środa, 23 lipca 2025

Ocenzurowany krzak i płyty z Reichu, czyli żniwo majowe

 

W maju zdobyłem dwie płyty w Görlitz – o czym już pisałem w odpowiedniej notce – i jeszcze dwie przyciągnąłem z zalanego strugami deszczu targu na Faradaguła.

  

Puhdys, Live – In flagranti, 1996

Do płyt zdobytych w Zhorjelcu należy rocznicowa koncertówka najsłynniejszej enerdowskiej grupy rockowej. Puhdys świętowali dwudziestopięciolecie tam, gdzie w 1969 r. zagrali pierwszy koncert – w sali koncertowej Tivoli w saskim Freibergu. Po zjednoczeniu Niemiec produkcją albumu mogli się zająć fachowcy z Kolonii, z renomowanego studia Dietera Dierksa.

Słabo kojarzę twórczość tej kapeli, ale jest prawdopodobne, że na jubileuszowy koncert wybrali niektóre ze swych największych hitów (wszystkie by się nie zmieściły). Cieszy obecność Wenn ein Mensch lebt z debiutu, szkoda za to, że nie trafiły Melanie czy Falk und Nachtigall. Nie ma też nic z omawianej tu już płyty Sturmvogel. Generalnie, nagrania Puhdys z lat siedemdziesiątych, które miałem okazję słyszeć, opierały się na tradycyjnym rockowym instrumentarium, ale wygląda na to, że gdzieś w osiemdziesiątych Dieter Birr i jego koledzy polubili syntezatory.

Wydaje się też, że na koncercie postawili na późniejszy repertuar, bardziej poprockowy i bez progresywnych zapędów. Większość repertuaru odznacza się charakterystyczną dla niemieckiego rocka, nieco kiczowatą nastrojowością. Można tu zaliczyć takie ballady jak Was bleibt, Nirvana czy zaśpiewany schrypniętym głosem przez basistę Harry’ego Jeske Halbzeit, ale podobny klimat niesie dynamiczny Keine Ahnung. Więcej czadu wpuszcza właściwie tylko Neue Helden. Publiczność jest dość wyraźnie słyszalna, a po zakończeniu finałowego Alt wie ein Baum sama jeszcze podchwytuje refren.

Do koncertu dorzucono dwa bonusy studyjne. Sehnsucht to remak starszej piosenki w nowej aranżacji (więcej gitar akustycznych, mniej syntezatorów), a szybki Was Gut ist setzt sich durch wykorzystany został w reklamie piwa Berliner Pilsner. 

Wykonanie telewizyjne z tego samego okresu

 

Lacrimosa, Inferno, 1995

O Lacrimosie czytałem sporo u Tomasza Beksińskiego, który wypowiadał się o niej w samych superlatywach, nazywając Inferno „pozycją obowiązkową dla każdego posiadacza i mrocznie wyuzdanej posiadaczki czarnych pańczoch” (chochlik drukarski pożarł słowo „peleryny”, co nadało temu sformułowaniu wydźwięku bardziej perwersyjnego, niż autor zamierzał). W końcu też kupiłem sobie kasetę wydaną u nas przez Mystic Production. W tym roku przyszła pora na kompakt.

Początkowo Lacrimosa była solowym przedsięwzięciem Tilo Wolffa, śpiewającego i grającego na wszystkich instrumentach. Na Inferno, czwartej płycie, przekształciła się ostatecznie w duet z fińską wokalistką Anne Nurmi, wsparty dodatkowo przez gitarzystę, basistę, perkusistę i dwoje wiolonczelistów.

Mamy tu do czynienia z rockiem gotyckim o ponurym nastroju i symfonicznym rozmachu – chociaż smyczkowa introdukcja ewidentnie pochodzi z syntezatora, podobnie jak pseudoorkiestrowe  brzmienia w Kabinett der Sinne. Przy tym pojawiają się elementy metalowe w postaci głośnych gitar i potężnie brzmiącej perkusji. Grający na niej muzyk, oznaczony inicjałami AC, to podobno facet z Running Wild. W każdym razie tłucze konkretnie, a jego grzmoty rozpoczynają i kończą zasadniczą część płyty.

Wadą materiału jest jednorodność, żeby nie powiedzieć – monotonia. Tym bardziej, że z ośmiu utworów połowa przekracza 9 minut, i to w dwóch przypadkach o całkiem sporo – najdłuższy Der Kelch des Lebens ma 14. Schakal był wybrany do promocji, oczywiście nie w pełnej, dziesięciominutowej wersji, a skróconej do sześciu i pół minuty (jak na singiel też niesamowicie długo). Większość utworów opiera się na podobnym, powolnym i majestatycznym rytmie i brzmieniach quasi-symfonicznych, przy czym zdarzają się zmiany dynamiki i tempa. Urozmaicenia aranżacyjne występują głównie w introdukcjach, i tak np. w Versiegelt glanzumströmt jest to gitara akustyczna, brzmienie oboju… Potem nagle dołącza perkusja, a w czwartej minucie ostry riff. Vermächtnis der Sonne zaczyna się od fortepianu, finałowy Der Kelch des Lebens od duetu wiolonczelowego.

Anne Nurmi zwykle odgrywa rolę drugiego głosu (i gra na klawiszach), ale trafił jej się utwór z pierwszoplanowym śpiewem: No Blind Eyes Can See, jak widać – po angielsku. Jest to najbardziej melodyjny utwór na płycie, właściwie lżejsza wersja gothic metalu, z udziałem wiolonczeli. Drugi anglojęzyczny jest wściekły Copycat z riffem basowym brzmiącym jak spotworniała wersja Petera Gunna i upiornym rzężeniem Wolffa, złorzeczącego jakiemuś epigonowi.  Nurmi kontrastowym, wysokim głosem dośpiewuje refren.

Moja dawna wersja kasetowa wzbogacona była o zawartość singla Schakal: dwie wersje tegoż utworu (skróconą i fortepianową), akustyczną Vermächtnis der Sonne oraz remiks starszego utworu Wolffa Seele in Not z upiornym efektem dźwiękowym skrzypienia brzmiącego jak wrzask. Była to inicjatywa polskiego wydawcy, który podobnie dopychał singlami albumy innych zespołów (np. Therion). Kompakt nie zawiera żadnych dodatków. 


 

Roxy Music, Country Life, 1974

Grupa Roxy Music miała spójną koncepcję okładek płyt: zdjęcie atrakcyjnej kobiety w dość jednolitej tonacji kolorystycznej. Czwarty album zespołu, Country Life, był pod tym względem najbardziej jaskrawy: dwie panie pozujące na tle zielonego krzaka (siostra i dziewczyna Michaela Karoliego z Can) miały na sobie bardzo niewiele ubioru. W niektórych krajach płyta ukazała się więc z okładką ocenzurowaną, na której widniał sam krzak.

Okładka zatem kontrowersyjna, a muzyka – wręcz przeciwnie: kto zna Roxy Music z poprzednich płyt, tego nie zaskoczy. Niezwykle charakterystyczna maniera wokalna Bryana Ferry – coś jakby restauracyjny szansonista z lat czterdziestych, ale równocześnie poważny i ironiczny, autentyczny i wzięty w cudzysłów. Aranżacje zbyt skomplikowane jak na glamrockowy worek, do którego Roxy się często wrzuca (chyba tylko ze względu na ekstrawaganckie stroje muzyków), ale zarazem zbyt hałaśliwe i ze zbyt dużą dawką samoświadomego kiczu jak na typowy rock progresywny, w pewnym sensie zapowiadające już nadejście nowej fali.

Już od samego otwieracza The Thrill of It All płycie nadają ton motoryczne utwory o głośnym, potężnym brzmieniu, ze zgrzytliwą gitarą Phila Manzanery – takie jak All I Want Is You czy Casanova. Dość szybki jest także Out of the Blue, ale zamiast gitar dominuje w nim brzmienie oboju (Andy Mackay to chyba jedyny szerzej znany oboista w świecie rocka) i skrzypiec (następca Briana Eno za klawiszami – Edwin Jobson; potem trafi do UK i przewinie się przez Jethro Tull). Wydaje się, że na tym utworze uczyła się grupa Pulp w latach 90.  

Przeplatają się z nimi piosenki spokojniejsze, bardziej nastrojowe, jak rozleniwiony Three and Nine, ze znaczną rolą harmonijki oraz solem saksofonu, czy uroczo knajpiany If It Takes All Night. W Triptych pojawia się ciut muzyki dawnej (klawesyn, specyficzne harmonie wokalne, obój brzmiący jak szałamaja), zaś A Really Good Time to kolejna ironicznie croonerska ballada z akompaniamentem orkiestry, podbitej brzmieniem zespołu rockowego.

Emocjonalnym centrum albumu wydaje się Bitter Sweet, emocjonalna pieśń kontynuująca nurt Song for Europe z poprzedniej płyty – tyle że tam Ferry śpiewał fragment po francusku, a tutaj pojawia się język niemiecki, zaś nieco groteskowe refreny z kotłami i ostrymi zagrywkami gitary budzą coś jakby ducha Kurta Weilla. Finał w postaci Prairie Rose jest znowu motoryczny i sprawia wrażenie napisów końcowych po – mimo wszystko – happy endzie. 

 

Genesis, Duke, 1980

Na początku lat 80. wielu wykonawców uprościło swoją muzykę i sięgnęło po syntezatory. Jednym wyszło to lepiej, innym gorzej. Genesis należał do tych, którym wyszło najlepiej.

Duke przyniósł zespołowi parę sporych przebojów. Najbardziej podoba mi się Misunderstanding na mocno brzmiących akordach – ewidentnie słychać inspirację grupą Toto. Popularny był też dość skoczny, napędzany elektronicznym rytmem Turn It On Again o facecie niemogącym oderwać się od telewizora. Muzycy polubili go na tyle, że nazwali później od niego składankę hitów. Poza hitami płyta przynosi dawkę typowej dla Phila Collinsa melancholii, przykładowo w Alone Tonight czy Please Don’t Ask, albo też w pełznącym niestrudzenie Man of Our Times, dziele Mike’a Rutherforda.

Mimo wszystko sporo tu jeszcze melodii i rozwiązań aranżacyjnych kojarzących się ze starym Genesis. Weźmy chociaż długi wstęp instrumentalny do całej płyty w Behind the Lines: dopiero po upływie dwóch i pół minuty słychać nastrojowy głos Collinsa. Brzmienie syntezatorów nie pozostawia wątpliwości, że duszą zespołu od zawsze był Tony Banks: co Collins słodził, to Banks uszlachetniał. Fortepian prowadzi balladę Heathaze (syntezatory dołączają później), Wiele z ducha „ambitnego Genesis” ma jeszcze epicki przebój singlowy Duchess, wymieniany przez muzyków jako ich ulubiony fragment albumu. Utwory te są zresztą ze sobą połączone, stwarzając efekt suity. Album również kończy suita, z tym że instrumentalna: Duke’s Travels, gdzie Banks popisuje się na syntezatorach, i Duke’s End.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz