W ostatnim czasie odnotowałem
znaczące sukcesy w dziedzinie czytania książek. Po czterech latach impasu o
wielu przyczynach oraz skończeniu 70-tomowej sagi rodzinnej nastąpiła znacząca
poprawa: w ciągu miesiąca z hakiem przeczytałem aż cztery pozycje.
1. Witold Gruszka, Ulster burzy
się, Warszawa 1972
Tę książeczkę
niewielkich rozmiarów kupiłem ongiś na festynie w szkole podstawowej, gdzie
pracują moi teściowie. Jako znany irlandofil, po prostu nie mogłem się oprzeć. Jak
się łatwo domyślić, stanowi ona popularne omówienie podłoża i początku
konfliktu w Irlandii Północnej. Najpierw mamy zarys dziejów kolonizacji
angielskiej na Szmaragdowej Wyspie i licznych prób zrzucenia jarzma Albionu
przez synów Erinu. Później autor przechodzi do warunków gospodarczo-społecznych
powojennej Irlandii oraz bezpośrednich przyczyn wybuchu „The Troubles” w 1969
roku, omawia obie strony konfliktu i ważniejsze wydarzenia w sposób dość
przystępny dla laika.
Publikację
wypuściło Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej w serii „Ideologia –
Polityka – Obronność”, więc mogło być hardkorowo pod względem politycznym, ale
nie było. Władza ludowa niespecjalnie kochała Kościół, a jednak tu prezentuje
się katolików niezmiennie jako stronę pokrzywdzoną… No jasne, powie ktoś, każdy
sposób jest dobry, żeby tylko dołożyć tym paskudnym angielskim imperialistom.
Tyle że właśnie Brytyjczycy są tu przedstawieni jako stosunkowo rozsądni
goście, którzy próbują znaleźć jakieś wyjście z sytuacji, nawet jeśli nie
bardzo wiedzą, jak. Rola czarnych charakterów przypada rządowi Ulsteru,
złożonemu z samych protestanckich fanatyków, niezdolnych do jakichkolwiek
ustępstw. W rezultacie największym skrzywieniem ideologicznym książki wydaje
się szerokie omówienie Komunistycznej Partii Irlandii jako przewodniej siły w
walce o wolność Ulsteru Irlandii Północnej, chyba szersze niż dana
partia na to zasługiwała z tytułu swego znaczenia w porównaniu z innymi.
Książka
nadawałaby się jako wprowadzenie do konfliktu katolicko-protestanckiego, ale
jej główną wadą jest… data wydania. Oddana bowiem została do druku w maju 1972
roku. Był to przełomowy okres „The Troubles”: zaledwie cztery miesiące wcześniej
miała miejsce Krwawa Niedziela w Derry, za dwa miesiące siły brytyjskie miały w
operacji „Motorman” zlikwidować enklawy katolickie kontrolowane przez bojówki, a
rok później Londyn rozwiązał zdominowany przez protestantów parlament Ulsteru,
zwany Stormontem. Do finału pozostawało jeszcze ponad ćwierć wieku… Można
jednak przyjąć, że publikacja W. Gruszki sprawdza się jako dokument
przedstawiający, jak widziano (z różnych stron) konflikt ulsterski w jego
początkach. Ocena (przyznana na podstawie skrajnie subiektywnego widzimisia): 61/100.
2. Dubravka Ugrešić, Forsowanie
powieści-rzeki, Warszawa 1992
Muszę
przyznać, że pierwsze wrażenie stworzone przez tytuł nie jest szczególnie
zachęcające: eeetam, znowu jakaś postmoderna… Kiedy jednak przeczytałem, że
jest to powieść o pisarzach, uznałem, że muszę to przeczytać. I nie zawiodłem
się.
Akcja
rozgrywa się w drugiej połowie lat 80. Na zorganizowany w Zagrzebiu
czterodniowy kongres pisarzy przyjeżdżają literaci z całego kraju i zagranicy.
Już od pierwszego poranka nie wszystko idzie tak, jak powinno… Siłą powieści są
bohaterowie – a ja dla fajnych postaci zniosę nawet brak akcji. Mamy tu zatem,
między innymi, poetę-sługusa rządowego, urządzającego happeningi dla
robotników, outsidera marzącego o karierze wielkiego pisarza i lepszym życiu w
Ameryce, grafo- i erotomankę zarazem, mizoginicznego krytyka, nieudacznika
próbującego swą powieścią odkupić błędy życiowe, dwóch pisarzy radzieckich, z
których jednemu zależy głównie na tym, żeby się nabzdryngolić, a drugi szuka
Czegoś Więcej, a także gardzącego całą tą pretensjonalną hałastrą i jej marną pisaniną
ministra kultury (zawód wyuczony: masarz). Niemal każda z tych postaci ma, jak
to się obecnie mówi, własny POV, czy też akcja widziana jest jej oczami,
charaktery są krwiste, dopracowane. Ogółem książka stanowi melancholijno-ironiczny
portret środowiska literatów w schyłkowej Jugosławii, z bardzo dobrze oddanym
klimatem środkowoeuropejskich hoteli i podrzędnych knajp. Sensów naddanych też
jest z pewnością cała wuchta, można się na przykład zabawić w wychwytywanie nawiązań
do „Mistrza i Małgorzaty”. Najogólniej rzecz warta uwagi, 83/100.
3. Danuta Madeyska, Liban,
Warszawa 2003
Książka
z popularnonaukowej serii wydawnictwa Trio „Historia państw świata w XX wieku”.
Serj Tankian stwierdził kiedyś, że Los Angeles to nie jest miasto, w którym
chciałby wychowywać swoje dzieci – ale co w takim razie powiedzieć o jego
rodzinnym Bejrucie? Liban to taki Ulster, tylko bardziej: zamiast dwóch
skonfliktowanych grup etnoreligijnych jest kilkanaście i wszyscy mają dostęp do
broni. Ja jako historyk muszę przyznać, że wojna domowa lat 1975-1991 pod
względem zagmatwania może się równać jedynie z rewolucją meksykańską i
rozbiciem dzielnicowym na Rusi. Nie był to bowiem po prostu konflikt między
muzułmanami a chrześcijanami (wspieranymi przez Żydów), lecz walka wszystkich
przeciwko wszystkim. Prezydent (tradycyjnie chrześcijanin), rząd (z premierem
sunnitą) i parlament (z przewodniczącym szyitą) z trudem kontrolowali budynki,
w których urzędowali, a tymczasem… Poszczególne rody i ugrupowania maronickie walczyły
między sobą, szyici z sunnitami, Libańczycy z Palestyńczykami, „chłopcy
Arafata” z Palestyńczykami o orientacji prosyryjskiej, Amal z Hezbollahem, a
druzowie z resztą świata. Dodajmy do tego okupację syryjską, izraelskie ataki
odwetowe oraz międzynarodowe siły pokojowe, a wyłoni się obraz niemałego chaosu.
Książka Madeyskiej pozwala całkiem nieźle zorientować się w meandrach historii
Libanu: nie tylko tej wojennej, ale i wcześniejszej (w latach 1920-46 Liban był
protektoratem francuskim).
Problem w tym,
że styl autorka ma jednak nie za lekki. Trzeba jej policzyć na plus, że nie zapisuje
kursywą każdego terminu arabskiego lub tureckiego, łącznie z tymi, które
zadomowiły się w języku polskim (jak to czyni Aleksandra Kasznik-Christian w
„Algierii” z tej samej serii), ale za to gubernatora nazywa ka’im makam, choć w polszczyźnie
funkcjonuje określenie „kajmakam”. Nazwiska arabskie podaje w polskiej
transkrypcji, zgodnej z literacką odmianą języka arabskiego. Wyjątek robi tylko
dla imion pochodzenia francuskiego – np. Pierre al-Dżumajjil (Gemayel), Antoine
Farandżijja (Frangieh), i to by było spoko, ale, nie wiedzieć czemu, od tego
wyjątku też istnieje wyjątek – Camille Chamoun staje się Kamilem Szamunem. Plagą
są liczne powtórzenia (s. 138: „…po ustanowieniu przez Ligę Państw Arabskich
arabskich sił pokojowych…”), przymiotnik z rosyjska wyskakuje przed rzeczownik
(„zbrojne działania” albo „rząd narodowej jedności”), czasami też autorka
rozmija się ze składnią, nie mogąc się zdecydować, czy „głównodowodzący” łączy
się z dopełniaczem, czy z narzędnikiem. Madeyska uparła się nazywać wspólnoty
religijne nie wspólnotami, lecz „gminami”, co wywołuje ból zębów, kiedy mowa o
społecznościach w skali całego kraju.
Oprócz błędów
językowych można dostrzec i rzeczowe. Armia Wyzwolenia Palestyny to nie jedna z
organizacji wchodzących w skład OWP, lecz pomocnicza formacja armii syryjskiej.
Saad Haddad, twórca chrześcijańsko-szyickiej (i sprzymierzonej z Izraelem) Armii
Południowego Libanu, nie zginął w zamachu, jeno zmarł na raka. Kontyngent
libijski w ramach wspomnianych wyżej „arabskich arabskich sił pokojowych” nie
został wycofany, lecz… zapomniany – żołnierze, pozostawieni sami sobie, musieli
wracać do domu na własną rękę. W dodatku rozdział poświęcony dziejom Libanu w
II wojnie światowej ozdobiony jest zdjęciem żołnierzy brytyjskich w Trypolisie
– ale w tym libijskim! (w głębi wyraźnie widać kolumnę z rzymską wilczycą…) A
jak przeczytałem po raz drugi o spadających na Izrael „rakietach typu
katiusza”, to normalnie wylałem lakier na klawiaturę i dobrze, że akurat nie
miałem pod ręką aparatu, bo inaczej zrobiłbym zdjęcie i opublikował w
niniejszej notce. Podsumowując: ciekawy temat, ale wykonanie lekko kaszaniaste,
49/100.
4. Magdalena Grzebałkowska, Beksińscy.
Portret podwójny, Warszawa 2014
W czasach
licealnych byłem wielkim fanem Tomasza Beksińskiego. Co prawda nie załapałem
się na jego audycje radiowe (pamiętam tylko ze dwie), za to byłem miłośnikiem jego
materiałów w piśmie „Tylko Rock”. Chłonąłem je niesamowicie: ostra ironia,
sarkazm i typowo nastoletnia (choć był już blisko czterdziestki) bezkompromisowość
mocno do mnie wówczas trafiały. Wydaje mi się nawet, że tekst poświęcony
wpadkom tłumaczy, pod sympatycznym tytułem „Patetyczny bękart” miał wpływ na
późniejszy wybór mojej drogi życiowej. Co prawda jakoś tak od połowy 1999 roku
ton felietonów drastycznie się zmienił: były coraz mniej zabawne, a coraz
bardziej stawały się brutalną penetracją przez Nosferatu jego własnego emo, czy
też, jak to wdzięcznie ujął ktoś w książce Grzebałkowskiej, rozsmarowywaniem
flaków. Wiadomość o śmierci Beksińskiego przyjąłem tak, jakby umarł mój dobry
znajomy. Jego ojcem interesowałem się mniej, ale kiedy byłem w podstawówce i fascynował
mnie surrealizm, kilka jego prac zaprezentowanych ongiś na wystawie
„Surrealiści polscy” w częstochowskim BWA też zrobiło na mnie wrażenie. Ci
perwersyjni trupoludzie…
Latoś ukazała
się wspólna biografia Beksińskich i trzeba przyznać, że lektura to jest z
najgórniejszej półki. Grzebałkowska odwaliła kawał dobrej biograficznej roboty.
Nie żeby można było mówić o braku źródeł – obaj Beksińscy pisali mnóstwo listów
i prowadzili dzienniki (także w formie dźwiękowej, a u Zdzisława nawet
audiowizualnej), autorka przepytała również całą myngę znajomych obu panów.
Jaki jest najogólniejszy wniosek? Jeżeli wszyscy wielcy artyści są pokręceni,
to Beksińscy artystami byli wprost ogromnymi.
Lektura
ogólnie jest dołująca, zwłaszcza, kiedy się widzi pewne paralele pomiędzy
zachowaniem któregoś z Beksińskich a własnym. Poza tym jest w niej ogromny
walor poznawczy. Okazuje się, przykładowo, że rodzina była od pokoleń umocowana
w Sanoku. W czasie I wojny światowej Beksińscy posiadali w mieście kamienicę,
której całkiem nieźle odpowiada opis burdelu, skąd dobry wojak Szwejk wyciągał podporucznika
Duba. Z kolei dalszy przodek artysty, Mateusz Beksiński, założył w 1845
warsztat kotlarski, z którego później wyrósł Autosan. Zdzisław po studiach sam
pracował w tej zasłużonej fabryce autobusów na stanowisku „plastika”, ale żadne
z nadwozi jego projektu nie weszło do seryjnej produkcji. Rozbawiła mnie z
kolei historia o tym, jak w 1974 roku Zdzisław Beksiński, wbrew własnej woli i
wszelkim oczekiwaniom, został Artystą XXX-lecia PRL. Rozdziały poświęcone
Tomaszowi są o wiele mroczniejsze, a momentami wstrząsające. Nie tylko dlatego,
że OMG Nosferatu jednak miał komputer!
(„Ja wiedziałem, że tak będzie!”) Ocena: 99/100 (bo w dwóch miejscach został
pomylony rok 1998 z 1988).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz