W maju zdobyłem dwie płyty w Görlitz – o czym już
pisałem w odpowiedniej notce – i jeszcze dwie przyciągnąłem z zalanego strugami
deszczu targu na Faradaguła.
Puhdys, Live – In
flagranti, 1996
Do płyt zdobytych w
Zhorjelcu należy rocznicowa koncertówka najsłynniejszej enerdowskiej grupy
rockowej. Puhdys świętowali dwudziestopięciolecie tam, gdzie w 1969 r. zagrali pierwszy
koncert – w sali koncertowej Tivoli w saskim Freibergu. Po zjednoczeniu Niemiec
produkcją albumu mogli się zająć fachowcy z Kolonii, z renomowanego studia
Dietera Dierksa.
Słabo kojarzę twórczość tej
kapeli, ale jest prawdopodobne, że na jubileuszowy koncert wybrali niektóre ze
swych największych hitów (wszystkie by się nie zmieściły). Cieszy obecność Wenn
ein Mensch lebt z debiutu, szkoda za to, że nie trafiły Melanie czy Falk
und Nachtigall. Nie ma też nic z omawianej tu już płyty Sturmvogel.
Generalnie, nagrania Puhdys z lat siedemdziesiątych, które miałem okazję
słyszeć, opierały się na tradycyjnym rockowym instrumentarium, ale wygląda na
to, że gdzieś w osiemdziesiątych Dieter Birr i jego koledzy polubili
syntezatory.
Wydaje się też, że na
koncercie postawili na późniejszy repertuar, bardziej poprockowy i bez progresywnych
zapędów. Większość repertuaru odznacza się charakterystyczną dla niemieckiego
rocka, nieco kiczowatą nastrojowością. Można tu zaliczyć takie ballady jak Was
bleibt, Nirvana czy zaśpiewany schrypniętym głosem przez basistę Harry’ego
Jeske Halbzeit, ale podobny klimat niesie dynamiczny Keine Ahnung.
Więcej czadu wpuszcza właściwie tylko Neue Helden. Publiczność
jest dość wyraźnie słyszalna, a po zakończeniu finałowego Alt wie ein Baum sama
jeszcze podchwytuje refren.
Do koncertu dorzucono dwa bonusy studyjne. Sehnsucht to remak starszej piosenki w nowej aranżacji (więcej gitar akustycznych, mniej syntezatorów), a szybki Was Gut ist setzt sich durch wykorzystany został w reklamie piwa Berliner Pilsner.
Lacrimosa, Inferno,
1995
O Lacrimosie czytałem sporo
u Tomasza Beksińskiego, który wypowiadał się o niej w samych superlatywach,
nazywając Inferno „pozycją obowiązkową dla każdego posiadacza i mrocznie
wyuzdanej posiadaczki czarnych pańczoch” (chochlik drukarski pożarł słowo
„peleryny”, co nadało temu sformułowaniu wydźwięku bardziej perwersyjnego, niż
autor zamierzał). W końcu też kupiłem sobie kasetę wydaną u nas przez Mystic
Production. W tym roku przyszła pora na kompakt.
Początkowo Lacrimosa była
solowym przedsięwzięciem Tilo Wolffa, śpiewającego i grającego na wszystkich
instrumentach. Na Inferno, czwartej płycie, przekształciła się
ostatecznie w duet z fińską wokalistką Anne Nurmi, wsparty dodatkowo przez
gitarzystę, basistę, perkusistę i dwoje wiolonczelistów.
Mamy tu do czynienia z
rockiem gotyckim o ponurym nastroju i symfonicznym rozmachu – chociaż smyczkowa
introdukcja ewidentnie pochodzi z syntezatora, podobnie jak
pseudoorkiestrowe brzmienia w Kabinett
der Sinne. Przy tym pojawiają się elementy metalowe w postaci głośnych
gitar i potężnie brzmiącej perkusji. Grający na niej muzyk, oznaczony
inicjałami AC, to podobno facet z Running Wild. W każdym razie tłucze
konkretnie, a jego grzmoty rozpoczynają i kończą zasadniczą część płyty.
Wadą materiału jest
jednorodność, żeby nie powiedzieć – monotonia. Tym bardziej, że z ośmiu utworów
połowa przekracza 9 minut, i to w dwóch przypadkach o całkiem sporo –
najdłuższy Der Kelch des Lebens ma 14. Schakal był wybrany do
promocji, oczywiście nie w pełnej, dziesięciominutowej wersji, a skróconej do
sześciu i pół minuty (jak na singiel też niesamowicie długo). Większość utworów
opiera się na podobnym, powolnym i majestatycznym rytmie i brzmieniach
quasi-symfonicznych, przy czym zdarzają się zmiany dynamiki i tempa. Urozmaicenia
aranżacyjne występują głównie w introdukcjach, i tak np. w Versiegelt
glanzumströmt jest to gitara akustyczna, brzmienie oboju… Potem nagle
dołącza perkusja, a w czwartej minucie ostry riff. Vermächtnis der Sonne
zaczyna się od fortepianu, finałowy Der Kelch des Lebens – od
duetu wiolonczelowego.
Anne Nurmi zwykle odgrywa
rolę drugiego głosu (i gra na klawiszach), ale trafił jej się utwór z
pierwszoplanowym śpiewem: No Blind Eyes Can See, jak widać – po
angielsku. Jest to najbardziej melodyjny utwór na płycie, właściwie lżejsza
wersja gothic metalu, z udziałem wiolonczeli. Drugi anglojęzyczny jest wściekły
Copycat z riffem basowym brzmiącym jak spotworniała wersja Petera
Gunna i upiornym rzężeniem Wolffa, złorzeczącego jakiemuś epigonowi. Nurmi kontrastowym, wysokim głosem dośpiewuje
refren.
Moja dawna wersja kasetowa wzbogacona była o zawartość singla Schakal: dwie wersje tegoż utworu (skróconą i fortepianową), akustyczną Vermächtnis der Sonne oraz remiks starszego utworu Wolffa Seele in Not z upiornym efektem dźwiękowym skrzypienia brzmiącego jak wrzask. Była to inicjatywa polskiego wydawcy, który podobnie dopychał singlami albumy innych zespołów (np. Therion). Kompakt nie zawiera żadnych dodatków.
Roxy Music, Country Life,
1974
Grupa Roxy Music miała
spójną koncepcję okładek płyt: zdjęcie atrakcyjnej kobiety w dość jednolitej
tonacji kolorystycznej. Czwarty album zespołu, Country Life, był pod tym
względem najbardziej jaskrawy: dwie panie pozujące na tle zielonego krzaka (siostra i dziewczyna Michaela Karoliego z Can) miały
na sobie bardzo niewiele ubioru. W niektórych krajach płyta ukazała się więc z
okładką ocenzurowaną, na której widniał sam krzak.
Okładka zatem kontrowersyjna,
a muzyka – wręcz przeciwnie: kto zna Roxy Music z poprzednich płyt, tego nie
zaskoczy. Niezwykle charakterystyczna maniera wokalna Bryana Ferry – coś jakby
restauracyjny szansonista z lat czterdziestych, ale równocześnie poważny i
ironiczny, autentyczny i wzięty w cudzysłów. Aranżacje zbyt skomplikowane jak
na glamrockowy worek, do którego Roxy się często wrzuca (chyba tylko ze względu
na ekstrawaganckie stroje muzyków), ale zarazem zbyt hałaśliwe i ze zbyt dużą
dawką samoświadomego kiczu jak na typowy rock progresywny, w pewnym sensie
zapowiadające już nadejście nowej fali.
Już od samego otwieracza The
Thrill of It All płycie nadają ton motoryczne utwory o głośnym, potężnym
brzmieniu, ze zgrzytliwą gitarą Phila Manzanery – takie jak All I Want Is
You czy Casanova. Dość szybki jest także Out of the Blue, ale
zamiast gitar dominuje w nim brzmienie oboju (Andy Mackay to chyba jedyny
szerzej znany oboista w świecie rocka) i skrzypiec (następca Briana Eno za
klawiszami – Edwin Jobson; potem trafi do UK i przewinie się przez Jethro
Tull). Wydaje się, że na tym utworze uczyła się grupa Pulp w latach 90.
Przeplatają się z nimi piosenki
spokojniejsze, bardziej nastrojowe, jak rozleniwiony Three and Nine, ze
znaczną rolą harmonijki oraz solem saksofonu, czy uroczo knajpiany If It
Takes All Night. W Triptych pojawia się ciut muzyki dawnej
(klawesyn, specyficzne harmonie wokalne, obój brzmiący jak szałamaja), zaś A
Really Good Time to kolejna ironicznie croonerska ballada z akompaniamentem
orkiestry, podbitej brzmieniem zespołu rockowego.
Emocjonalnym centrum albumu wydaje się Bitter Sweet, emocjonalna pieśń kontynuująca nurt Song for Europe z poprzedniej płyty – tyle że tam Ferry śpiewał fragment po francusku, a tutaj pojawia się język niemiecki, zaś nieco groteskowe refreny z kotłami i ostrymi zagrywkami gitary budzą coś jakby ducha Kurta Weilla. Finał w postaci Prairie Rose jest znowu motoryczny i sprawia wrażenie napisów końcowych po – mimo wszystko – happy endzie.
Genesis, Duke, 1980
Na początku lat 80. wielu
wykonawców uprościło swoją muzykę i sięgnęło po syntezatory. Jednym wyszło to
lepiej, innym gorzej. Genesis należał do tych, którym wyszło najlepiej.
Duke przyniósł zespołowi parę
sporych przebojów. Najbardziej podoba mi się Misunderstanding na mocno
brzmiących akordach – ewidentnie słychać inspirację grupą Toto. Popularny był
też dość skoczny, napędzany elektronicznym rytmem Turn It On Again o
facecie niemogącym oderwać się od telewizora. Muzycy polubili go na tyle, że
nazwali później od niego składankę hitów. Poza hitami płyta przynosi dawkę
typowej dla Phila Collinsa melancholii, przykładowo w Alone Tonight czy Please
Don’t Ask, albo też w pełznącym niestrudzenie Man of Our
Times, dziele Mike’a Rutherforda.
Mimo wszystko sporo tu jeszcze
melodii i rozwiązań aranżacyjnych kojarzących się ze starym Genesis. Weźmy
chociaż długi wstęp instrumentalny do całej płyty w Behind the Lines:
dopiero po upływie dwóch i pół minuty słychać nastrojowy głos Collinsa.
Brzmienie syntezatorów nie pozostawia wątpliwości, że duszą zespołu od zawsze
był Tony Banks: co Collins słodził, to Banks uszlachetniał. Fortepian prowadzi
balladę Heathaze (syntezatory dołączają później), Wiele z ducha
„ambitnego Genesis” ma jeszcze epicki przebój singlowy Duchess,
wymieniany przez muzyków jako ich ulubiony fragment albumu. Utwory te są
zresztą ze sobą połączone, stwarzając efekt suity. Album również kończy suita,
z tym że instrumentalna: Duke’s Travels, gdzie Banks popisuje się na
syntezatorach, i Duke’s End.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz