Mój przerób książkowy w roku 2024 był prawie tak dobry jak w 2023.
Przy normie 15 książek przeczytałem 31 (o 2 mniej niż poprzednio), czyli
wykonałem 206% planu; takim obrazem mogę właściwie dać sobie spokój z utrzymywaniem
normy. Średnio oznacza to 2,6 książki miesięcznie (nie licząc tych, które
musiałem przeczytać ze względów zawodowych). Kolejny rok nie udało mi się
sięgnąć do Pieśni lodu i ognia ani powrócić do tematyki chińskiej.
·
Tradycyjnie dominowały
szeroko pojęte opracowania historyczne – 21 książek (68%). Znalazło się wśród
nich 5 pozycji z serii Historyczne bitwy oraz 3 z kieszonkowej serii
artystycznej wydawnictwa Arkady. Biografie były 4, w tym 2 Stalina, a 2
pozostałe – osób zmarłych już w XXI wieku. Do tego trafił się 1 reportaż
historyczny (o Ricie Gorgonowej). 9 książek (29% całości, w tym wszystkie
habełki) dotyczyło starożytności, 3 – średniowiecza (a konkretnie państwa
Zakonu Krzyżackiego), 7 – XX wieku.
·
Na literaturę faktu przypadło
5 pozycji (16%), przy czym biografie stosunkowo współczesne i reportaż o
Gorgonowej zaliczają się trochę do historii. Pozostałe dwie książki z tej
dziedziny to wspomnienia artystek muzycznych.
·
Literaturę piękną reprezentowało
10 pozycji (32%). Z tego największą
grupę stanowiły powieści (8 = 26% całości), prócz tego pojawił się 1 epos
heroiczny i 1 zbiór opowiadań (z utworem na tyle długim, że można go uznać za
minipowieść). 4 książki dotyczyły II wojny światowej, 3 – chłopów (Wędrujące
buciory Penttiego Haanpää zaliczają
się do obydwu kategorii).
·
Wszystkie książki czytałem w
języku polskim. Dla 17 z nich (55%) był to język oryginalny. Spośród tłumaczeń
6 (19%) pochodziło z języka angielskiego, z czego 4 z Wielkiej Brytanii, 1 z
Irlandii i 1 z USA. Ponadto pojawiły się przekłady z języków: węgierskiego (3),
fińskiego, włoskiego (po 2), słowackiego i gruzińskiego (po 1). Tematyki
chińskiej tym razem nie reprezentowało nic.
·
Najstarszą pozycją był Witeź
w tygrysiej skórze, powstały w 1180 r., chociaż ja czytałem go w
XX-wiecznym opracowaniu z 1960 (ale w wydaniu z 1978). Najnowsza była Kora.
Się żyje Katarzyny Kubisiowskiej, wydana w roku 2023.
·
Przeczytałem łącznie 9613 stron
(w stosownych przypadkach z bibliografiami, ale bez indeksów). Najcieńszy pod względem
samego tekstu był Lidzbark Warmiński Andrzeja Rzempołucha (56 stron),
ale za to z dużą ilością zdjęć. Najgrubszy był Stalin. Dwór czerwonego cara Simona
Sebaga Montefiore – 759 stron. Najwięcej książek, bo aż 13, należało do przedziału
objętości 200-300 stron.
·
Najbardziej podobały mi się: Żołnierz
nieznany Väinö Linny, Gloryfikacja Józsefa Kántora Jánosa
Kodolányiego i dyptyk
Montefiorego o Stalinie. Największą gugułą była Kora Kubisiowskiej – nie
dość, że nieznośna stylistycznie, to jeszcze autorka musiała przepraszać
niektóre opisane osoby za swoje zbyt śmiałe tezy.
Specjalne wyróżnienie otrzymuje straszny, nieludzki ryk „Jeezus
Perkele!” (V. Linna, Żołnierz nieznany) w kategorii „najbardziej epicki
okrzyk bojowy w literaturze” (dorównujący niemalże sławnemu „Baruk Khazad!
Khazad ai-menu!”)
29. Ladislav Ťažký, Amenmaryja. Sami dobrzy żołnierze,
Warszawa 1970, przeł. Edward Madany
Słowacja interesuje mnie od dawna – młodsza i mniej znana siostra Czech,
słowiańskie Węgry, górale jakby nasi, ale nie do końca, kraj naddunajski, kraj
Janosika, kraj, w którym faceci w ramach stroju ludowego nosili koszule
odsłaniające brzuch (za to z długim rękawem) i nikogo to nie dziwiło. Szczególnie
zaś swego czasu zaciekawiła mnie historia tego kraju w II wojnie światowej.
Kraj słowiański, który stał się faszystowską dyktaturą i sojusznikiem Hiltera, a
w dodatku jego prezydentem był ksiądz… Zastanawiało mnie też, jak do tych
mrocznych lat odnoszono się za czasów komunistycznych.
Z posłowia do Żołnierza nieznanego Väinö Linny dowiedziałem się o istnieniu powieści Ťažký’ego Amenmaryja, przedstawiającej w krzywym zwierciadle
udział wojsk słowackich w wojnie z ZSRR, i niezwłocznie nabyłem ją przez
jęternet za ogólną kwotę 14 zł, z czego 10 wynosił koszt przesyłki. Okazało
się, że to cegła na 730 stron, w dodatku wydana przez Wydawnictwo MON, więc
może być ideologicznie.
Głównym bohaterem jest Matusz Zraz, robotnik leśny znad Czarnego
Hronu, służący jako sztabowy kreślarz-kartograf. Poznajemy go jako świeżego
rekruta; Po odsłużeniu w bratysławskich koszarach służby zasadniczej nie
zostaje jednak zwolniony do cywila, lecz wysłany w stopniu kaprala do
słowackiego kontyngentu na Krymie, na tyłach frontu wschodniego. Nie jest więc
prawdą, co pisał autor posłowia do Żołnierza nieznanego, że powieść ta
przedstawia odwrót słowackiej Dywizji Szybkiej znad Morza Kaspijskiego – bo w
momencie, gdy Zraz trafia na front, jest to już przeszłość.
Ciężko przebrnąć przez pierwsze 117 stron. Narracja w pierwszym
rozdziale to monolog wewnętrzny głównego bohatera o charakterze strumienia, a raczej
górskiego potoku świadomości (np. w początkowej scenie inspekcji generała
ciągle mu się nasuwa pytanie: „czy wiedzą panowie, ile waży pniak?”) Przy
zastosowanej technice trudno czasem się zorientować, czy on to myśli, czy
faktycznie mówi; czy wyobraża sobie, że coś się zaraz stanie, czy to się
właśnie dzieje, czy już się stało. Przeskoki czasowe między wydarzeniami zachodzą
niepostrzeżenie – dobrze przynajmniej, że retrospekcje zostały wyróżnione
kursywą. W rezultacie utwór już po pierwszych 50 stronach robi się cokolwiek
męczący.
Dopiero od drugiego rozdziału idzie przywyknąć. Z rzadka pojawia się
narrator trzecioosobowy – abstrakcyjny lub towarzyszący. Dominują jednak fragmenty
z perspektywy Matusza, choć nie zawsze powracają do pierwotnej bełkotliwości –
może dlatego, że to już nie tylko monolog wewnętrzny, lecz i prywatne zapiski,
siłą rzeczy bardziej konkretne. Trochę to wygląda, jakby autor testował różne
techniki narracyjne, zanim zdecydował się na jakiś konkret.
Z podtytułu Sami dobrzy żołnierze nie należy wnioskować, że
ambicją autora mogło być stworzenie „słowackiego Szwejka”. Przede wszystkim
dużo mniej tu humoru; rubaszny koszarowy żywot, egzystencja na tyłach frontu,
absurd i okrucieństwo wojny – wszystko to w tonacji balladowo-poetyzowanej,
dość gorzkiej. Brak tu też wyrazistych postaci. Najlepiej wypada setnik
Skaliczan, zwany Amenmaryja – drze mordę, ale jest ludzkim oficerem, dbającym o
podwładnych. Choć to jednak niby bohater tytułowy, nie dostał na tych 731
stronach zbyt wiele czasu antenowego. Większą rolę (czarnego charakteru)
odgrywa niejaki Holoszko vel Książę – typowy dla powieści wojennych przykład
wojennego kombinatora, który trudni się głównie spekulacją i rozpustą.
Ciekawiło mnie, na ile zostanie zaprezentowana ideologia
faszystowskiego Slovenska, ale nie ma tego za wiele. Propaganda słowacka sprowadza
się do tego, że głównemu bohaterowi każą przygotowywać dekoracje na wspólne
biesiady oficerów słowackich i niemieckich, potem jeszcze mamy oglądanie kronik
filmowych i ogólną popijawę z okazji święta państwowego. Bohaterów nie za
bardzo obchodzi, dlaczego poszli na wojnę. Zraz, wychowany na komunistę, ciągle
wyobraża sobie, że kiedy już będzie na linii frontu, to zdezerteruje do Rosjan,
jak wielu innych żołnierzy słowackich, ale nic z tego nie wychodzi, więc się
frustruje, co ojciec i jego towarzysze powiedzą.
Linii frontu właściwie nie oglądamy, jedynie rozprzężenie na tyłach
– co nie oznacza, że bohater nie staje w obliczu niebezpieczeństwa. Sztab
kwateruje po ukraińskich i rumuńskich wsiach, w chłopskich domach, żołnierze
bratają się z miejscowymi, Matusz ciągle powtarza, że Słowacy są prawie tacy
jak Rosjanie (Ukraińcy, Bułgarzy), ale mimo wszystko jednak siedzą tam jako
okupanci. Żołnierze biorą sobie kochanki spośród miejscowych i traktują je na ogół
przedmiotowo; dla głównego bohatera kontakty z kobietami są jednym z głównych
źródeł angstu.
Oprócz Słowaków pojawiają się różne inne narodowości. Niemcy są
zwykle butni i wyniośli, traktują swoich sojuszników per noga, pomimo
propagandowych sloganów o braterstwie. Wyjątek stanowią folksdojcze służący w
armii słowackiej, którzy niespecjalnie się różnią od słowiańskich towarzyszy
broni. Węgrzy są do Słowaków wrogo nastawieni, Rumuni – strasznie nędzni.
Pobocznie pojawiają się wzmianki o tragicznym losie słowackich Żydów, a także
rozbisurmanieni tatarscy kolaboranci. Jest też akcent polski: pociąg Zraza w
drodze na wschód przechodzi przez Kraków i Lwów.
Bohater ponad 20 razy oglądał Janosika, ale nie chodzi
oczywiście o film Passendorfera, tylko o przedwojenną słowacką produkcję –
raczej tę nowszą, z 1935 r., z Paľo Bielikiem w roli głównej, a nie pierwszy słowacki film
pełnometrażowy z 1921, jeszcze niemy.
30. János Kodolányi, Gloryfikacja Józsefa Kántora,
Warszawa 1979, przeł. Camilla Mondral
Kolejna – po Madziarach Balázsa – rzecz o węgierskich chłopach, ale jeszcze z lat dwudziestych.
Jest to jedna z pierwszych powieści Jánosa Kodolányiego, wydana w 1926, kiedy był przed trzydziestką;
później wyspecjalizował się w powieściach historycznych, sięgających nieraz i
czasów pogańskich.
Gloryfikacja Józsefa Kántora zaczyna się od upadku tytułowego bohatera ze schodów.
Wokół poszkodowanego sędziwego alkoholika zaraz zbiera się rodzina i zaczyna
mu wymyślać. Wkrótce dochodzi do wznowienia dyskusji o spadku – przecież
jeśli stary znowu zacznie w pijackim ciągu wyprzedawać majątek, to w końcu nie
będzie co dziedziczyć. Kántor ma trzy córki: mężem najstarszej jest pozujący
na człowieka światowego karczmarz Heldmann, średniej – mechanik Vilonyi,
niesamowity frustrat przekonany, że ludzie nic ino go obgadują, a najmłodsza
uciekła z artystą malarzem. Dwaj szwagrzy zawierają sojusz przeciw „pacykarzowi”,
muszą więc urobić starego, żeby w końcu spisał testament. Sprawa wciągnie w
swoje tryby oportunistycznego sekretarza gminy, kilku lekarzy i jeszcze inne
osobistości.
Akcja rozgrywa się we wsi, której nazwy nie znamy, ale
to w okolicach Siklósa (wiejski doktor publikuje poezje w piśmie „Siklós i
okolice”), nad Drawą, niedaleko granicy z Jugosławią. Wśród miejscowej ludności
zdarzają się – oprócz Romów – Chorwaci, a zaraz po wojnie światowej była tu
okupacja serbska; byłby to zatem komitat Baranya (Vilonyi jest przybyszem z
Somogy). Pod względem wyznaniowym miejscowi dzielą się na katolików,
kalwinistów i nazarejczyków (węgierski odłam anabaptystów).
Obraz rodziny, w której nikt nikomu dobrego słowa nie
powie, tylko wszyscy obrzucają się obelgami i myślą o tym, jakby tu wyrolować
pozostałych (a sam József Kántor, choć teraz niedołężny i na łożu śmierci, wcale
nie był lepszy), byłby naprawdę ciężką lekturą, gdyby nie spora dawka ironii w
narracji – to właśnie ona ciągnie powieść do przodu, szczególnie widoczna w
charakterystykach postaci, a już szczególnie lokalnej socjety. Nie zawsze jest czytelna
dla współczesnego polskiego czytelnika: „Juliska była inteligentniejsza,
poważniejsza, rozsądniejsza, czytała już nawet powieści Jadwigi
Courths-Mahlerowej i Ferenca Herczega”. Dotąd tych nazwisk nie słyszałem, ale z
ogólnego tonu narracji można się domyślić, że nie byli to pisarze wysokich
lotów. Istotnie, pierwsza z nich to austriacka autorka tłuczonych taśmowo romansideł.
Za to Herczeg był najpopularniejszym pisarzem międzywojennych Węgier, trzykroć
nominowanym do Nobla, i zestawienie go z Courths-Mahlerową może stanowić
jeszcze dodatkową szpilę. Żeby nie było całkiem zabawnie – nędza egzystencji
zniedołężniałego alkoholika i scena jego zgonu przedstawione są w sposób
przejmujący.
Tłumaczka zdecydowała o stylizacji językowej na
„uśrednioną” gwarę chłopską (raczej z centralnej Polski, bez elementów
góralskich czy podlaskich). Ponieważ o gwarach węgierskich nie mam żadnego
pojęcia, nie potrafię powiedzieć, na ile oddała w ten sposób zamysł autora.
Odnoszę wrażenie pewnej stereotypizacji językowej, ale znów żyję w czasach,
kiedy gwary wiejskie prawie już uległy wypłaszczeniu przez mass media.
Okładkę i wklejki z ilustracjami wykonała Małgorzata
Rutkowska i są one, niestety, trudniejsze do interpretacji niż te w Madziarach.
Tu przynajmniej widać drabinę, z której najwyraźniej ktoś spadł, a inni na niego patrzą
A skąd tytułowa gloryfikacja? Jak to śpiewali The
Stranglers – wszyscy cię kochają, kiedy już nie żyjesz. Zwłaszcza jeśli zależy
od tego los testamentu.
31. Sándor Somogyi
Tóth, Gabi,
Warszawa 1973, przeł. Andrzej Sieroszewski
Somogyi Tóth to pisarz z późniejszego pokolenia niż Kodolányi: miał dopiero trzy lata, gdy ukazała się Gloryfikacja
Józsefa Kántora, a Gabiego wydał w roku śmierci Kodolányiego, czyli w 1969. Był
już wtedy uznanym pisarzem; jego powieść Byłeś prorokiem, kochanie
ukazała się tymczasem nawet w Polsce.
Gabi to
krótka rzecz, stylizowana na pamiętnik dwunastolatka z Budapesztu. Chłopiec
zaczyna pisać dziennik za namową ojca, żeby ćwiczyć pismo. Początkowo
odnotowuje bardzo podstawowe informacje ze swojego życia, ale z biegiem czasu
wpisy robią się coraz dłuższe i bardziej rozbudowane, z opisem przemyśleń.
Codzienność Gabiego wypełniają zwyczajne sprawy: szkoła, futbol, rodzina, zabawa
z kolegą w wojnę z Turkami albo w ludzi pierwotnych, kłótnie z młodszym bratem,
starsza siostra, która już weszła w tryb Sarkastycznej Nastolatki™ i spotyka
się z jakimś podejrzanym gachem, babcia narzekająca na dzisiejszą młodzież, że
to wszystko panie przez brak sakramentów…
W tle widać jednak nieubłaganą rzeczywistość. Rodzice
są dobrymi ludźmi i starają się porządnie wychować swoje dzieci, ale kiedy
ojciec popije, to czasem mówi za dużo o tym, co się działo w pracy, a mama
wspomina z żalem, że połowa ich znajomych już zniknęła. Sam Gabi musi wkuwać
życiorys Mattyása Rákosiego i innych przywódców klasy robotniczej, jest
świadkiem żałoby po śmierci Stalina, a jego najlepszy kumpel Molnár to w
zasadzie półsierota, bo jego ojciec, pułkownik, także „zniknął”. Z czasem potylika
wkracza nawet w życie rodzinne – matkę wyrzucili z roboty za „sabotaż”. W lipcu
rodzice słuchają z napięciem jakiegoś przemówienia, które napełnia ich ulgą i
nadzieją. Nie wiedziałem, o co konkretnie chodziło, dopóki nie sprawdziłem, że
w tym czasie Rákosi ustąpił ze stanowiska premiera (ale jeszcze pozostał I
sekretarzem) i na jego miejsce przyszedł Imre Nágy.
Wszystko to napisane żywym, codziennym językiem, jakim
mógłby się posługiwać uczeń, z elementami gwary młodzieżowej. Czasem
narratorowi wymknie się brzydkie słowo, innym razem zacytuje wiersz. Ogólnie
rzecz biorąc, dość zgrabny szkic społeczeństwa węgierskiego w tamtym momencie
historii.
W 1977 na podstawie książki powstał czarno-biały film
telewizyjny w reżyserii Frigyesa Mamcserova.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz