W lutym w moje ręce wpadła garść albumów, które ogólnie mi się podobają, ale wolałbym, żeby nie dołączyły do mojej kolekcji w takich okolicznościach, w jakich dołączyły.
Omega, 10000
lépés, 1969
Podobno 10 tysięcy kroków to
norma dzienna dla zachowania jako takiej formy fizycznej. Ostatnio, co prawda,
kwestionuje się to twierdzenie – 7 tysięcy spokojnie wystarczy. Jednak na hasło „dziesięć tysięcy kroków” w
pierwszej kolejności przychodzi mi na myśl podniosły utwór w języku węgierskim –
a także płyta, na której się on znajduje.
Na 10000 lépés
znajduje się wprawdzie utwór znacznie bardziej znany, a właściwie
najsłynniejszy węgierski hit poza granicami Madziarorszagu: Győngyhajú lány,
archetypiczna środkowoeuropejska power-ballada rockowa, w niczym nieustępująca
przebojom Uriah Heep. Niezależnie od bariery językowej, z Perłowowłosej da
się zrozumieć przynajmniej jedno słowo: „elefánt”. Swego czasu przebój
ten kowerował Kult, ale Kazik nawet nie udawał, że zna węgierski.
W tym okresie głównym
kompozytorem Omegi był klawiszowiec Gábor Presser (dwa lata później, wraz z
perkusistą Józsefem Lauxem, odszedł z zespołu, by założyć Locomotiv GT), a
teksty pisała żona Lauxa, Anna Adamis. Produkcja jest charakterystyczna dla
ówczesnego węgierskiego rocka: z wysuniętą do przodu sekcją rytmiczną i mocno
dudniącym basem. Nawet sama płyta rozpoczyna się od uderzeń w kotły, napędzających
Petróleumlámpa, utwór countrowy, z harmonijką. Wizerunkowi Omegi jako
twórcy samych podniosłych pieśni i progresywnych odlotów przeczy również 1958-as
boogie-woogie klubban.
Wszystkie cztery wyżej wspomniane
utwory znałem od czasów nastoletnich z kompilacyjnego longplaya Aranyalbum
1968-71, ale i inne nie gorsze. Na dawnej stronie A mieści się dynamiczny Tüzvihar
z ostro sfuzzowaną gitarą, a tuż po nim spokojny Udvari bolond kenyere o
solennym nastroju godnym Skaldów (przy czym zwraca też uwagę solo gitary
akustycznej). Oba wzbogaca brzmienie trąbki, na której zagrał zmarły w zeszłym
roku László Benkő (zasadniczo klawiszowiec). Ostrzejsze, maniakalnie powtarzane
riffy można usłyszeć w Tékozló fiúk. Drugi ze zmarłych w 2020 członków
Omegi, basista Tamás Mihály, wygospodarował sobie trzy minuty w postaci własnego
(i przez siebie zaśpiewanego) utworu Spanyolgitár legenda, wzbogaconego
smyczkami bardzo przypominającymi orkiestracje, jakie robiła Dee Palmer dla
Jethro Tull.
Co do odlotów, to największym jest prawie ośmiominutowy Kérgeskezű favágók, bliski jazzrocka instrumental oparty na duecie fletu i organów, wraz z czymś, co w tamtych czasach musiał mieć każdy zespół na czasie – solówką perkusji (pewnie dlatego Laux jest dopisany jako współautor). Płytę kończy zaś kompozycja Jánosa Kóbora Félbeszakadt koncert – riffowiec w stylu Deep Purple, gdzie organy brzmią bardzo w stylu Jona Lorda, a sam wokalista skatuje unisono z nimi.
George Michael, Older, 1996
Nie bede udawał, że jakoś
szczególnie znam się na twórczości tego artysty. Oczywiście, radio katuje jego
młodzieńcze wyroby, szczególnie niesławne Last Christmas i Wake Me Up
Before You Go-Go, nagrane w ramach duetu Wham! (co Jacek Leśniewski kazał
wymawiać „Chłam”). Pamiętam też oczywiście nieregularną współpracę z Queen – Michaelowa
wersja Somebody to Love była jednym z najmocniejszych punktów koncertu
pamięci Freddiego na Wembley. A kiedy byłem w klasie menturalnej, teledysk Freeek!
wychodził z każdej lodówki. Ale nie znam dyskografii artysty na tyle, żeby
wypowiadać się tu ze znawstwem.
W każdym razie na Older,
swoim trzecim solowym albumie, Georgios Kyriakos Panayiotou, czyli w
wolnym tłumaczeniu Jerzy Cyriak Wszyscyświęcki, wpuścił do swojej muzyki nieco
jazzu. Płytę zadedykował Antoniu Carlosowi Jobimowi, który zmienił jego sposób
myślenia o muzyce. Jazz jest tu taki bardziej smooth (vide solo saksofona w
utworze tytułowym), pozbawiony kantów, wokalista śpiewa dość zmysłowo, z
melizmatami i tak dalej. W pamięć zapada przede wszystkim rozpoczynający album Jesus
to a Child. Wybija się też swingujący rytm w Move On.
Wpływy jazzowe swoją drogą,
ale na płycie dominuje nowoczesne R&B – ogólnie rzecz biorąc, skłonny
jestem nazywać Michaela w wersji dojrzałej „brytyjskim Prince’em”. Gdzieniegdzie
(It Doesn’t Really Matter) słychać skrecze, a już takie Fastlove to
kawałek solidnego „blue-eyed soulu”, jakiego nie powstydziłoby się Simply Red. Przy
czym mam silne wrażenie, że pojawiające się tam zaśpiewy słyszałem już kiedy
indziej. W podobnej konwencji utrzymany jest Star People z żeńską grupą
wokalną.
Nie sądzę, abym miał często do tej płyty wracać, ale jako chillout po ciężkiej robocie, w godzinach wieczornych, kiedy już mam dość ciężkich brzmień – czemu nie?
Chris Rea, The
Best Of, 1994
Chris Rea, dla szkolnych
kolegów Gono, pod pewnymi względami kojarzy mi się z Markiem Knopflerem. Jeden
i drugi to brytyjski gitarzysta niebrytyjskiego pochodzenia, grający elegancką,
trochę „nudziarską” muzykę odmianę rocka z bluesowymi wpływami. Gitarzystą Rea
jest również całkiem niezłym (i podobnie grającym), z tym że od Knopflera
odróżnia go głos – niższy, głębszy, bardziej zmęczony życiem.
Składanka zawiera prawie
wszystkie przeboje Rei, od debiutanckiej płyty Whatever Happened to Benny
Santini? (pod takim pseudonimem chciała go wylansować wytwórnia), z której
pochodzi jego największy hit w USA – Fool (If You Think It’s Over),
do najnowszej wówczas Espresso Logic, na której znalazła się dedykowana
córce artysty Julia – utwór, który zwłaszcza w obecnych
okolicznościach wyjątkowo mocno bije mnie po emocji.
Dominują charakterystyczne
dla tego artysty utwory niehałaśliwe, ale motoryczne – w sam raz do samochodu
(Rea bywał zresztą kierowcą rajdowym). Samochodowa jest zresztą sama okładka
płyty, zaś otwiera ją The Road to Hell, piosenka zrodzona z frustracji
korkiem na jednej z podlondyńskich dróg. Najlepiej wypada pierwsza szóstka,
zawierająca też dość skoczne Let’s Dance oraz Auberge, a z bardziej
balladowej części repertuaru – wsparty smyczkami Josephine. Z kolei On
the Beach nadaje się do wypoczynku na plaży albo innej werandzie w letnie
popołudnie. Nieźle buja stosunkowo wtedy świeży God’s Great Banana Skin.
You Can Go Your Own Way nie ma zgoła nic wspólnego z Fleetwood Mac,
natomiast If You Were Me jest to duet z Eltonem Johnem i brzmi
zdecydowanie bardziej jak utwór tego ostatniego, bardziej
fortepianowo-orkiestrowy i z drugorzędną rolą gitary. Ogólnie rzecz biorąc,
przeboje Rei są jednorodne i łatwe w słuchaniu i czy dana piosenka nazywa się Looking
for the Summer, czy Winter Song, stylistyka pozostaje podobna.
Zabrakło przeboju świątecznego Driving Home for Christmas. Oficjalnie zestaw kończy zaśpiewana z akompaniamentem orkiestry, krzepiąca na duchu ballada Tell Me There’s a Heaven, do której też wkradło się trochę bożonarodzeniowego nastroju. Rea dorzucił jednak bonus, na zasadzie utworu półukrytego (wyświetla się na odtwarzaczu jako osobny track i jest wymieniony w książeczce, ale nie na rewersie okładki) Three Little Green Candles – instrumental, gdzie popisuje się grą na gitarze techniką slide.
Kult, Tata Kazika, 1993
Tego miałem wcześniej na
kasecie. Ponieważ w zeszłym roku zdobyłem Tatę 2, nie będę drugi raz się
rozpisywał o tym, jak Kazik Staszewski postanowił nagrać z Kultem piosenki
swojego ojca Stanisława. Wystarczy przypomnieć, że coś, do czego podchodził jak
pies do jeża, okazało się jednym z największych sukcesów komercyjnych zespołu.
Najkrócej mówiąc, zespół
zaaranżował piosenki Stanisława Staszewskiego na coś pośredniego pomiędzy
muzyką rozrywkową lat 60. a folkiem miejskim, z dużą – jak zwykle – rolą
organów. Muzyka ewokuje wizję to knajpy w zakazanej dzielnicy, to znowu
brudnych kamienicznych podwórek. Jest rytm tanga w Notorycznej narzeczonej i
najbardziej „podwórkowi” Inżynierowie z Petrobudowy – sam głos Kazika
plus akordeon (gra na nim gościnnie Romuald Kunikowski). Użycie charakterystycznego
dla Kulcich, a nieoczywistego w rocku instrumentu, jakim jest waltornia,
dodatkowo zaciera granice pomiędzy stylami i epokami.
Największym hitem był
oczywiście Baranek, ballada o mężczyźnie idealizującym swoją dziewczynę
i niedostrzegającym, że robi go w konia; a może raczej broniącym się resztkami
sił, aby nie opanowała go chorobliwa zazdrość? Najbardziej charakterystyczny
jest refren ściągnięty z Mićkiewiczowskich Dziadów, ale w nieco
urockowionej aranżacji znalazło się też miejsce na solowy spotlight dla
waltorni i akordeonu (tym razem nie Kunikowski, tylko Janusz Grudziński na
syntezatorze). Kolejnym momentem bardziej rockowym są Kurwy wędrowniczki,
gdzie przez moment robi się naprawdę ciężko. Głośniejsze gitary słychać też w Królowej
życia, jednym z kilku utworów wybranych do promocji (z wręcz maanamowatą
solówką), choć tu od Stanisława Staszewskiego pochodzi tylko tekst, bo już
muzykę napisał od podstaw Kazik.
Drugi nurt jest bardziej
balladowy. Ze skocznej pierwotnie Celiny zrobili na otwarcie ciężką i
posępną „murder ballad”, gdzie Kazik śpiewa zdartym głosem, a całość trwa sześć
i pół minuty (Kazik przywrócił Celinie skoczność w ramach projektu Kazik
Na Żywo, sprzęgnąwszy ją z riffem z Chinatown Cienkiego Jaszczura). W Dziewczyna
się bała pogrzebów odrobina jazzujących brzmień i kontrast dynamiczny
między zwrotką a śpiewnym refrenem. Sporo dramatyzmu zawiera Knajpa
morderców (zresztą mój najmniej ulubiony na płycie), natomiast W czarnej
urnie (z jazzującym fortepianem) już w pełni pasuje do zadymionego lokalu
pełnego loserów życiowych.
Dwa utwory reflektują
emigrację Stanisława Staszewskiego we Francji. Marianna, zrobiona tu na
charlestona, zajmuje się alegorycznie ujętymi stosunkami rosyjsko-francuskimi. W
finałowym Balu kreślarzy – gorzkiej wypowiedzi emigranta w Paryżu, który
pociesza się, że w życiu został mu przynajmniej honor – (niegdysiejszy naczelny
architekt Płocka musiał tam robić za zwykłego kreślarza) – francuski klimat
znowu czyni akordeon.
Mój ulubiony jest ten utwór,
o którym recenzenci najmniej piszą: napisany do wiersza K.I. Gałczyńskiego Wróci
wiosna, baronowo, zaprezentowany w quasi-barokowej, stopniowo narastającej
aranżacji, z klawesynem – jest to kolejny pomysł aranżacyjny Grudzińskiego.
Wersja kompaktowa ma jeszcze bonus, którego nie było na kasecie. Jest to Dyplomata, rosyjska piosenka łagrowa, jeden z wariantów popularnego przedwojennego szlagieru Gop so smykom, przy czym naszpikowana wulgaryzmami. Odbiór może być ciężki nie ze względu na brzydkie słowa, lecz na fatalny rosyjski akcent Kazika i markowanie przez niego słabej znajomości tekstu jakimiś leksykalnymi kocopałami.
Kult, Salon Recreativo, 2001
Ten album Kulcich uchodzi za
najgorszy. Fakt, że powstawał w bardzo specyficznych okolicznościach.
Poprzednia płyta z 1998, Ostateczny krach systemu korporacji, dała
Kazikowi i kolegom ogromny sukces komercyjny, żeby wspomnieć tylko o megahicie Gdy
nie ma dzieci, który szybko stał się wręcz standardem biesiadnym. Na
sukcesie tym położyła się jednak cieniem nagła śmierć Andrzeja „Szczoty”
Szymańczaka i związane z nią odejście z zespołu Janusza Grudzińskiego. Miejsce
za perkusją zajął wkrótce Tomasz Goehs, heavymetalowy weteran (dawniej m.in. w
Turbo), dotychczas współpracujący ze Staszewskim w zespole Kazik Na Żywo. Nowym
klawiszowcem – a przy okazji saksofonistą – został Jacek Rodziewicz, mający za
sobą współpracę z Republiką. Ten jednak nie do końca dogadywał się z resztą
Kulcich. Zanim doszło do nagrywania kolejnej płyty, za klawiaturą siedział z
powrotem Grudziński. Dołączył też bydgoski trębacz Janusz Zdunek, do tej pory
znany z rejonów jassowych.
Mimo wszystko atmosfera w
zespole była zła. Z perspektywy czasu, po odejściu Krzysztofa Banasika,
członkowie zespołu stwierdzali, że ów multiinstrumentalista wprowadził w Kulcie
atmosferę wprost dyktatorską, wymuszając na kolegach realizację swoich
koncepcji artystycznych, zbyt ambitnych dla reszty grupy. Kulminacja rozkładu
nastąpiła w okresie płyty Poligono industrial, kiedy to Kazikowi do tego
stopnia było po barabanu, że ograniczył się do napisania tekstów i odśpiewania
ich, a nawet nie był w studiu w tym samym czasie co reszta. Mimo wszystko Poligono
jest ciut równiejszy od Salonu, który na domiar złego był tworzony i
miksowany po kawałku przez Kazika, Banana i Grudę i w efekcie – jak stwierdza Kazik
w jednym z wywiadów – płyta przypomina składak trzech maksisingli różnych
wykonawców. Nawet na rewersie okładki widać tych samych trzech facetów. Mimo to
wkład wnieśli także inni muzycy: Piotr Morawiec napisał Piotra Pielgrzyma,
Zdunek – Sen Bruna S. (dwa bardziej melancholijne fragmenty płyty), a
Goehs sfałszował beatlesowski With a Little Help from My Friends – ten
zapychacz spokojnie mógłby wypaść z repertuaru płyty na korzyść utworu
tytułowego, zesłanego na płytę bonusową.
Otwieracz Dla twojej
miłości (motyw przewodni grany na trąbce – na sam początek pozwolili się pokazać
nowemu) to swego rodzaju spis treści czy też trailer płyty – nie ma w nim
normalnych partii wokalnych, tylko samplowane fragmenty wokali z poszczególnych
utworów oraz skądinąd (zapowiedzi koncertowe, gadki w studio). Wypada to
całkiem absurdalnie i nawet ciekawie. Można by jednak odnieść wrażenie, że
Kazikowi się trochę pomieszał Kult z projektami solowymi czy El Dupą, o
czym świadczy zatrzęsienie sampli na całej płycie. Zdaniem Grudzińskiego
zarżnęły one chociażby Piotra Pielgrzyma. Utwory „publicystyczne” w
średnim tempie, jak Najbardziej chciany bandyta w Polsce czy Złodzieje
w Wejherowie, też kojarzą się nieco z solowym Kazikiem.
Do „weselnego” nurtu
twórczości Kulcich dołączył drugi singiel Łączmy się w pary, kochajmy się
– zaśpiewany przez Kazika w duecie z Martą Żurek (w trio, jeśli wliczyć
tytułową frazę, wysamplowaną z wypowiedzi Grudzińskiego). Oprócz niego
najbardziej znanym fragmentem płyty pozostaje Brooklyńska Rada Żydów,
nawiązująca do muzyki klezmerskiej czy szerzej bliskowschodniej: Banan gra tu na
sazie (turecka lutnia o długiej szyjce, ulubiony instrument Lu Edmondsa z
Public Image Ltd.), dołącza też sam wydafca Sławomir Pietrzak na klarnecie. Do
tego tekst o laicyzacji młodego pokolenia, w dość umownych realiach żydowskich.
Teledysk trafił w telewizji na czarną listę, podobno nie dlatego, że ktoś go uznał
za antysemicki, tylko ze względu na ujęcie Kazika wśród krzaków konopnych. Nieco
orientalizmów zawiera też Ze mną się bracie nie napijesz?, gdzie Kazik komentuje
polską kulturę picia, mimochodem wrzucając swoją ideę, że marycha byłaby lepsza
od wódki, ale „niestety” trudniejsza do kontrolowania przez państwo. Moim
ulubionym fragmentem płyty jest barokowy Henryk Wujek, przez niektórych
recenzentów porównywany do twórczości Grechuty, choć to groteskowo-zlewna
przypowieść o polskiej scenie politycznej, w której Kazik – jak w paru innych
miejscach na płycie – pozwala sobie na nieco libertarianizowania.
Do mniej ciekawych utworów
należy zimne, oparte na elektronicznym beacie Dokąd uciekasz? (znowu
bardziej pasowałoby do Kazika solo), monotonny Uwiąd starczy z samplami z
wcześniejszych utworów Kultu i skandowaną niecenzuralną wyliczanką, dynamicznie
punkowe Pełniej albo techno-gitarowe Ogrodzenie (to z kolei mógłby
wziąć na warsztat Kazik Na Żywo). Co prawda po latach słucham tego z mniejszym
znudzeniem, ale dzięki przyzwyczajeniu i sentymentowi to pewnie nawet i do Metal
Machine Music można się z czasem przekonać. Z pewnością za to urosło
„bolero” Forum internetowe. Po raz kolejny muszę przyznać, że w
brzmieniu Kulcich niesamowitą robotę wykonywały organy Grudzińskiego – dodają
one mnóstwo uroku wielu piosenkom, od groteskowo ordynarnego Twójmój czas,
zjadliwego komentarza na temat reality showów i ogólnie ogłupiającej telewizji,
do kończącego płytę, ciężko-riffowego Amuletu.
Część nakładu została
wzbogacona o bonusowy drugi dysk. Zawarte tam utwory można podzielić na trzy
grupy. Pierwsza to premierowe odrzuty z sesji nagraniowej – i prawdę mówiąc,
poza utworem tytułowym, powinny były odrzutami pozostać. Wchodzą tu też Złodzieje
w Wejherowie czy amorficzna Wanilia, echo współpracy Kazika z
jassowcami. Druga to trzy utwory albumowe w „wersji Kazika” – zupełnie
niepotrzebne, bo to po prostu gołe ścieżki bez produkcji. Na trzecią składają
się nowe wersje starszych utworów Kultu: Wódka i apokaliptyczno-jahwistyczny
Großßtanz, czyli inaczej Taniec wielki, pochodzą oczywiście
jeszcze z Posłuchaj, to do ciebie. Towarzyszy im spory hit z
końca osiemdziesiątych – Generał Ferreira, znany potocznie pod tytułem Rząd
oficjalny. Jeszcze starszy Konsument, który miał już kilka wersji,
tu został doprawiony dysonansowymi trąbami i ze wszystkich tych przeróbek
wydaje się najbardziej niepotrzebny. Najciekawsze pozostaje Radio Tirana,
także piosenka z wczesnego okresu, ale dotąd niepublikowana – inspirację
stanowiła albańska rozgłośnia nadająca w języku polskim toporną stalinowską
propagandę pod egidą Kazimierza Mijala, wrażenie tym bardziej kosmiczne, że
tamtejsi spikerzy mówili z niewiarygodnym akcentem (podobno byli to albańscy
studenci polonistyki).
Tak czy inaczej, zamiast rozwleczonego albumu „półtorapłytowego” można było zrobić bardziej zwarty pojedynczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz