Na przełomie
lata i jesieni zatopiłem się w literaturze wspomnieniowej i biograficznej, z pewną
domieszką reportażu.
21. Rob Wilkins, Terry Pratchett. Życie z przypisami,
przeł. Piotr W. Cholewa, Kraków 2023
Do moich ulubionych pisarzy należy sir Terry Pratchett. W swoim
cyklu Świat Dysku zaczynał od parodii stereotypów gatunkowych fantasy, lecz
dzięki wielkiej erudycji, poczuciu humoru i humanistycznemu przesłaniu wyszedł
daleko poza cieśniny literatury fantastycznej, uznawanej nadal przez wielu za
„niepoważną”. Krytycy zaczęli więc pisać, że w takim razie on nie pisze
fantastyki, tylko „wykorzystuje konwencję” cy cuś. Dajcie spokój, fantasy
płynęło Pratchettowi w żyłach zamiast krwi.
Niestety, jego twórcze sir Terry’ego pokrzyżowała choroba neurologiczna
(często się mówi o Alzheimerze, ale to zanik korowy tylny) i śmierć na początku
2015 r. Między innymi nie zdążył napisać autobiografii. Za to jego żywot
– częściowo zresztą na podstawie notatek, które pozostawił – spisał Rob Wilkins,
asystent pisarza od 2000 r., który w prologu wyjaśnia, jak doszło do jego
spotkania z Pratchettem i dlaczego akurat on nadaje się, by napisać
Mistrza biografię.
Jak się okazuje, Pratchett dorastał w sielskiej (m.in. w domu nie
było normalnego kibla) okolicy w Buckinghamshire i od samego początku odznaczał
się dystansem wobec wszelkich autorytetów – matka zaś wspierała go na drodze do
zostania bytem równoległym. Paradoksalnie, czytanie początkowo za bardzo go nie
pasjonowało; wszystko zmieniło O czym szumią wierzby Kennetha Grahame’a.
Potem już poszło z górki: czytał każdą fantastykę, która mu wpadła w ręce, Władcę
Pierścieni zwyciężył w dobę. W wieku piętnastu lat był już publikowanym
autorem, załapawszy się do jednego z czasopism fantastycznych (obok takich
autorów jak Mervyn Peake czy Michael Moorcock), ale na debiut książkowy musiał
jeszcze poczekać i nawet on nie pozwolił mu jeszcze utrzymywać się wyłącznie z pisania.
Zresztą i Świat dysku zdobył większą popularność dopiero gdzieś koło
trzeciego tomu (Równoumagicznienie), a od wysokości szóstego (Trzy
wiedźmy) można już mówić, że Terry Pratchett stał się pisarzem
pełnoetatowym.
Poznajemy tu historię o tym, jak wyglądało życie fanów fantasy w epoce
przedinternetowej, o pracy dziennikarza i o rozrywkach pracowników dyrekcji
energetyki w Bristolu. Przez karty biografii przewijają się osoby z
najbliższego otoczenia pisarza – matka, żona, córka, przyjaciele, całe stado
rozmaitej fauny od żółwi po kozy (sprawdzić występowanie tych zwierząt na
przestrzeni Świata dysku!), a także pojazdy mechaniczne, poczynając od groteskowego
skutera Dunkley S65 Whippet, który rozkraczał się w losowych momentach.
Druga część książki oparta jest w mniejszym stopniu na autobiografii,
a w większym – na osobistych wspomnieniach Wilkinsa. Jest to już wgląd w życie
pisarza-bestsellerysty. Cały rozdział poświęcił Wilkins trasom promocyjnym z
podpisywaniem książek, na których Pratchetta nader często rozjuszał brak
odpowiedniej infrastruktury, tzn. stołu i krzesła. Mowa też o tym, co
robił sir Terry, kiedy nie był zajęty pisaniem. Choć twórca Świata dysku jawi
się jako człowiek bardzo inteligentny, kwestionujący autorytety, to mowa
również o tym, że bywał szorstki, zgryźliwy, pasywnie agresywny i słabo
przyjmował rozczarowania.
W końcu przyszła choroba, zdiagnozowana w 2007. Ostatnie 8 lat
spędził Pratchett ze świadomością, że jego dni są policzone, usiłując napisać
możliwie jak najwięcej, dopóki jeszcze może – jednak prace nad Para w ruch,
ostatnią powieścią wydaną za jego życia, były niewiarygodnie ciężkie, a efekty,
mimo wszystko, nie całkiem zadowalające. Na pogrzebie pisarza zagrano m.in. These
Are the Days of Our Lives Queen, jeden z utworów zespołu Steeleye Span –
który przewija się w kilku miejscach przez tę opowieść – a na sam koniec pełną,
dziewięciominutową wersję Bat out of Hell Meat Loafa.
Trochę mi tu brakuje pogłębionej charakterystyki poszczególnych
książek Pratchetta, chociaż oczywiście autor nie mógł napisać o wszystkim,
biografia i tak ma ponad 500 stron. Ze smutkiem za to wymienia niektóre z
niedokończonych projektów, które po śmierci pisarza skończyły, zgodnie z jego życzeniem,
pod zabytkowym walcem drogowym. Za
to cały rozdział opowiada o tym, jak to z ekranizacjami było. Autor Świata
dysku żywił awersję do H*rry’ego P*tt*ra, ale także i Shreka nie miał
powodu uwielbiać, bo sukces zielonego ogra utrącił prace nad jedną z
ekranizacji Pratchetta.
Biorąc pod uwagę, że Rob Wilkins blisko współpracował z
Pratchettem, który od pewnego momentu wręcz dyktował mu swoje teksty, nie
dziwota, że do stylu literackiego biografii przesączyło się niemało charakterystycznego
humoru i ironii. Za tłumaczenie odpowiada, a jakże, Piotr W. Cholewa,
kongenialny tłumacz Pratchetta. Kiedyś byłem pod wrażeniem jego skillsów, a
dziś, po latach, mimo wszystko „widać szwy”, ale czyta się dobrze. Z całą
natomiast pewnością nie powinna przysypiać redakcja i korekta, bo zdarzają się
drobne, acz irytujące potknięcia – czasem literówki, czasem połknięte całe
wyrazy. Tytuł płyty Steeleye Span Please to See the King został
przekręcony w sposób charakterystyczny dla działania autokorekty; gdzie indziej
mowa o tym, jak Pratchett kupował w 2023 r. kolorową drukarkę – Śmierć wypuścił
go na urlop, czy co? Gdzie indziej tłumacz nazywa główną bohaterkę Równoumagicznienia,
jak w oryginale, Eskariną Smith, zapominając, że sam ją przed
ćwierćwieczem przełożył na Eskarinę Kowal, bo była, całkiem po prostu, córką
kowala.
Cytat: „Byłem przerażony – jak
pewnie byłby każdy, kto właśnie wrzucił pod pociąg komputer nowego szefa”
22. Kim Gordon, Dziewczyna z zespołu, przeł. Andrzej Wojtasik, Wołowiec 2016
Sonic Youth to dla odmiany twórcy, do których nie mogłem się
przekonać pomimo kilku podejść; ich muzyka jest dla mnie za mało melodyjna, a
jeśli chodzi o grające zgrzytliwego rocka alternatywnego amerykańskie zespoły z
lat 80. z basistką o imieniu Kim, to od zawsze wolałem Pixies. Tak czy inaczej,
jest to jednak kawałek historii rocka, więc skoro wspomnienia Kim Gordon wpadły
mi w ręce, to postanowiłem przejrzeć. Swoją drogą, Kim Deal z Pixies też się na
moment pojawia.
Artystka zaczyna od końca, to znaczy od ostatniego koncertu Sonic
Youth, który odbył się w 2011 r. w São Paulo. Wiadomo już było, że zespół się rozpadnie, a małżeństwo
Gordon z gitarzystą i współliderem grupy, Thurstonem Moore’em, rozpadło się już
wcześniej. Niektórzy deprecjonują książkę jako jeden wielki lament „Thurston,
coś ty zrobił”, ale trudno się dziwić, że takie doświadczenie odciska na
współpartnerce poważny ślad. Tym bardziej, jeśli małżeństwo stojące na czele
Sonic Youth było przez publikę postrzegane jako para idealna na tle standardów
panujących w rocku. Zresztą krytykanci nie mają racji, bo o zdradzie Moore’a
wcale tak dużo, w skali całej książki, nie napisała.
Jest to opowieść o kilku sprawach, nie tylko o zespole: o
dojrzewaniu w Ameryce lat sześćdziesiątych, czasach bitników i hipisów;
opowieść o nonkonformizmie, o położeniu kobiety na zdominowanej przez mężczyzn
scenie rocka alternatywnego, a także opowieść o Nowym Jorku i o tym, jak
się zmieniał na przestrzeni dziejów.
Wspomnienia Gordon z dzieciństwa – a także o tym, co pamięta z
dalszej historii rodzinnej – są wspomnieniami o mobilności społecznej. Przodkowie
matki przyjechali z daleka do Kalifornii, ojciec był z Kansas, razem
zamieszkali w stanie Nowy Jork, potem przeprowadzili się zaś do Kalifornii. Praca
naukowa ojca sprawiła, że młoda Kim z rodziną spędziła trochę czasu na Hawajach
i w Hongkongu. Jako dorosła na stałe związała się z New York City, ale wybrała
sobie zawód, który wymaga jeszcze większego latania w tę i nazad. Po latach rodzina
Gordon-Moore wyprowadziła się z NYC-a do Rochester w Massachusetts.
Od wczesnego dzieciństwa Kim Gordon wiedziała, że chce zostać
artystką, i właściwie zaczynała od sztuk pięknych; mamy tu więc wgląd w życie
nowojorskiej bohemy. Sonic Youth wkracza na scenę dopiero mniej więcej w
połowie książki i w sumie się nie dowiadujemy, dlaczego Gordon wybrała akurat
gitarę basową. W zadzierzgnięciu związku z Thurstonem Moore’em zasadniczą rolę
odegrała przecież pewna sześciostrunna.
Dzieje Sonic Youth nie są przedstawione obszernie i
chronologicznie, a raczej na zasadzie anegdot, ważniejszych wydarzeń, kulis
powstania pewnych wybranych utworów. Spośród
członków zespołu Thurston zajmuje oczywiście pierwszoplanowe miejsce, jako
partner życiowy autorki. Drugi wioślarz Lee Ranaldo i perkusista Steve Shelley
stoją w tle i właściwie nie można się dowiedzieć, jacy z nich ludzie. Jeszcze
mniej wiadomo o paru muzykach, którzy grali w zespole w początkowym i końcowym
okresie jego istnienia. Z innych artystów Gordon poświęciła szczególną uwagę
Kurtowi Cobainowi, który jawi się jako człowiek cudowny, acz skomplikowany. Za
to do jego małżonki Courtney Love ma autorka stosunek dużo mniej pozytywny.
Tłumacz zrobił dobrą robotę, wyjaśniając w przypisach te kwestie,
które dla czytelnika amerykańskiego albo wręcz nowojorskiego są oczywiste, a
dla polskiego niekoniecznie. Tam, gdzie pojawiają się teksty piosenek, zachował
rymy, ale szczęśliwie nie poszedł do Częstochowy, tylko wykorzystał rymy
niedokładne.
Szatę graficzną stanowi szereg zdjęć, które jednak nie mają
podpisów i tylko z kontekstu można się czasem domyślić, kogo przedstawiają.
23. Cezary Łazarewicz, Koronkowa robota. Sprawa Gorgonowej, Wołowiec 2018
Jeszcze coś z wydawnictwa Czarne: reportaż dotyczący jednej z
najgłośniejszych spraw kryminalnych polskiego dwudziestolecia. W przedostatnią
noc roku 1931, w Brzuchowicach pod Lwowem, zamordowana została
siedemnastoletnia Lusia Zarembianka. Podejrzenia od razu padły na gospodynię, a
zarazem partnerkę jej ojca, Ritę Gorgonową. Wychodźczyni z Dalmatu została
skazana na karę śmierci, którą po apelacji zamieniono jej na 8 lat więzienia.
Proces miał jednak charakter poszlakowy i na winę Gorgonowej nie było jednoznacznych
dowodów. Cała sprawa ogromnie spolaryzowała opinię publiczną, lecz brakowało
powszechnej zgody m.in. w takiej sprawie, że jeśli nie Gorgonowa zabiła, to w
takim razie kto.
W pierwszej części książki Cezary Łazarewicz sprawnie opisuje przebieg
wydarzeń – morderstwo, odkrycie zwłok, śledztwo, proces. Lektura wciąga nie
mniej niż rasowy kryminał, tym bardziej, że dotyczy zbrodni, która wydarzyła
się naprawdę. Autor czerpał przy tym z szeregu źródeł z epoki – zarówno prasy,
jak materiałów archiwalnych.
Część druga opisuje efekty jego własnego śledztwa dziennikarskiego
w latach 2016-2017. Autorowi udało się dotrzeć do obydwu córek Gorgonowej,
notabene pozostających nawzajem w złych stosunkach. Jedna z nich starała się o
rewizję wyroku i rehabilitację matki, Łazarewicz sięgnął więc w różne miejsca,
żeby sprawdzić, czy to w ogóle możliwe po tylu latach. Dotarł nawet do samych
Brzuchowic, obecnie w kraju ukrainnym, gdzie po domu Zarembów nie pozostał
ślad.
Nie jest to jednak wyłącznie opowieść o zbrodni i niesprawiedliwej
być może karze, ale także o złowrogiej potędze opinii publicznej, zwłaszcza pod
wpływem tabloidyzacji. Sprawę Gorgonowej śledziły dzięki prasie tysiące
Polaków, ludzie jeszcze po wojnie spierali się, czy oskarżona była winna, czy
niewinna, zaś jej progenitura musiała żyć z piętnem „córek morderczyni”. Tu się
pojawia akcent częstochowski – Ewa Ilić, młodsza córka Gorgonowej, urodzona już
w więzieniu, po wojnie podjęła pracę w tutejszej fabryce włókienniczej (autor
nie precyzuje, w której).
Łazarewicz nie ustrzegł się elementów, które mnie irytują, jako to
pisania tytułów czasopism Samymi Wielkimi Literami bez względu na to, czy się
odmieniają, czy nie (np. „Po Prostu”). Nie pisze też normalnie „II
Rzeczpospolita”, tylko „II Rzeczpospolita Polska”, chociaż I RP nie była
wyłącznie polska. Kiedy zaś trafia do współczesnego Lwowa, to stwierdza, że ul.
Batorego nazywa się obecnie „Kniazia Romanowa”. Żeby z Romana, księcia halickiego,
zrobić jakiegoś Moskala?!
Książka jest ilustrowana zdjęciami z epoki, często pochodzącymi z
ówczesnej prasy sensacyjnej, ale także i paroma współczesnymi.
24. Sinéad O’Connor, Wspomnienia,
Warszawa 2021
Z materii wspomnieniowej zapoznałem się także z autobiografią
znanej śpiewaczki irlandzkiej, Żanety O’Connor.
Część pierwsza książki omawia dzieciństwo w latach 60. i 70. Sinéad znajdowała się w
skomplikowanej sytuacji rodzinnej: po rozwodzie rodziców ona i rodzeństwo
znaleźli się pod opieką przemocowej matki. Ojciec był spokojniejszym
człowiekiem, ale i na nim sytuacja odcisnęła piętno. W pewnym momencie O’Connor
trafiła do zakładu sióstr magdalenek. Wbrew obiegowemu mniemaniu, nic nie
pisze, aby tam była molestowana, a chociaż zakład przypominał więzienie, to i
tak przyniósł wytchnienie w porównaniu z mieszkaniem u matki. Jedna z zakonnic
kupiła jej nawet pierwszą gitarę. Irlandia była wówczas krajem mocno
zaściankowym, od konserwatyzmu obyczajowego (np. mężatkom nie wolno było
podejmować pracy zarobkowej) po tandetną rozrywkę w radiu i telewizji. Tak
problematyczna dziewczyna jak Sinéad miała przed sobą właściwie prosty wybór drogi życiowej: kraść
albo śpiewać.
Druga część książki poświęcona jest początkom kariery O’Connor, od
podpisania pierwszego kontraktu płytowego do osławionej akcji z podarciem
fotografii papieża w programie telewizyjnym na żywo. Dla samej O’Connor ten gest miał, oprócz społecznego, znaczenie osobiste, ponieważ dana fotografia wisiała u jej matki na ścianie. Z perspektywy
czasu artystka stwierdza, że akcja z papieżem uratowała ją przed zmieleniem w trybach
showbuzinessu; to, co pisze o swoich przejściach przy nagrywaniu pierwszych
dwóch płyt, wyraźnie wskazuje, że nie czułaby się komfortowo w tej robocie. A
choć jej największym hitem była przeróbka Nothing Compares 2 U Prince’a
(anglistka w liceum radziła nam na podstawie teledysku uczyć się wymowy głoski
„th”), to opis spotkania Żanety z Książęciem (który nawet nie umiał
prawidłowo wymówić jej imienia) jawi się jak historia z horroru wytwórni
Hammer. Z kolei Peter Gabriel, z którym co najmniej raz śpiewała na żywo Don’t
Give Up w zastępstwie za Kate Bush, traktował ją jako panienkę na weekend.
Znacznie lepsze relacje mieli z nią Mike Joyce i Andy Rourke, sekcją rytmiczną
The Smiths, czy jamajscy koryfeusze Sly & Robbie.
Lata 1992-2015 w życiu Sinéad O’Connor czekają jeszcze na swojego biografa, ponieważ po
napisaniu rozdziału o zdjęciu papieża popadła w ciężką depresję na tle zdrowotnym,
a gdy doszła do siebie, to już sporo w jej pamięci się zatarło. Dziurę
wypełniają uwagi artystki o jej poszczególnych płytach, natomiast doświadczenie
bycia pariaską rynku muzycznego zostało tylko wspomniane mimochodem. Z lat
późniejszych dowiadujemy się o lipnej terapii, na którą została wkręcona.
Wszystko to opisane w luźnym, gawędziarskim, nieco łobuzerskim
stylu. Sinéad
nie ustrzegła się pewnej egzaltacji, np. gdy pisze o swojej osobistej relacji z
B-giem, w której religia w formie zorganizowanej tylko by przeszkadzała. Także
w ostatnich rozdziałach, pisanych już z perspektywy konwersji na islam, ta
relacja wygląda naturalnie i nie sprawia wrażenia nawalania neofickim młotkiem.
Egzaltacja jest jednak równoważona ironią i humorem. Pojawiają się liczne
anegdoty, na przykład o tym, jak wyglądała edukacja seksualna w Irlandii lat
70. albo jak ojciec O’Connor gonił absztyfikanta jednej z córek ulicą na
trójkołowym rowerku.
Książka kończy się w 2020, za lockdownu. Artystka stwierdza, że
zamierza żyć długo i prowadzić dziennik. Niestety, stało się inaczej. Po trzech
latach zmarła nagle w wieku 56 lat. Pojawiały się spekulacje o samobójstwie,
tym bardziej, że miała już dawniej skłonności, a kilka miesięcy wcześniej
straciła w ten sposób swojego średniego syna. W bieżącym roku podano jednak do
wiadomości, że przyczyną były choroby układu oddechowego – być może związane z
długotrwałym uzależnieniem od marihuany, którego na kartach autobiografii
O’Connor się nie wypiera.
Szatę graficzną tworzy szereg zdjęć (podpisanych), przeważnie na
początkach rozdziałów. Fotografię komunijną Sinéad O’Connor rozpoznałem jako główny element
okładki płyty Throw Down Your Arms.
25. Eugeniusz Kwiatkowski, W takim żyliśmy świecie. Sylwetki
polityków, Kraków 1990
I znowu coś z międzywojnia. Książka ta należała do dużej grupy
wyciągniętych przeze mnie we wrześniu ze śmietnika.
Eugeniusz Kwiatkowski należał do najwybitniejszych polskich
ekonomistów okresu międzywojennego – zasłynął przede wszystkim jako budowniczy miasta
Gdyni, ale to nie było jego jedyne osiągnięcie. Wśród czołówki decydentów z
okresu sanacji wyróżniał się profesjonalizmem, a wiele osób, które go znały,
mówiło, że i uczciwością. Zmuszony przez wojnę do emigracji, powrócił do
Polski, próbując uchronić Wybrzeże przed absolutnym bałaganem w ręku nowej
władzy. Po jakimś czasie całkowicie wycofał się z życia publicznego, aby
komuniści nie mogli zrobić z niego autorytetu firmującego ich poczynania. W
takim żyliśmy świecie, zbiór szkiców na temat głównych polityków
dwudziestolecia, pisał do szuflady w latach 60. i ukazały się one dopiero
w 1990 roku, ze wstępem Andrzeja Romanowskiego (miałem z nim zajęcia).
Chociaż Kwiatkowskiego kojarzy się z konkretną robotą gospodarczą,
to był on mimo wszystko przedstawicielem obozu sanacyjnego (a ściślej mówiąc –
tzw. Zamku, frakcji prezydenta Mościckiego) i tej lojalności nie jest w
stanie przeskoczyć. Piłsudskiego przedstawia on jako nieledwie Kwisatz
Haderach, zdolnego z dużym wyprzedzeniem trafnie przewidywać rozwój przyszłych wypadków.
Stwierdza wprawdzie, że Marszałek popełniał błędy, ale nie rozwodzi się
specjalnie nad nimi oraz podkreśla, że spora część grzechów sanacji była
dziełem osób innych niż Piłsudski. Co do Mościckiego – to jego pierwotnie
dotyczyło powiedzenie „tyle znacy co Ignacy, a Ignacy nic nie znacy”. Kwiatkowski
stara się udowodnić, że był to jednak człowiek o realnych osiągnięciach – tyle
że z jego relacji wychodzi, że większość z nich przypadła na okres przed
prezydenturą, kiedy Mościcki zajmował się azotem.
Bardziej krytyczny stosunek miał Eugeniusz Kwiatkowski do Józefa
Becka i generała Sikorskiego, których trudny charakter niweczył, cokolwiek
mogli osiągnąć. O ile jednak Beck miał w sobie pewną dychotomię –
profesjonalisty i megalomana – to Sikorski sprawia wrażenie dość niesympatyczne:
nie dość, że megalomana, to jeszcze mściwca i intryganta. W podtekście pozwala
sobie Kwiatkowski na parę gorzkich słów o polskich elitach w środowisku emigracji,
które potęgowało wszelkie animozje i negatywne cechy charakteru.
Na końcu pojawiają się charakterystyki Churchilla, Hitlera i
Stalina, mniej wartościowe ze względu na to, że Kwiatkowski nie miał z nimi
osobistej styczności. Charakterystyczny jest jednak przypis: „Autor niniejszej
pracy był zganiony przez wiceministra Salcewicza za to, że pominął nazwisko
Stalina w wydanej w 1954 r. książce Zarys technologii chemicznej węgla
kamiennego”.
A gdzie w tej całej książce sam Eugeniusz Kwiatkowski? Opinia o
jego skromności nie jest przesadzona, skoro opowieści o polityce lat
międzywojennych nie uczynił opowieścią o sobie. Okazjonalnie tylko wspomina
sytuacje, w których miał kontakt z opisywanymi figurami, a w jedynym miejscu,
gdzie odkrywa większą rolę – sprzeciwu wobec wysuniętego przez Becka planu
rekonkwisty Zaolzia – pisze niczym św. Jan, w trzeciej osobie: „minister skarbu”,
tak że niezorientowany czytelnik może nie skojarzyć, że to właśnie Kwiatkowski
był tym ministrem.