W ostatnim czasie obejrzałem zarówno kilka seriali (o których
będzie inną razą), jak i filmów pełnometrażowych.
Black Adam (2022, reż. Jaume Collet-Serra) to kolejna odsłona DC Extended Universe, czyli serii filmowej, za której pomocą imperium komiksowe DC stara się dorównać swoim rywalom z Marvela. Bohaterem tytułowym jest starożytny heros z fikcyjnego kraju bliskowschodniego, który po tysiącach lat budzi się do życia, gdy jego ojczyznę plądrują międzynarodowe bandziory z Intergangu w poszukiwaniu źródła mocy, o jakiej nikomu się nie śniło. Czarny gość w czarnym trykocie, grany przez dyżurnego mięśniaka ostatnich dekad, Dwayne’a „The Rock” Johnsona, jest tak przekoksowany, że przyjeżdżają go sprawdzić ludzie ze Stowarzyszenia Sprawiedliwości, w tym Doktor Fate (Pierce Brosnan) i Hawkman oraz dwoje młodszych praktykantów. Podstawowy problem polega na tym, że Adam jest za bardzo bucowaty i zbyt potężny, żeby budzić większą sympatię widza. Rozwala niemilców na pęczki bez wątpliwości moralnych i w zasadzie ani przez moment nie jest tak zagrożony, żeby się można było przejąć. Lepiej jest z jego nowymi przyjaciółmi, ale oni w ramach DCEU pojawiają się po raz pierwszy, są jeszcze za mało zarysowani i gdyby np. któryś z nich miał ponieść ofiarę, to widz nie będzie do niego tak przywiązany, żeby to nim wstrząsnęło, jak w przypadku Żelaznego Tośka z MCU. W tej sytuacji nieco dramatyzmu zapewnia filmowi wątek grupy członków ruchu oporu – faceta, kobity i dzieciaka – uwikłanych w całą kałabanię. Jednak ogólnie rzecz biorąc, Black Adam niespecjalnie się wybija z trykociarskiego standardu.
Na portalu 35mm.online obejrzałem ja film Wojciecha
Marczewskiego Ucieczka z kina „Wolność”. Wszedł on na ekrany w
roku 1990 i widząc tu i ówdzie jego reklamy, myślałem, że chodzi o dobrze mi
znane kino „Wolność” w Częstochowie. W rzeczywistości akcja rozgrywa się w
mieście Łodzi, gdzie w czasie jednego z seansów bohaterowie na ekranie buntują
się i nie chcą grać dalej. Sytuacja staje się ciężką próbą dla cenzora granego
przez Gajosa. Film ma charakter rozliczeniowy i ponury; kilka miesięcy po
seansie zapamiętała mi się finałowa scena konfrontacji cenzora z aktorami,
których powycinał. W bonusie Artur Barciś z brodą jako kinooperator.
Signum temporis: szyld z czcionką Ragtime ("o" są odwrócone do góry dnem) |
Odświeżyłem sobie Człowieka z blizną Briana de
Palmy. Jest to uwspółcześniony (1982), luźny remak filmu z lat trzydziestych,
tyle że wtedy było o włoskiej mafii, a w nowej wersji – o kubańskich
bandziorach na Florydzie. Al Pacino wciela się w Tony’ego Montanę, który po
deportacji do USA pnie się po szczeblach świata przestępczego, a przy okazji ma
problemy z siostrą, partnerką, przyjacielem i kokainą. Film jest brutalny pod
względem akcji, jak i językowo: jako pierwszy w dziejach kina przekroczył
barierę 200 „fucków”, a poza tym Pacino mówi z dziwnym, menelskim akcentem,
trudnym do zrozumienia i niepodobnym do niczego, a już zwłaszcza do akcentu kubańskiego.
Kultowa stała się scena z piłą łańcuchową, wymowna w swej makabryczności,
chociaż widz widzi tylko reakcję bohatera i tryskającą krew. Scarface stał
się inspiracją dla całej masy twórców: otwarte odniesienia widać np. w grze GTA:
Vice City. Z dzisiejszej perspektywy można też na niego patrzyć jak na
klasyczny przykład stylistyki lat 80. (łącznie z tym, że muzykę napisał Giorgio
Moroder). W bonusie Mark Margolis, czyli przyszły Hector Salamanca, w
epizodycznej roli bombiarza.
Klasykiem jeszcze większym był Lawrence z Arabii – epicka
superprodukcja oparta na wspomnieniach ekscentrycznego
brytyjskiego oficera (i archeologa), wysłanego w czasie I wojny światowej w
głąb Arabii, aby skoordynować powstanie miejscowych plemion przeciwko Turkom. Płk
Lawrence, grany przez Petera O’Toole, ma w sobie pewną dzikowatość, przez
którą nie do końca wpasowuje się w rygory armii brytyjskiej, zaś Arabów
traktuje nie jak „biały zbawca”, lecz jak rzeczowy doradca i sojusznik.
Wiadomo, że historyczny Lawrence nie był hetero, a zdaniem niektórych relacja
między głównym bohaterem a szarifem Alim (Omar Sharif) ma w sobie tyle
gejowego napięcia romantycznego, ile dało się pokazać w mainstreamowym filmie w
roku 1962. Przede wszystkim Lawrence, skręcony w sposób bardzo artystyczny,
z pieczołowitą kompozycją kadrów, stał się punktem odniesienia dla późniejszych
filmów o pustyni, od Diuny po odcinek 5x08 Zadzwoń do Saula.
Na Netflisku dostępna była wersja z polskimi napisami, przy czym
tłumacz nie odrobił pracy domowej i machinalnie przetłumaczył „guns” jako „pistolety”,
co daje szczególnie zabawny efekt, kiedy arabski przywódca denerwuje się, że „karabiny
to za mało, potrzebujemy pistoletów!”, a także...
Czy z 12-calowych pistoletów strzela się 9-calowymi gwoźdźmi? |
Wypełniłem lukę w znajomości filmografii Quentina Tarantino,
obejrzawszy Death Proof, drugą część dyptyku Grindhouse (obok Planet
Terror Roberta Rodrigueza), będącego hołdem dla brutalnych filmów klasy B,
jakie wyświetlano w kinach zwanych grindhouse, czyli w wolnym tłumaczeniu
sieczkarniami. Kurt Russell wciela się tu w byłego kaskadera, mordującego
kobiety za pomocą specjalnie przerobionego samochodu. Wśród upatrzonych przez
niego ofiar znalazły się Rose McGowan, Rosario Dawson, Sydney Poitier (córka
Sidneya Poitiera) oraz Zoë Bell, autentyczna kaskaderka grająca
samą siebie. Oczywiście sam Tarantino pojawił się w epizodzie jako barman. Jest
to zresztą jego nieodrodny styl – bohaterowie rozmawiają o niczym, a nagle
zaczyna lać się krew – doprowadzony do ekstremum (do tego nachalne eksponowanie
jego osobistego fetyszu erotycznego na skalę jak w żadnym innym jego filmie).
No cóż: cztery laski jadą autem i ględzą, potem siedzą w barze i ględzą, potem
znowu jadą i ględzą, potem brutalnie giną. Następnie cztery inne laski jadą i
ględzą, stoją na CPN i ględzą, znowu jadą i ględzą, po czym znowu pojawia się
morderca. Z około dwugodzinnego filmu ostra akcja sensacyjna zajmuje ostatnie
pół godziny i nawiązuje do tradycji amerykańskiego „kina jeżdżonego” a la Znikający
punkt (pojawiają się zresztą do niego otwarte aluzje). Z pewnością nie jest
to najlepszy wyrób tego reżysera (on sam nawet twierdzi, że najgorszy), jako że
trudno tu szukać postaci tak charakterystycznych jak np. w filmie Zmyślona
miazga: Kaskader Mike jest dość jednowymiarowy, a jego doszłe i niedoszłe
ofiary zlewają się w jedną niezróżnicowaną biomasę, wystawiającą od czasu do
czasu jakieś zindywidualizowane nibynóżki.
Na marginesie Zadzwoń do Saula obejrzałem na Netflisku
film pełnometrażowy również z Bobem Odenkirkiem w roli głównej – czarną komedię
sensacyjną pod tetułem Nikt. Główny bohater to przeciętny
facet, cierpi stagnację w życiu zawodowym i rodzinnym, wszyscy go lekceważą. Po
włamaniu do swojego domu przypomina sobie, że kiedyś był nieprzeciętnym zabójcą,
a już wkrótce ciąg wypadków stawia na jego kursie ruską mafię. Po kilku
sezonach serialu, w którym Odenkirk grał gościa używającego sprytu i tzw.
gadanego, by wyplątać się z problemów (lub wpaść w nowe), ciekawie było go
zobaczyć tym razem rozwiązującego problemy za pomocą pięści lub oręża
ogniostrzelnego – tym bardziej, że w scenach walk nie korzystał z dublera. Jest
to pozycja czysto rozrywkowa, losem bohatera trudno się zaniepokoić, bo od
kiedy się rozkręci, to już prawie aż do końca przeciwnicy nie są dla niego
poważnym zagrożeniem. Mam luźne skojarzenie z innym pastiszem filmów
strzelanych – Shoot ‘Em Up (znanym u nas jako Tylko strzelaj). Ze
ścieżki dźwiękowej zapadł mi w pamięć przebój Pat Benatar Heartbreaker,
zapodany w scenie pościgu samochodowego. W pozostałych rolach artyści muzyczni
RZA i Siergiej Sznurow.
W filmie Terminator z 1984 Arnold Schwarzenegger wcielił
się w cybernetycznego zabójcę wysłanego z przyszłości do naszych czasów przez sztuczną
inteligencję, aby zgładzić Sarah Connor (Linda Hamilton), przyszłą matkę
przywódcy ruchu oporu homosapiensów przeciw maszynom. Sam przywódca John Connor
wysłał zaś jednego ze swoich, aby ochronił jego matkę przed bezwzględnym cyborgiem
T-800. Siedem lat po tym przeboju James Cameron nakręcił kontynuację – Terminator
2. Dzień sądu. Ponad dekadę po wydarzeniach z pierwszej części Sarah
Connor siedzi w przypominającym więzienie psychiatryku, bo nikt nie uwierzył w
jej rewelacje o rychłej zagładzie ludzkości. Tymczasem w roku pańskim 2029 sztuczna inteligencja wysyła do roku 1995 cybernetycznego zabójcę, by zgładził małoletniego
Johna, on sam zaś z przyszłości wysyła obrońcę dla siebie samego. Różnica –
choć fabuła została poprowadzona tak, żeby widzowie nie od razu się domyślili –
polega na tym, że to grany przez Arniego T-800 jest obrońcą. Za przeciwnika ma
złowrogiego T-1000 (Robert Patrick), robota zbudowanego z ciekłego metalu,
który potrafi przybierać rozmaite kształty. Pomimo upływu z górą trzydziestu
lat, efekty specjalne w tej dziedzinie nadal robią wrażenie. Film jest napakowany akcją (i to go różni od pierwszej części, która bardziej przypominała horror w sztafażu sajęs fikszyn), zawiera
silną i waleczną postać kobiecą, a do tego zatrąca klasyczny sf-owy topos
człowieczeństwa robota. Guns N’Roses użyczyli do filmu piosenki You Could Be
Mine.
To nie żadna sztuczka montażowa, w tej scenie zagrali bliźniacy |
Pewnej niedzieli grali akurat w telewizji Kogel-mogel Romana Załuskiego (1988, z Ilony Łepkowskiej scenariuszem). Oglądałem toto dawno temu i odebrałem jako jeden z najbardziej ponurych filmów, jakie zdarzyło mi się widzieć, a już na pewno jako najbardziej przygnębiającą komedię. Po ponownym przejrzeniu podtrzymuję opinię. Główną bohaterką jest dziewczyna ze wsi, która zdaje na studia do Warszawy, chociaż rodzina wolałaby wydać ją za mąż. W ciągu rozmaitych perypetii cały świat traktuje bohaterkę butem i aż do końca nie doczekuje się ona wynagrodzenia za swoje trudy. Potem powstał sekwel, ponoć jeszcze bardziej przygnębiający, a w wolnej Polszcze doszło do kolejnych kontynuacji i w chwili obecnej Koglowersum obejmuje już chyba z pięć filmów. Zamiast tego ktoś powinien był nakręcić remak, w którym Kasia wyposażona byłaby w granatnik.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz