku jest ósmym dziełem manchesterskiego zespołu, na którego czele stoi wokalista Tim Booth (znany skądinąd jako maniakalny morderca Victor Zsasz z filmu Batman: początek). Na Millionaires po raz pierwszy wystąpił gitarzysta rytmiczny o dźwięcznym nazwisku Michael Kulas, jako producent zaangażowany zaś został we własnej osobie Brian Eno.

            Efektem jest porządna płyta osadzona w kontekście britpopowym, ale słychać, że doświadczenie zespołu sięgało dalej, do alternatywy lat 80. (w tym Madchesteru), a pod koniec milenium sięgnął on otwarcie po elektronikę: wszędzie syntezatory i różne inne klawisze, ale wykorzystane w sposób, który nie zgrzyta. Ogólnie rzecz biorąc, sporo tu ładnych, choć nienachalnych melodii, nie ma za to ortodoksyjnie gitarowego czadu a la punk rock.

Wita nas skoczny rytm i falsetowe zaśpiewy w Crash. Elementy muzyki tanecznej wykorzystano też w Afro Lover (zrealizowanym wyjątkowo przez Faithless, speców od tego rodzaju muzyki), a najlepiej w tej kategorii wypada singlowy I Know What I’m Here For, przebojowa piosenka w silnie zelektronizowanej aranżacji, z motywem przewodnim syntezatora i przetworzonymi głosami. Spokojniejszy jest drugi singiel, Just Like Fred Astaire, na bazie motywu fortepianu (miał się nazywać po prostu Fred Astaire, ale sprzeciwili się spadkobiercy tegoż). Podoba mi się poza tym We’re Going to Miss You, piosenka w średnim tempie, ze smyczkami (chyba syntetycznymi) i ciepłymi harmoniami wokalnymi w refrenie.  Najdelikatniejsze są ballady Hello i Someone’s Got It In for Me. Do oasisowatej normy, z dużym udziałem gitary akustycznej i ponownie smyczków, nawiązuje Strangers, zaś Surprise to przyzwoita elektryczna ballada britpopowa. Płytę kończy sięgnięcie do najwcześniejszej przeszłości britpopu: psychodeliczno-shoegazowy Vervaceous, który zaczyna się lekko i onirycznie, a potem wpada w niejaki trans.


 

Tears For Fears, Songs from the Big Chair, 1985

Kolejna z płyt, które trafiły do mojej kolekcji po ponad 20 latach, od kiedy usłyszałem ją w Trójkowej audycji „Pół Perfekcyjnej Płyty”. Trzon Tears For Fears stanowili wokalista/basista Curt Smith i gitarzysta/klawiszowiec Roland Orzabal. Drugi klawiaturzysta Ian Stanley i perkusista Manny Elias też byli stałymi członkami, ale nie pojawiają się na okładce. Razem grali elegancko skrojony pop rock z dużym udziałem syntezatorów.

            Na Songs from the Big Chair, drugiej i przełomowej płycie zespołu, znalazły się dwie jego najsłynniejsze piosenki. Pierwszą jest Shout – rytmiczny, z charakterystycznym, zdatnym do skandowania refrenem. Przypomina trochę hity Depeche Mode, ale bez ich firmowego mroku, ma za to w sobie coś z protest songu. Druga to refleksyjna Everybody Wants to Rule the World, jeden z tych utworów, które artysta stworzył niemal na kolanie i  w ostatniej chwili bez przekonania wcisnął na płytę, a potem stały się wielkimi przebojami. Pomiędzy nimi trochę niknie, ale też jest bardzo udany podniosły Working Hour, podobny z kolei do Simple Minds – gościnnie Mel Collins na saksofonie i Jerry Marotta na perkusji, czyli muzycy o karmazynowych powiązaniach.

            Najdelikatniejszym fragmentem jest powłóczysta, jazzująca ballada I Believe, za to w kategorii „typowo do tańca” mamy funkujący Mothers Talk oraz ciekawszy, sprężysty Broken, połączony bezszwowo ze spokojniejszym Head Over Heels, a później powraca po nim jako repryza z nagrania koncertowego. Oklaski z tego ostatniego zachodzą na finałowy, przestrzenny Listen (ze śpiewem operowym Marilyn Davis i afrykańskimi chóralnymi zaśpiewami), druga połowa albumu tworzy więc coś w rodzaju suity.


 

Paradise Lost, Draconian Times, 1995

            A tera coś metalowego. Brytyjski Paradise Lost zaczynał od mrocznej i hałaśliwej wersji doom metalu, ale z czasem złagodził brzmienie, Nick Holmes zaczął śpiewać normalnie, zamiast ryczeć… Mrok wprawdzie pozostał, ale całość nabrała większej atrakcyjności dla słuchacza nienawykłego do ekstremów, zbliżając się do metalu gotyckiego. Dojrzałą wersję swojego stylu osiągnęła grupa już na czwartym albumie Icon, który mam od dawna, ale brakowało mi na nim nośnych melodii. Draconian Times jest utrzymany w tej samej konwencji, lecz ma już bardziej przebojowe fragmenty, przede wszystkim Yearn for Change. Zapada także w pamięć dynamiczny The Last Time, ciężki Hallowed Land oraz melodyjny motyw Shadowkings.

            Molowe harmonie i dołująca atmosfera pozwalają nazywać tę twórczość metalem gotyckim. Początek utworu I See Your Face może wręcz zmylić, że mamy do czynienia z czymś w rodzaju Sisters of Mercy. Całą płytę rozpoczyna partia fortepianu w zalewie syntezatorowej i dopiero po niespełna minucie wjeżdża gitarowy walec (Enchantment). Głos Holmesa jest niski, głęboki, lekko zachrypnięty, przy czym jego interpretacja wokalna – zwłaszcza w bardziej dramatycznych momentach – wydaje się zawdzięczać co nieco Jamesowi Hetfieldowi. Chwilami też przychodzi do głowy Peter Steele (Hands of Reason). Spokojniejsze momenty, jak gitara akustyczna w Elusive Cure, podkreślają ogólnie minorowy nastrój. Ostrzejsza, prawie thrashowa jazda pojawia się tylko w Once Solemn.

Płyta, łącznie z poprzedniczką, miała wielki wpływ na metal lat 90. Naśladowcy Raju Utraconego pojawiali się aż hen na Litwie (Ruination). Kiedy pod koniec dekady recenzent „Tylko Rocka” pisał o jakiejś trzecioligowej kapeli, że gra „komercyjny metal”, to nie chodziło mu już, jak dziesięć lat wcześniej, o muzykę w stylu Bon Jovi czy Poison, tylko właśnie na podobieństwo Paradise Lost. Trochę szkoda, że sami twórcy tego zamieszania zapatrzyli się później w Depeche Mode. Wprawdzie później powrócili do starego stylu, ale ten etap ich twórczości muszę dopiero odkryć.

 

Human, Earth, 1993

            Pierwsza w tym roku wizyta na Faradaguła przyniosła mi cztery kolejne albumy. Human była to supergrupa, którą tworzyli Konstanty Yoriadis (śpiew i klawisze), gitarzysta Maciej Gładysz, basista Piotr Urbanek i perkusista Krzysztof Patocki – czyli czołówka polskich muzyków sesyjnych. Nagrali jedną płytę, która zdobyła uznanie krytyków, po czym się rozeszli. Udało mi się dorwać reedycję jubileuszową z okazji XX-lecia.

             Na zawartość płyty składają się utwory hardrockowo-funkowe (czyżby inspiracja kapelami w rodzaju Extreme?), w których muzycy popisują się zdolnością grania, a Kostek śpiewa po angielsku z niemal groteskową chrypą. Sprawnie to wszystko zagrane, ale melodie nie za bardzo oryginalne. Otwierający Hey Your’ Little Lady (4 rowery na Wery Kostrzewy) to zasadniczo pretekst dla długiego wywijatorstwa Gładysza w tradycji Joe Satrianiego – swego czasu spece od gitar uważali ją za jedną z lepszych solówek polskich. Jimi nie jest wcale taki hendrixowaty – funk metal z udziałem trąb. Podobne granie słychać w Rhinoceros, w Let’s Play Funk (oczywiście) albo w siedmiominutowym I See, gdzie w tle wydziera się jakiś wokal płci nieokreślonej. Z kolei w Faith jest to już niewątpliwie Edyta Bartosiewicz. Ta power-ballada, lekko kosząca pod AOR, stanowi mój ulubiony fragment płyty, chociaż mam z nią złe skojarzenia, bo kiedy słuchałem jej na Jujubie, komputer mi klapnął. Oprócz niej chwilę wytchnienia od dominującego stylu stanowi Amanda – kawałek pseudo-world music o afrykańskim posmaku, gdzie udziela się Jerzy „Słoma” Słomiński, spec od bębnów wszelakich.

      Muzycy wykazują się umiejętnościami technicznymi, ale werbalnie nie mają wiele do powiedzenia. Co prawda okładkę otaczają ekologiczne hasła w łamanej angielszczyźnie („ozon friendly – Destruction of rain forest – Endangered wild live – Save the Wales”), ale pan wokalista nauczył się niedawno słowa „motherfucker” i chętnie dzieli się swoim odkryciem ze słuchaczami. Wątłość literacką przedsięwzięcia potwierdza Polski, jedyny w zasadzie utwór po naszemu, którego treść nie wykracza poza standardowe „niniejszym informuję, że chciałbym odbyć z obywatelką stosunek seksualny”. Bardzo kocham moją mamę, mimo polskiego tytułu, zaśpiewane zostało po angielsku, dopiero reedycja zawiera jako bonus wersję polskojęzyczną pt. Słońce moje. Tak czy inaczej, jest to fortepianowa ballada o melodyce typowej dla polskiej muzyki popularnej tamtych lat (Varius Manx i te sprawy), tylko bardziej szorstka. Ogólnie mówiąc, nie jest to płyta, której by się słuchało ze względu na teksty. 


 

R.E.M., New Adventures in Hi-Fi, 1995

            R.E.M. to marka, która na ogół nie zawodzi. New Adventures ukazał się po ciągu trzech bardzo udanych płyt i sam też jest nie najgorszy. Grupa nie odkrywa nowych lądów, trzymając się charakterystycznego stylu nastrojowego rocka alternatywnego, nawiązującego do amerykańskiej tradycji muzycznej i dość bogatego aranżacyjnie.

            Początek płyty – pod ironicznym tytułem How the West Was Won and Where It Got Us – jest tym razem „wieczorny”, z pewną nutą niepokoju i podzwaniającym uporczywym motywem fortepianu. Słuchacza budzi dopiero drugi, słusznie nazwany The Wake-up Bomb, ze ścianą ostrych gitar, otynkowaną organami. Michael Stipe śpiewa w swoim zwykłym stylu, niejednokrotnie wspierany przez harmonie wokalne. Głośniejsze gitary odzywają się jeszcze So Fast, So Numb czy w Departure z wokalem Stipe’a bliskim melorecytacji; refren i ogólny nastrój tego utworu do złudzenia przypominają Me in Honey, brakuje tylko śpiewu Kate Pierson.

            New Test Leper to akustyczna ballada o narastającej aranżacji, ale gdzie indziej brzmienia bywają bardziej dysonansowe, jak w Undertow. Do wtóru gitary elektrycznej wokalista śpiewa w Be Mine. Znalazł się też na płycie pogodny utwór instrumentalny Zither, faktycznie z wykorzystaniem czegoś, co brzmi jak cytra, a co za tym idzie, o charakterze trochę folkowym, a trochę surferskim. Najbardziej zapadają w pamięć E-Bow the Letter z gościnnym udziałem Patti Smith oraz podniosłe Leave na kanwie motywu przypominającego wycie syreny, złowieszczo kontrastującego z rzewną melodią. 


 

Temple of the Dog, 1991

            Ta klasyczna płyta nurtu grunge była jedynym dziełem zespołu zebranego dla upamiętnienia przedwcześnie zgasłego Andy’ego Wooda, ważnej postaci na seattlowskiej scenie muzycznej. Inicjatorami przedsięwzięcia byli dwaj faceci z uznanego już Soundgarden: wokalista Chris Cornell i perkusista Matt Cameron. Dołączyli do nich współpracownicy Wooda – Jeff Ament i Stone Gossard – oraz współpracujący z nimi od niedawna Mike McCready. Celem była rejestracja dwóch piosenek, które w hołdzie Woodowi napisał Cornell, ale sesja się rozkręciła i po drodze nagrano jeszcze osiem, z czego niektóre miały wcześniejsze pochodzenie. Cornell był autorem wszystkich tekstów i większości muzyki, parę utworów skomponował też Gossard.

Oba pierwotnie planowane utwory trafiły na początek płyty. Niewątpliwym epitafium dla przyjaciela jest pieśń Say Hello 2 Heaven z melodyjną solówką gitarową i emocjonalnym śpiewem Cornella, rozwijającym się aż do pięknej finałowej rozdziawy (później artysta otrzymywał wielokrotnie prośby od fanów, żeby zaśpiewał to w hołdzie dla różnych zmarłych). Drugi jest ciężki blues Reach Down. Trwa on jedenaście minut, z czego sporo przypada na solówki gitarowe, co prawda trochę schowane w miksie, jednak McCready, choć nigdy wcześniej nie nagrywał w studiu, wpadł w takie zapamiętanie, że aż mu słuchawki spadły.

Właściwie jedynym jednoznacznym czadem na płycie jest dynamiczny i ciężki Pushing Forward Back, zarazem jedyny wkład kompozytorski Jeffa Amenta. Do przodu sunie też Your Savior, ale wydaje się najmniej ciekawy. Ogólnie jednak, ze względu na swój charakter, płyta skupiona jest wokół ballad. Call Me a Dog jedzie niemalże southern-rockowym nastrojem, a motyw przewodni Times of Trouble przypomina późniejsze Footsteps Pearl Jam. Do najmocniejszych momentów należy Hunger Strike. Chrisa Cornella słychać tu w tle, a na pierwszym planie debiutuje obdarzony „południowym” głosem nieznany dotąd szerzej wokalista z San Diego, który przyjechał do Seattle na przesłuchanie do nowego zespołu. Zwał się on Eddie Vedder i już niedługo miał się stać sławny jako głos Pearl Jam.

            W reedycji z 2016 nie tylko dodano w bonusie trzy dodatkowe miksy, ale doszedł cały drugi dysk z wersjami demo i odrzutami. Są to w większości te same utwory co w zasadniczym repertuarze (takim obrazem Say Hello 2 Heaven pojawia się w całym zestawie cztery razy), Times of Trouble ma również wersję instrumentalną. Wyjątek stanowią Angel of Fire oraz Black Cat – przydługi bluesawy jam do akompaniamentu jakichś dzwonków. Kompozycje te w ogóle nie były planowane z myślą o albumie i być może powstały już po jego wydaniu.

Temple of the Dog pomyślane było jako jednorazowy projekt i dało tylko parę koncertów, ale w późniejszych latach dochodziło czasem do wykonywania utworów z tej płyty, gdy np. Pearl Jam i Soundgarden grali na jednej scenie. Książeczka zawiera okolicznościowy artykuł Davida Fricke’a z pisma „Rolling Stone”, który wspomniał, że Cornellowi „obecnie” (tzn. w 2016) zdarza się śpiewać na koncertach Say Hello 2 Heaven. Rok później wokalisty nie było już wśród żywych.

 


 

T.Rex, Dandy in the Underworld, 1977

            Swoją ostatnią płytę Marc Bolan wydał na kilka miesięcy przed śmiercią w wypadku samochodowym. 1977 to już były czasy punk rocka, ale Bolan nie zaczął hałasować, poruszał się za to w swoim zwykłym glamrockowym emploi, które nie tyle ocierało się o kicz, co czerpało z niego pełnymi garściami.

Sporo materiału na Dandy in the Underworld to piosenki w średnim tempie, bliskie ówczesnej brytyjskiej glamowej estrady (która się zresztą wzięła z naśladowania T.Rex) – z syntezatorami, falsetowymi chórami itp. Przez cały album przewija się typowa dla T.Rex rytmika boogie, jak w Universe czy I’m a Fool For You Girl z solówką niejakiego J. Longa na skrzypcach. Jason B. Sad (skojarzenie z Johnny B. Goode zamierzone) kojarzy się z takimi wcześniejszymi hitami jak Get It On czy Telegram Sam, ale główny riff wykonuje sekcja dęta. Najlepiej wypada upajająco przebojowy utwór tytułowy; znakiem czasu są syntetyczne plamy w tle. Z bardziej dynamicznych najbardziej odpowiadają mi I Love to Boogie, dynamiczny Visions of Domino (napędzany gitarą, ale wypełniony orkiestrą, co daje efekt zbliżony do Electric Light Orchestry), a także odbiegający nieco od reszty Pain and Love – ponury klimat i przerysowane vibrato a la Bryan Ferry kojarzą się z twórczością Roxy Music.

W zespole nie było już Mickey’ego Finna, a z klasycznego składu został basista Steve Currie, ale w nagraniu albumu wzięli udział m.in. basista Herbie Flowers (wcześniej grał m.in. z Davidem Bowie i Lou Reedem), Steve Harley (lider Cockney Rebel), a także małżonka Bolana, Gloria Jones – tym razem tylko śpiewa, a nie gra na klawiszach. Ta ostatnia sprowadziła wcześniej artystę od glam rocka w stronę poszukiwań soulowych. Na Dandy powrócił na rockowe tory, ale z soulu jednak coś zostało, choćby sposób wykorzystania smyczków, trąbów i klawiszów. W Under a Crimson Moon gitara elektryczna koegzystuje z typowym dla „czarnej muzyki” fortepianem elektrycznym. Ten ostatni odgrywa też główną rolę w Groove a Little.

Bonusy zaczynają się już na pierwszym dysku, zawierającej materiał epki wydanej przy okazji albumu. Należy do niej To Know You Is to Love You, przeróbka przeboju Phila Spectora z lat 60. (którą dziesięć lat po T.Rex na nowo wylansowały panie Parton, Harris i Ronstadt). Dandy występuje tu w wersji singlowej, z której usunięto słowo „cocaine”. Poza tym epka zawiera City Port, w końcu nieco bardziej gitarowy, choć i tak łagodny oraz z wokalnym udziałem Glorii Jones, Tame My Tiger w średnim tempie i szybki Celebrate Summer.

Druga płyta zawiera aż 21 utworów, a mianowicie wersje alternatywne całego materiału (longplaya i czwórki). Jak wyjaśnia książeczka, po śmierci Bolana jego majątek został częściowo rozszabrowany, więc część nagrań zaginęła i wydawcy zdecydowali się dosztukować repertuar wersjami koncertowymi. Universe brakuje w ogóle, a Visions of Domino występuje pod poprzednim tytułem Funky London Childhood. Jason B. Sad bez dęciaków jest bardziej gitarowe, a Hang-Ups w postaci live to już największa dawka szorstkiego rocka w całym zestawie, ale już np. Teen Riot Structure pojawia się w wersji roboczej: Bolan sam z gitarą akustyczną i organami  w tle. City Port to nagranie jeszcze z 1973, bez Glorii. Do tego dochodzi kilka „bonusowych bonusów”: część koncertowych, a część słabo brzmiących, brudnopisowych. Teen Riot Structure to nawet a cappella, Celebrate Summer – przeciwnie, instrumental ze szczątkową partią wokalną. Zestaw kończy coś, co się nazywa Weird Strings i zgodnie z tytułem jest to robocze nagranie jakichś syntetycznych smyków o nieprzyjemnie dysonansowym brzmieniu. 


 

Collage, Moonshine, 1994

            Z okazji 29 lutego zaopatrzyłem się w jeden z czołowych albumów polskiego art rocka po 1989. Moonshine był drugą pełnowymiarową płytą kapeli, na której czele stali wokalista Robert Amirian, gitarzysta Mirek Gil i perkusista Wojtek Szadkowski – każdy z nich z osobna stał się potem ważną osobistością na polskiej scenie artrockowej. Wbrew stereotypom, najbardziej twórczym członkiem zespołu był perkusista – autor prawie wszystkich tekstów oraz autor lub współautor muzyki do wszystkich utworów oprócz trzech.

Mamy tu do czynienia z „baśniową” odmianą rocka progresywnego (zresztą pierwsza płyta Collage nazywała się po prostu Baśnie). Jako inspiracje można wskazać prędzej Genesis i Camel niż np. Pink Floyd, nie bez wpływu pozostawała też druga fala art rocka w latach 80., z Marillion na czele. Muzyka płynie jak należy, z dużą dawką melodii, nie słyszę tu nudziarstwa, które na ogół kojarzy mi się z rockiem neoprogresywnym.

Płytę rozpoczyna dość dynamiczny, a przy tym podniosły Heroes Cry. Następny utwór, In Your Eyes, zaczyna się kameralnie i nastrojowo, ale w ciągu czternastu minut narasta i ta muzyczna historia przechodzi przez różne meandry, z kunsztownymi partiami gitary i klawiszy (Krzysztof Palczewski). Dziesięć minut przekraczają też Wings in the Night i utwór tytułowy. Osiem kompozycji jest stylistycznie spójnych, a najbardziej przebojowa to Living in the Moonlight. Poza tym zapada w pamięć końcowa ballada War Is Over z „irlandzką” kodą na akordeon i mandolinę.

Grupa cieszyła się wsparciem Tomasza Nosferatu Beksińskiego, który zezwolił jej na wykorzystanie na okładce obrazu swojego ojca, a na krótko przed śmiercią wymienił Moonshine jako jedną z zaledwie trzech polskich płyt, które by wyróżnił na plus w muzyce lat dziewięćdziesiątych.



niedziela, 21 kwietnia 2024

Świstak, pustynia i Arnold, czyli co ostatnio obejrzałem

 

W ostatnim czasie obejrzałem zarówno kilka seriali (o których będzie inną razą), jak i filmów pełnometrażowych.

Black Adam (2022, reż. Jaume Collet-Serra) to kolejna odsłona DC Extended Universe, czyli serii filmowej, za której pomocą imperium komiksowe DC stara się dorównać swoim rywalom z Marvela. Bohaterem tytułowym jest starożytny heros z fikcyjnego kraju bliskowschodniego, który po tysiącach lat budzi się do życia, gdy jego ojczyznę plądrują międzynarodowe bandziory z Intergangu w poszukiwaniu źródła mocy, o jakiej nikomu się nie śniło. Czarny gość w czarnym trykocie, grany przez dyżurnego mięśniaka ostatnich dekad, Dwayne’a „The Rock” Johnsona, jest tak przekoksowany, że przyjeżdżają go sprawdzić ludzie ze Stowarzyszenia Sprawiedliwości, w tym Doktor Fate (Pierce Brosnan) i Hawkman oraz dwoje młodszych praktykantów. Podstawowy problem polega na tym, że Adam jest za bardzo bucowaty i zbyt potężny, żeby budzić większą sympatię widza. Rozwala niemilców na pęczki bez wątpliwości moralnych i w zasadzie ani przez moment nie jest tak zagrożony, żeby się można było przejąć. Lepiej jest z jego nowymi przyjaciółmi, ale oni w ramach DCEU pojawiają się po raz pierwszy, są jeszcze za mało zarysowani i gdyby np. któryś z nich miał ponieść ofiarę, to widz nie będzie do niego tak przywiązany, żeby to nim wstrząsnęło, jak w przypadku Żelaznego Tośka z MCU. W tej sytuacji nieco dramatyzmu zapewnia filmowi wątek grupy członków ruchu oporu faceta, kobity i dzieciaka – uwikłanych w całą kałabanię. Jednak ogólnie rzecz biorąc, Black Adam niespecjalnie się wybija z trykociarskiego standardu.

Na portalu 35mm.online obejrzałem ja film Wojciecha Marczewskiego Ucieczka z kina „Wolność”. Wszedł on na ekrany w roku 1990 i widząc tu i ówdzie jego reklamy, myślałem, że chodzi o dobrze mi znane kino „Wolność” w Częstochowie. W rzeczywistości akcja rozgrywa się w mieście Łodzi, gdzie w czasie jednego z seansów bohaterowie na ekranie buntują się i nie chcą grać dalej. Sytuacja staje się ciężką próbą dla cenzora granego przez Gajosa. Film ma charakter rozliczeniowy i ponury; kilka miesięcy po seansie zapamiętała mi się finałowa scena konfrontacji cenzora z aktorami, których powycinał. W bonusie Artur Barciś z brodą jako kinooperator.

Z nowszych filmów polskich dostępny był na 35mm Dług Krzysztofa Krauzego (1999), na motywach autentycznej historii dwóch  biznesmenów, którzy, zastraszani i osaczani przez bezwzględnego gangstera, żądającego od nich zwrotu nieistniejącego długu, w końcu go zamordowali, przy czym fabuła została nieco ubarwiona. W role głównych bohaterów wcielili się Robert Gonera i Jacek Borcuch, ale show kradnie Andrzej Chyra jako rzeczony gangster, jeden z najbardziej odrażających podleców polskiego kina. Film jest ogólnie dość ponury, a finałowa scena zabójstwa nie przynosi katharsis. Filmoznawca mógłby się pokusić o porównanie wymowy tego utworu z Krótkim filmem o zabijaniu, tyle że tam mowa była o karze śmierci, a tu – o specyficznym przypadku obrony własnej.

Signum temporis: szyld z czcionką Ragtime ("o" są odwrócone do góry dnem)

Odświeżyłem sobie Człowieka z blizną Briana de Palmy. Jest to uwspółcześniony (1982), luźny remak filmu z lat trzydziestych, tyle że wtedy było o włoskiej mafii, a w nowej wersji – o kubańskich bandziorach na Florydzie. Al Pacino wciela się w Tony’ego Montanę, który po deportacji do USA pnie się po szczeblach świata przestępczego, a przy okazji ma problemy z siostrą, partnerką, przyjacielem i kokainą. Film jest brutalny pod względem akcji, jak i językowo: jako pierwszy w dziejach kina przekroczył barierę 200 „fucków”, a poza tym Pacino mówi z dziwnym, menelskim akcentem, trudnym do zrozumienia i niepodobnym do niczego, a już zwłaszcza do akcentu kubańskiego. Kultowa stała się scena z piłą łańcuchową, wymowna w swej makabryczności, chociaż widz widzi tylko reakcję bohatera i tryskającą krew. Scarface stał się inspiracją dla całej masy twórców: otwarte odniesienia widać np. w grze GTA: Vice City. Z dzisiejszej perspektywy można też na niego patrzyć jak na klasyczny przykład stylistyki lat 80. (łącznie z tym, że muzykę napisał Giorgio Moroder). W bonusie Mark Margolis, czyli przyszły Hector Salamanca, w epizodycznej roli bombiarza.

Klasykiem, który zawsze miło sobie przypomnieć, jest Dzień Świstaka (1993), komedia Harolda Ramisa z Billem Murrayem w roli nadętego prezentera pogody Phila, który wyjeżdża z ekipą i z niechęcią do miasteczka Punxsutawney w Pensylwanii, aby zrobić materiał z tytułowego święta: jeżeli 2 lutego świstak zobaczy swój cień, to zima potrwa jeszcze 6 tygodni. Nazajutrz Phil budzi się rano w pensjonacie i zaczyna odczuwać potężne deja vu. Okazuje się, że z jakichś powodów przeżywa ten sam dzień kolejny raz. I kolejny. I kolejny. Pętlę czasową początkowo wykorzystuje jako okazję do użycia sobie bez długotrwałych konsekwencji, a potem zaczyna mieć już dość kręcenia się w kółko i postanawia przerwać krąg, co nie będzie proste. Film – lekka i sympatyczna komedia „małomiasteczkowa” – stał się dużym przebojem, ale Murray i Ramis przestali ze sobą rozmawiać i pogodzili się dopiero po 20 latach, krótko przed śmiercią drugiego z nich.

Klasykiem jeszcze większym był Lawrence z Arabii – epicka superprodukcja oparta na wspomnieniach ekscentrycznego brytyjskiego oficera (i archeologa), wysłanego w czasie I wojny światowej w głąb Arabii, aby skoordynować powstanie miejscowych plemion przeciwko Turkom. Płk Lawrence, grany przez Petera O’Toole, ma w sobie pewną dzikowatość, przez którą nie do końca wpasowuje się w rygory armii brytyjskiej, zaś Arabów traktuje nie jak „biały zbawca”, lecz jak rzeczowy doradca i sojusznik. Wiadomo, że historyczny Lawrence nie był hetero, a zdaniem niektórych relacja między głównym bohaterem a szarifem Alim (Omar Sharif) ma w sobie tyle gejowego napięcia romantycznego, ile dało się pokazać w mainstreamowym filmie w roku 1962. Przede wszystkim Lawrence, skręcony w sposób bardzo artystyczny, z pieczołowitą kompozycją kadrów, stał się punktem odniesienia dla późniejszych filmów o pustyni, od Diuny po odcinek 5x08 Zadzwoń do Saula.

Na Netflisku dostępna była wersja z polskimi napisami, przy czym tłumacz nie odrobił pracy domowej i machinalnie przetłumaczył „guns” jako „pistolety”, co daje szczególnie zabawny efekt, kiedy arabski przywódca denerwuje się, że „karabiny to za mało, potrzebujemy pistoletów!”, a także...

Czy z 12-calowych pistoletów strzela się 9-calowymi gwoźdźmi?

Wypełniłem lukę w znajomości filmografii Quentina Tarantino, obejrzawszy Death Proof, drugą część dyptyku Grindhouse (obok Planet Terror Roberta Rodrigueza), będącego hołdem dla brutalnych filmów klasy B, jakie wyświetlano w kinach zwanych grindhouse, czyli w wolnym tłumaczeniu sieczkarniami. Kurt Russell wciela się tu w byłego kaskadera, mordującego kobiety za pomocą specjalnie przerobionego samochodu. Wśród upatrzonych przez niego ofiar znalazły się Rose McGowan, Rosario Dawson, Sydney Poitier (córka Sidneya Poitiera) oraz Zoë Bell, autentyczna kaskaderka grająca samą siebie. Oczywiście sam Tarantino pojawił się w epizodzie jako barman. Jest to zresztą jego nieodrodny styl – bohaterowie rozmawiają o niczym, a nagle zaczyna lać się krew – doprowadzony do ekstremum (do tego nachalne eksponowanie jego osobistego fetyszu erotycznego na skalę jak w żadnym innym jego filmie). No cóż: cztery laski jadą autem i ględzą, potem siedzą w barze i ględzą, potem znowu jadą i ględzą, potem brutalnie giną. Następnie cztery inne laski jadą i ględzą, stoją na CPN i ględzą, znowu jadą i ględzą, po czym znowu pojawia się morderca. Z około dwugodzinnego filmu ostra akcja sensacyjna zajmuje ostatnie pół godziny i nawiązuje do tradycji amerykańskiego „kina jeżdżonego” a la Znikający punkt (pojawiają się zresztą do niego otwarte aluzje). Z pewnością nie jest to najlepszy wyrób tego reżysera (on sam nawet twierdzi, że najgorszy), jako że trudno tu szukać postaci tak charakterystycznych jak np. w filmie Zmyślona miazga: Kaskader Mike jest dość jednowymiarowy, a jego doszłe i niedoszłe ofiary zlewają się w jedną niezróżnicowaną biomasę, wystawiającą od czasu do czasu jakieś zindywidualizowane nibynóżki.


Na marginesie Zadzwoń do Saula obejrzałem na Netflisku film pełnometrażowy również z Bobem Odenkirkiem w roli głównej – czarną komedię sensacyjną pod tetułem Nikt. Główny bohater to przeciętny facet, cierpi stagnację w życiu zawodowym i rodzinnym, wszyscy go lekceważą. Po włamaniu do swojego domu przypomina sobie, że kiedyś był nieprzeciętnym zabójcą, a już wkrótce ciąg wypadków stawia na jego kursie ruską mafię. Po kilku sezonach serialu, w którym Odenkirk grał gościa używającego sprytu i tzw. gadanego, by wyplątać się z problemów (lub wpaść w nowe), ciekawie było go zobaczyć tym razem rozwiązującego problemy za pomocą pięści lub oręża ogniostrzelnego – tym bardziej, że w scenach walk nie korzystał z dublera. Jest to pozycja czysto rozrywkowa, losem bohatera trudno się zaniepokoić, bo od kiedy się rozkręci, to już prawie aż do końca przeciwnicy nie są dla niego poważnym zagrożeniem. Mam luźne skojarzenie z innym pastiszem filmów strzelanych – Shoot ‘Em Up (znanym u nas jako Tylko strzelaj). Ze ścieżki dźwiękowej zapadł mi w pamięć przebój Pat Benatar Heartbreaker, zapodany w scenie pościgu samochodowego. W pozostałych rolach artyści muzyczni RZA i Siergiej Sznurow.

W filmie Terminator z 1984 Arnold Schwarzenegger wcielił się w cybernetycznego zabójcę wysłanego z przyszłości do naszych czasów przez sztuczną inteligencję, aby zgładzić Sarah Connor (Linda Hamilton), przyszłą matkę przywódcy ruchu oporu homosapiensów przeciw maszynom. Sam przywódca John Connor wysłał zaś jednego ze swoich, aby ochronił jego matkę przed bezwzględnym cyborgiem T-800. Siedem lat po tym przeboju James Cameron nakręcił kontynuację – Terminator 2. Dzień sądu. Ponad dekadę po wydarzeniach z pierwszej części Sarah Connor siedzi w przypominającym więzienie psychiatryku, bo nikt nie uwierzył w jej rewelacje o rychłej zagładzie ludzkości. Tymczasem w roku pańskim 2029 sztuczna inteligencja wysyła do roku 1995 cybernetycznego zabójcę, by zgładził małoletniego Johna, on sam zaś z przyszłości wysyła obrońcę dla siebie samego. Różnica – choć fabuła została poprowadzona tak, żeby widzowie nie od razu się domyślili – polega na tym, że to grany przez Arniego T-800 jest obrońcą. Za przeciwnika ma złowrogiego T-1000 (Robert Patrick), robota zbudowanego z ciekłego metalu, który potrafi przybierać rozmaite kształty. Pomimo upływu z górą trzydziestu lat, efekty specjalne w tej dziedzinie nadal robią wrażenie. Film jest napakowany akcją (i to go różni od pierwszej części, która bardziej przypominała horror w sztafażu sajęs fikszyn), zawiera silną i waleczną postać kobiecą, a do tego zatrąca klasyczny sf-owy topos człowieczeństwa robota. Guns N’Roses użyczyli do filmu piosenki You Could Be Mine

To nie żadna sztuczka montażowa, w tej scenie zagrali bliźniacy

Pewnej niedzieli grali akurat w telewizji Kogel-mogel Romana Załuskiego (1988, z Ilony Łepkowskiej scenariuszem). Oglądałem toto dawno temu i odebrałem jako jeden z najbardziej ponurych filmów, jakie zdarzyło mi się widzieć, a już na pewno jako najbardziej przygnębiającą komedię. Po ponownym przejrzeniu podtrzymuję opinię. Główną bohaterką jest dziewczyna ze wsi, która zdaje na studia do Warszawy, chociaż rodzina wolałaby wydać ją za mąż. W ciągu rozmaitych perypetii cały świat traktuje bohaterkę butem i aż do końca nie doczekuje się ona wynagrodzenia za swoje trudy. Potem powstał sekwel, ponoć jeszcze bardziej przygnębiający, a w wolnej Polszcze doszło do kolejnych kontynuacji i w chwili obecnej Koglowersum obejmuje już chyba z pięć filmów. Zamiast tego ktoś powinien był nakręcić remak, w którym Kasia wyposażona byłaby w granatnik.


czwartek, 21 marca 2024

Alternatywa, metal i Brel w sosie punkowym, czyli styczniowe żniwo płytowe

 

W nowym roku moja kolekcja płytowa nie przestała się rozrastać. W tak zwanym międzyczasie przyszło mi do głowy, żeby omówienia najnowszych zdobyczy publikować za każdy miesiąc, co nie znaczy, że raz w miesiącu. W końcu mamy już marzec, a ja wrzucam dopiero notkę styczniową.

  

Barenaked Ladies, Stunt, 1998

Kanadyjski ten zespół nazywa się, w wolnym tłumaczeniu, „Gołe Baby”, ale składa się oczywiście z samych facetów. A co gra? Rocka alternatywnego, całkiem pogodnie brzmiącego i – na ogół – dość melodyjnego. Takie jest wrażenie po otwierającym One Week, gdzie Ed Robertson wyrzuca z siebie tekst z zawrotną prędkością na pograniczu rapu, czyniąc nawiązania do różnych zjawisk popkulturowych. Utwór, wydany na singlu, stał się sporym przebojem. Sympatycznie brzmi też kolejny – i również singlowy – It’s All Been Done.

            Stunt była czwartą płytą zespołu i przyniosła mu sukces komercyjny (polska prasa muzyczna ledwo się jednak o nim zająknęła). Do grupy dołączył klawiszowiec Kevin Hearn, który wkrótce zachorował na białaczkę i w promocyjnych teledyskach wystąpił łysy (wyzdrowiał i żyje do dziś). Najbardziej podobają mi się najżwawsze utwory: podbity syntezatorem Alcohol (kolejny singiel), Never Is Enough oraz Who Needs Sleep, gdzie wsamplowany odgłos maszerującego wojska ciekawie akcentuje rytm. Przydałoby się takich więcej, bo w bardziej nastrojowej części repertuaru zdarza się już przynudzactwo. Do najlepszych należą Light Up My Room na bazie gitary akustycznej oraz I’ll Be That Girl z banjo i akordeonem, ale finałowe When You Dream ze smyczkami – faktycznie senne – mogli sobie darować.

W każdym razie bez wstydu można toto postawić na regale obok, powiedzmy, Crash Test Dummies czy Hootie and the Blowfish. 

 

Bon Jovi, Crush, 2000

Spędziwszy lata 90. w częściowym zapomnieniu, na przełomie tysiącleci Jon Bon Jovi z kolegami wydali Crush i… jeszcze raz podbili listy przebojów.

Była to głównie zasługa przeboju It’s My Life z niezwykle chwytliwym refrenem i ponownym, po prawie ćwierćwieczu od Livin’ on a Prayer, wykorzystaniem efektu talk box. Zresztą w tekście wymienieni zostali bohaterowie tamtego hitu, a także Frank Sinatra. Piosenka jest naprawdę udana, ale w tamtych czasach było jej wszędzie pełno i została nieco zajeżdżona. Dlatego bardziej doceniam drugi na płycie Say It Isn’t So, w którym solidny riff koegzystuje ze słodko melodyjnym refrenem. Po radiu latała jeszcze finałowa One Wild Night, ale w późniejszej wersji, bardziej czadowej, która reklamowała koncertówkę pod tym samym tytułem.

Jak to zwykle u Bon Jovi, płyta jest jednak nierówna. W ogóle mało tu czadów poza trzema wymienionymi wyżej, większość repertuaru tworzą nastrojowe utwory. Momentami zespół przynudza, przede wszystkim w balladzie She’s a Mystery i „szpryngstiniaku” Just Older. Najlepsze utwory z tej kategorii to Next 100 Years w średnim tempie, roztapiający się w jamowej kodzie, a zwłaszcza Thank You For Loving Me z orkiestrą, podobna trochę do twórczości Bryana Adamsa, a trochę (w mocniejszych momentach) do ballad Aerosmith. Bardziej mi odpowiadają utwory mniej rzewne, czyli Two Story Town, ekskursja w stronę rocka alternatywnego, oraz glamrockowy (nie tylko ze względu na tytuł, ale i treść) Captain Crash & the Beauty Queen from Mars.

            Wydanie zawiera bonus I Could Make a Living on Lovin’ You, przyzwoity, pompujący  w średnim tempie kawałek pop metalu. 

 

Death, Symbolic, 1995

Najbardziej cenię tego rodzaju klasyków, którzy najpierw tworzą paradygmat podrabiany przez setki wykonawców, a potem sami odsadzają się na poziom nieosiągalny dla 90% naśladowców. W dziedzinie metalu ekstremalnego rolę taką odegrał Chuck Schuldiner, lider zespołu o nieskomplikowanej nazwie Death. Po trzech albumach rzeźnickiej brutalności, która zbudowała podwaliny stylu zwanego death metalem, zaczął komplikować brzmienie, sięgając wręcz rejonów metalu progresywnego (chociaż wściekle ryczeć nie przestał). Symbolic była jego szczytowym osiągnięciem.

            Skład grupy zmieniał się z płyty na płytę. W tym przypadku Schuldinerowi towarzyszyli wysokiej klasy perkusista Gene Hoglan, basista Kelly Conlon oraz gitarzysta Bobby Koelble, poza tą płytą kojarzony raczej z jazzem. Efekt wyszedł dość intrygujący dla słuchacza, który ma już pojęcie o metalu, niekoniecznie ekstremalnym.

Riffy są stosunkowo przyswajalne, Schuldiner wprawdzie drze się wniebogłosy, ale nie moduluje głosu, żeby specjalnie brzmieć jak niedźwiedź. Momentami efekt wypada jak ciut ostrzejszy thrash. Przy tym utwory mają dość epicką strukturę, odbiegającą od standardu zwrotka-refren, co utrudnia śledzenie materiału. Następują rozmaite zmiany tempa, solówek jest sporo, rozpędzonych i trudnych technicznie (m.in. 1,000 Eyes). Ultraszybkim łupaniem po skórze muzycy popisują się przede wszystkim w Misanthrope. Czasami pojawiają się melodyjne zagrywki czy wręcz unisona. Uwagę przyciąga np. spokojny początek Empty Words albo nastrojowe interludium w Without Judgement.

Repertuar jest jednolity, ale jeślibym miał wyróżnić jakiś pojedynczy utwór, byłby to Crystal Mountain z największą (stosunkowo) dawką melodyjności, zbliżający się momentami do tradycyjnego metalu lat 80. i nawet z partią hiszpańsko brzmiącej gitary akustycznej, co prawda pod sam koniec.

 

Ocean Colour Scene, Marchin’ Already, 1997

Nigdy nie mogłem zapamiętać, czy z dyskografii OCS mam już Marchin’ Already, czy Moseley Shoals, doszło więc do tego, że kupiłem omyłkowo drugi egzemplarz tej drugiej. W końcu jednak udało mi się zdobyć trzeci album protegowanych Paula Wellera. Nie zmienia on zbytnio wizerunku grupy, zresztą zawiera utwory napisane już dawniej. W dalszym ciągu czerpie się tu pełnymi garściami z rocka lat 60.

Na single trafiły trzy pierwsze utwory – motoryczne Hundred Mile High City z „kolejowym” rytmem, fortepianowa ballada Better Day i żwawszy Travellers Tune (ze śpiewającą w tle popularną wokalistką soulową PP Arnold) – dwa ostatnie czerpią z tradycji beatlesowskiej. Oczywiście nie jest to po prostu grupa rekonstrukcyjna lat 60.: jazgotliwy gitarowy motyw prowadzący Get Blown Away jest już właściwy dla epoki, w której płyta powstawała. Podoba mi się też dynamiczny, ale o nastrojowej melodii Debris Road z niezłymi partiami gitary.  Na całym albumie mniej słychać The Who, ale All Up wydaje się w klimatach Small Faces.

Podobnie jak w przypadku Barenaked Ladies powyżej, problemem Marchin’ Already jest spora przewaga utworów spokojniejszych nad hałaśliwymi. Są one nieco urozmaicone – np. Half a Dream Away wzbogaca brzmienie puzonu – ale mimo wszystko płyta trochę usypia. Z ballad najciekawsze są Big Star, Spark and Cindy z mocną partią basu oraz akustyczna Foxy’s Folk Faced z banjo i harmonijką. No i jeszcze finałowa It’s a Beautiful Thing, gdzie Simon Fowler ponownie występuje w duecie z PP Arnold, chociaż może by nie zaszkodziło, gdyby miała zaśpiewać cały utwór. Utwór osiąga ładne crescendo, po czym rozwija się w długą, psychodeliczno-shoegazingową kodę.

Trafiło mi się (nieużywane!) wydanie japońskie – nie tylko z dodatkową wkładką zapisaną hieroglifami, ale jeszcze z czterema utworami bonusowymi, nieopisanymi na okładce. Są to: akustyczny Hello Monday, dynamiczny instrumental Falling to the Floor, ballada Top of the World z fortepianem i melotronem (szkoda, że oba nie weszły do zasadniczego repertuaru zamiast niektórych słabszych fragmentów) oraz koncertowe wykonanie Beatlesowskiego Day Tripper z gościnnym udziałem braci Gallagherów z Oasis. 

 

Me First and the Gimme Gimmes Have a Ball, 1997

Czas na punkową supergrupę z Kalifornii, na której czele stoi Fat Mike, lider zespołu NOFX. Nazwa zespołu sugeruje, że nie mamy do czynienia z poważną twórczością. Idea polega na przerabianiu znanych przebojów na prostą, radosną punkrockową rąbankę a la Ramones. W dużej dawce jest to dość monotonne, ale w ramach albumu krótszego niż 40 minut daje spory walor rozrywkowy. Fat Mike tym razem nie śpiewa, skupiając się na basie, a obowiązki wokalne pełni Joey Cape z grupy Lagwagon.

Have a Ball (wszystkie płyty zespołu noszą tytuły w formie wyrażeń w czasie teraźniejszym, które łącznie z nazwą tworzą pełne zdanie) to wydawnictwo debiutanckie. Później grupie przytrafiały się albumy tematyczne: jeden z przebojami z lat 60., inny z hitami słynnych wokalistek, jeszcze inny ze standardami country, a nawet epka z przebojami po japońsku. Tu na razie nie mamy jeszcze przewodniego klucza, chyba żeby przyjąć, że są to po prostu evergreeny sprzed lat, wykonywane ongiś przez solistów.

            Całkiem sporo radości może dać człowiekowi świadomość, jak bezpretensjonalnie, a hałaśliwie przerobić można utwory całkiem różne: antywojenny protest song One Tin Soldier, przebój Billy’ego Joela Uptown Girl, piosenka Carly Simon Nobody Does It Better z filmu o Bondzie, a na finał Rocket Man Eltona Johna. Ponieważ poruszamy się w obszarze kalifornijskiego punku, nie mogło zabraknąć efektownych harmonii wokalnych – vide Uptown Girl. Jest też kower do kwadratu w postaci Seasons in the Sun, śpiewanej pierwotnie przez Terry’ego Jacksa anglojęzycznej przeróbki Le moribond Jacquesa Brela (warto tu dodać, że w NOFX Fat Mike wykonywał punkową wersję Les Champs Elysées Joe Dassina). Panowie wyróżnili Paula Simona, wykonując jego piosenki aż dwukrotnie: I Am a Rock oraz Me and Julio Down by the Schoolyard. W tym drugim pan wokalista wymawia tytułowe imię „Dżulio” – zamiast „Chulio”, jak pierwotny wykonawca – a pod koniec wjeżdża chóralny zaśpiew rodem z rancidowego The Ballad of Jimmy and Johnny. Z piosenek z imionami warto jeszcze wymienić Danny’s Song z repertuaru Kenny’ego Logginsa, Mandy Barry’ego Manilowa i Sweet Caroline Neila Diamonda.

 

Blur, Parklife, 1994

Uzupełniłem poważną lukę w swojej kolekcji britpopu. Parklife to trzeci i przełomowy album grupy Blur.

            Jak zwykle, w śpiewie Albarna kryje się ironiczny pierwiastek, który można rozpoznać bez rozumienia tekstu, natomiast aranżacje są dość bogate, odbiegają od czysto gitarowego brzmienia znanego choćby z Oasis: falsetowe zaśpiewy, smyczki i dęciaki jak u późnych Beatlesów, syntezatory… Największym hitem był otwierający Girls and Boys z tanecznym rytmem, nadający się do dyskoteki, ale towarzyszył mu beatlesowski End of a Century oraz utwór tytułowy z melorecytacją aktora Phila Danielsa i melodyjnym refrenem. Na singlu wyszło jeszcze To The End, ale nie poradziło sobie za dobrze. Jest to rzecz z kategorii easy listening alias „muzyka z francuskiego filmu”, z odpowiednio brzmiącymi smyczkami, a nawet faktycznie z kobiecym głosem po francusku (Laetitia Sadier z grupy Stereolab).

            Materiał jest bardzo urozmaicony: punkowy Bank Holiday, po nim spokojne Badhead z „plastikowym” motywem trąb, a za nim sielankowy, instrumentalny walczyk The Debt Collector, zaaranżowany na samą sekcję dętą. Bardziej standardowe gitarowe granie, przy czym wzbogacone syntezatorem, słychać w London Loves w średnim tempie, gdzie wybrzmiewa dysonansowe, „zardzewiałe” solo gitary, oraz szybszym Trouble in the Message Centre. Szybkim fragmentem jest również Jubilee, ale już w bardziej standardowym wydaniu.

Moje ulubione fragmenty to Clover Over Dover z klawesynem i smithsowską melancholią oraz melodyjny Magic America. Jeżeli natomiast miałbym coś odpuścić, to Far Out (jedyny utwór z tekstem basisty Alexa Jamesa – za wszystkie pozostałe odpowiada Albarn), który jakoś niknie wśród pozostałych.

Da się zauważyć, że pod dużym wpływem Blur było m.in. T.Love w okresie postbenedkowym.


 

Incubus, Morning View, 2001

Kalifornijska kapela zaliczana bywa do nurtu numetalowego, ale brzmi mniej hałaśliwie niż większość z tej kategorii. Morning View to jej czwarta płyta, doceniona przez krytykę, także polską.

Słychać tu dwie główne inspiracje: Tool oraz Faith No More. Pierwsza przejawia się w dość skomplikowanych riffach i charakterystycznej rytmice (np. Circles), jednak bez większego patosu i artystowskiego zadęcia, druga – w perwersyjnie rozleniwionym głosie wokalisty (tu szczególnie Just a Phase – akustyczny utwór w rytmie walczyka, z orkiestrą i samplami). Skądinąd jednak Brandon Boyd ma barwę głosu zbliżoną do Anthony’ego Kiedisa. Słychać to szczególnie w nastrojowym utworze pod mało oryginalnym tytułem Wish You Were Here (spokojna zwrotka + refren też tęskny, ale z riffowym doładowaniem), który wprawdzie z Red Hotami nie ma wiele wspólnego. Poza tym Incubus ma w składzie didżeja, więc czasem mogą się pojawić sample czy skracze.

            Już w otwierającym Nice to Know You słychać, czego się można spodziewać po tym zespole – zmiany tempa i dynamiki, ciężkie riffy sąsiadują z fragmentami bardziej refleksyjnymi, z udziałem gitary akustycznej. Bywają też utwory całkowicie spokojne, bez podnoszenia ciężarów, jak ocierający się o soul Are You In? Od czasu do czasu pojawiają się smyczki, jak w 11 am, niesionym przez falsetowy zaśpiew. Słychać je też w balladzie Mexico, jednym z moich ulubionych fragmentów. Na finał grupa wrzuciła największy odlot: Aqueous Transmission, kawał kleistej, orientalizującej psychodelii. Główny motyw gra chińska lutnia zwana pipą, słychać też odpowiednio brzmiącą fujarkę oraz orkiestrę pod batutą Suzie Katayamy. Ciągnie się to przez dobre siedem minut i pozostawia poczucie satysfakcji.

            Gdyby odchudzić tę płytę o dwa-trzy utwory, w których zespołowi już się powtarzają pomysły, byłaby jedną z najlepszych w tym miesiącu. 

 

Possum Dixon, New Sheets, 1998

Na tę płytę zwróciłem uwagę dzięki recenzji w „Tylko Rocku” w 1999. Zapadła mi w pamięć głównie nazwa zespołu i „cyrkowa” okładka, a także narzekania pana recenzenta, że płyta zawiera również niesforną ścieżkę multimedialną. Kiedy ostatnio posłuchałem, okazało się, że całkiem to fajne.

Trio, na którego czele stał śpiewający basista Rob Zabrecky, swój trzeci i ostatni album wydało pod producencką ręką Rica Ocaska, byłego lidera The Cars, odpowiedzialnego też m.in. za brzmienie debiutu Weezera – nic dziwnego, że wyeksponował on potencjał przebojowy materiału. Ocasek zagrał na klawiszach, zadbał też o niuansy aranżacyjne typu dyskretne smyczki w Always Engines albo syntezator w Holding (Lenny’s Song) czy Plan B.

            Jest to po raz kolejny amerykański rock alternatywny z „normalnym” śpiewem i sporą dozą melodii. Niemało tu utworów refleksyjnych, nawet smutno brzmiących, ale za to w szybkim tempie. Materiał jest ogólnie równy, ale mam parę faworytów, szczególnie spokojniejszy utwór tytułowy oraz przede wszystkim Stop Breaking Me. Mocny punkt stanowi też Only in the Summertime, pomimo rytmu łupanego jak w muzyce tanecznej – trudno się zresztą dziwić, skoro w kolejnym, dynamicznym Firecracker podmiot liryczny deklaruje, że chce „dance all night to drum machines”. Słabiej wypada może tylko Now What? z parlandem w zwrotce oraz Faultlines, gdzie co nieco przynudzają.

             

piątek, 15 marca 2024

Tak sobie wyobrażam Kielce, czyli między dworcem a Sienkiewiczem

 Kielce od dawna cieszą się sławą miasta dość nieciekawego, w czym wielka zasługa takich ludzi kultury jak Żeromski, Witkacy czy Liroy. Postanowiłem zatem pojechać do owego grodu, gdzie każdy nosi kosę w kieszeni, żeby zobaczyć, ile w tym prawdy. Pogoda była w miarę, jak na początek lutego, chociaż sporo lało.

Scena z Lalki W.J. Hasa, w której Wokulski kroczy przez warszawską dzielnicę nędzy, zdaniem naocznych świadków odzwierciedlała stan Kielc około 1990 roku – tu kadr za tygodnikiem „Film” z 1986

Dworzec kolejowy, wbrew stereotypom, zastaliśmy porządnie wyremontowany, a nawet toalety były czyste, ino z jakiegoś powodu jechało w nich nalewką z dzikiej róży (lokalny dezynfektant?) Niegdysiejsze wejście na kładkę nad torami przerobiono na Wieżę Sztuki, przed którą stoi facet z lunetą, czyli rzeźba „Wizjoner” Arkadiusza Latosa.

„UFO”, czyli dworzec autobusowy, także ostatnio przeszedł spory remont. Ma on kształt latającego talerza, przykrytego kopułą z okrągłymi świetlikami w sześciokątnych skupiskach. Sześciokąty powtarzają się też w różnych miejscach wewnątrz. Ogólnie rzecz biorąc – niesamowita arcytektura.

Bywał tu admirał Fukuyama

Nieopodal urządzono fontannę z rzeźbą autobusu typu „ogórek”, otoczoną postaciami rozmaitych prowincjonalnych pasażerów. Autorem fontanny jest Sławomir Micek, który prawdopodobnie sam siebie sportretował jako goniącego autobus.

Główną arterią centrum Kielc jawi się długa ul. Sienkiewicza. Ciągnie się ona od placu dworcowego aż do placu Moniuszki. Po drodze napotyka się rozmaitą architekturę i lokale użytkowe. Moją szczególną uwagę zwrócił secesyjny budynek banku.

Po drodze spotyka się rozmaite place. Przy Placu Artystów stoi pomnik dzika, od którego kłów, czyli kiełców, pochodzi nazwa miasta. Obok, pod BWA, wypatrzyłem współczesną rzeźbę trzech metalowych ludzi z niebezpiecznymi narzędziami, stojących na kamiennych taczkach – ale możliwe, że to ekspozycja tymczasowa, bo np. Mapy Google pokazują w tym miejscu pomnik Batmana.

Larry, Moe & Curly

Upamiętniony został Bronisław Opałko vel Genowefa Pigwa, który w Kielcach się urodził (ławeczką wykonaną znowu przez Sławomira Micka), oraz Dobry Wojak Szwejk, który w Kielcach nigdy nie był. Ten ostatni stoi na Skwerze Literatów i z czterech stron na narożnych ścianach patrzą na niego zgrafita przedstawiające Kochanowskiego, Reja, Żeromskiego i Sienkiewicza.

W Antykwariacie Naukowym im. A. Metzgera nabyłem Islam Józefa Bielawskiego (z serii Religie świata), Lotnictwo Podziemia, czyli dzieje Wydziału Lotniczego KG AK Halszki Szołdrskiej (która sama pracowała w Wydziale Lotniczym) oraz Conan the Destroyer Roberta Jordana.

Ulica Sienkiewicza kończy się pomnikiem jego.

It's over, Anakin! I have the high ground!

Nieopodal można zwiedzić Muzeum Zabawek i Zabawy o bogatych zbiorach. Poprzednio byłem tam w 2017 i ekspozycja się sporo zmieniła, ale niedopracowane tłumaczenia na angielski pozostają. Do ciekawszych eksponatów należy ponadstuletnia lalka porcelanowa zwana potocznie „Chucky”.

Eksponaty podzielone są tematycznie. Wśród artefaktów z PRL widziałem konewkę w kształcie koguta, jaką pamiętam z dzieciństwa. Osobne działy ekspozycji to zabawki „z historią”, które towarzyszyły właścicielom na burzliwych bezdrożach XX wieku (np. miś, któremu chałupniczo dorobiono łapkę po tym, jak oryginalną stracił w bombardowaniu Warszawy), postacie z filmów animowanych, a także zabawki ludowe. 

Poświęcono też nieco miejsca modelarstwu – pod sufitem wisi np. model parowego samolotu Aleksandra Fiodorowicza Możajskiego, który podejmował nieudane próby startu w 1884.

Przy placu Maniuszka mieści się centrum kultury, podobno z bardzo ciekawym wystrojem wewnętrznym, ale – niczym znana blogerka opieńkotwórcza z Kraśnika – nie weszliśmy do środka, bo śpieszyło nam się na obiad. Przed centrum stoi w każdym razie pomnik Milesa Davisa, który w Kielcach nigdy nie był.

Miles Lives

Rynek kielecki zastaliśmy w remoncie. Wokół znajdują się przeróżne biznesy, w tym naleśnikarnia, gdzie spożyliśmy obiad.

Jeśli chodzi o życie religijne, to Kielce są siedzibą diecezji, za której katedrę robi barokowa bazylika Wniebowzięcia NMP. Tuż obok znajduje się jeden z ważniejszych zabytków miasta –barokowy Pałac Biskupów, przy czym nie kieleckich, a krakowskich, od dawna pełniący funkcję muzeum. Tym razem go nie odwiedziłem, bo byłem tam w 2017 obejrzeć wystawę zabytkowych mebli.

Poza tym na naszym szlaku rzuciły się w oczy neogotycki kościół św. Krzyża, dobrze widoczny od strony dworców, oraz ewangelicki kościół św. Trójcy, wykorzystywany też przez polskokatolików.


Zależało mi na wizycie w Muzeum Żeromskiego, więc spieszyliśmy się, żeby wejść, zanim przestaną wpuszczać, ale na miejscu okazało się, że mają akurat dwutygodniową przerwę konserwacyjną.

Zamiast tego udaliśmy się do położonego po przeciwnej stronie ulicy dworku, stanowiącego oddział Muzeum Wsi Kieleckiej (reszta w Bodzentynie i Tokarni). Załapaliśmy się akurat na ostatni tydzień ekspozycji bożonarodzeniowej, m.in. sztuki ludowej – szopki, drewniani kolędnicy itp.

Kilka sztuk ludowych, w tym ewidentnie Kayah

Stamtąd blisko było do Parku Staszica, choć o tej porze roku brakowało tam zieleni. W Pałacyku Tomasza Zielińskiego urządzono Dom Środowisk Twórczych, a jego oficyna zaadaptowana została na jedyne w Polsce Muzeum Hammonda. Ekspozycja obejmuje wiele egzemplarzy różnych modeli organów elektrycznych firmy Hammond, a także m.in. słynny głośnik obrotowy Leslie czy wcześniejszy, nie tak popularny jak organy wynalazek Laurensa Hammonda – stolik brydżowy z mechanizmem do automatycznego rozdawania kart. Za dodatkową opłatą można sobie pograć na organach (udostępniają do tego dwa egzemplarze, w tym B3). Otwarcie muzeum uświetnił udział Andrzeja Zielińskiego (zbieżność nazwisk przypadkowa) i Józefa Skrzeka, a na ścianach wiszą zdjęcia z autografami m.in. Thijsa van Leera i Władysława Gudonisa Komendarka, a nawet samego Niemena. Dodatkową atrakcją są grające schody: stopnie wydają po nadepnięciu dźwięk odpowiedniej wysokości

Planty kieleckie biegną wzdłuż Silnicy. Południową częścią tej parkopromenady jest Aleja Sław. Stoi tam serię popierś sławnych ludzi (głównie XX-wiecznych), w tym Hendrixa, Joyce’a, Wysockiego i Grechuty. Najnowszy jest chyba Jerzy Pilch, a najbardziej niefortunnie wypadła Marilyn Monroe, którą wykonano z innego surowca niż pozostałych, więc po kilku latach bez czyszczenia wygląda, jakby z grobu wstała po dłuższym pobycie.

Plantami można dojść na Kadzielnię – kawałek dzikiego terenu w środku miasta, pełniący funkcję rezerwatu przyrody. Szczególnie interesowały mnie tamtejsze skałki. Na szczycie wzgórza stoi pomnik bojowników, a obok, jak to w rezerwacie, znajduje się amfiteatr, gdzie urządzają imprezy plenerowe. 

Wygląda na to, że w ostatnim czasie Kielce znacznie się poprawiły. Co prawda w ciągu jednodniowych wycieczek trudno dobrze wchłonąć miejscową geniusolociowatość, ale wyprawa należała do udanych.
Pocztówka z Kielc, lata 70.