niedziela, 6 kwietnia 2025

Niemcy w Chinach i Stark w Honolulu (z frontu czytelniczego, 1/2025)

 

Pierwsza w tym roku notka czytelnicza ukazuje się dopiero po kwartale, bo też i parę całkiem grubych książek mi się trafiło.

 

1. George R.R. Martin, A Feast for Crows, London 2011

W końcu powrót do Westeros (Nawałnicę mieczy czytałem pod koniec 2022). Powszechnie wiadomo, że GRR Martinowi fabuła się rozrasta ponad wszelką przyzwoitość – na szósty tom Pieśni lodu i ognia czekamy od 2011 i pisarz chyba już sobie odpuścił informowanie o przybliżonych terminach. Lada chwila pobije rekord Axla Rose’a, który na płytę Chinese Democracy kazał czekać 15 lat. Jednak już na etapie czwartego tomu wątki tak się porozłazili, że Martin musiał je podzielić na dwa tomy, których akcja rozgrywa się równolegle: część w Uczcie dla wron (pierwsze polskie wydanie nazywało się chyba Uczta kruków), a część w Tańcu ze smokami.

            Problem polega na tym, że w poprzednich tomach autor wykosił niektóre z ciekawszych postaci, a większość ulubieńców czytelników (Tyriona, Dankę, Stannisa, Jona) przeniósł do Tańca. Za to w Uczcie wprowadza nowe wątki, które mogą znużyć czytelnika oczekującego na ulubionych bohaterów. Prolog widzimy tradycyjnie z perspektywy postaci epizodycznej, która na końcu ginie. Publikę najbardziej interesują Starkowie i Lannisterowie – tyle że obie rodziny są częściowo wybite, a częściowo rozproszone. Ze Starków obserwujemy trochę Sansę w Dolinie pod kuratelą Littlefingera, a trochę Aryę za morzem, w Braavos – fantastycznym odpowiedniku Wenecji. Jon Snow pojawia się tylko przez moment w rozdziale z perspektywy Sama Tarly’ego, który akurat wyjeżdża na studia do Cytadeli (zresztą też przez Braavos).

Najwięcej rozdziałów, bo aż 10, dostała królowa Cersei, osoba wybitnie niesympatyczna, której wydaje się, że jest sprytna jak mucha na końcu nosa i ona już wszystkim pokaże. W szczególności postanawia pozbyć się przeciwników rękami fanatycznego ruchu odnowy religijnej, ale efekty „trochę” ją przerastają. Jaime, jej brat bliźniak, coraz bardziej się od niej dystansuje. Tyrion natomiast występuje wyłącznie w koszmarach Cersei.

Dużą część książki zajmuje wątek potężnej rycerki Brienne, która jeździ po Dorzeczu w poszukiwaniu wieści o Sansie. Ludzie narzekają, że to mototonne, ale ja lubię fabułę typu „bohater jeździ od jednego miasta do drugiego i zatrzymuje się w karczmach”, jest to dla mnie wręcz stały fragment gry w literaturze fantasy. Szkoda tylko, że historia Brienne urywa się poważnym cliff-dosłownie-hangerem, który na dobrą sprawę jeszcze nie został rozwiązany. Poza tym dostajemy wgląd w krainy dotychczas pozostające w tle: Dolinę Arrynów za pośrednictwem Sansy, a Żelazne Wyspy i Dorne – nie tyle z perspektywy głównych rozgrywających, co postaci drugoplanowych.

            Jeśli kto zna świat Martina tylko z serialu, to trzeba zwrócić uwagę, że scenarzyści bardzo luźno inspirowali się fabułą czwartego i piątego tomu. Szczególnie Dorne zostało całkowicie zaorane. Weźmy Piaskowe Żmije, córki naturalne Oberyna Martella – serial zrobił z nich gimbusiary różniące się w zasadzie tylko wzrostem i używaną bronią. Po przeczytaniu książki staje się jasne, że serialowe Nymeria i Tyene są klonami Obary, podczas gdy w powieści siostry (przyrodnie) różnią się co do charakteru i metod. Cała progenitura pragnie pomścić Oberyna, ale jego brat, książę Doran, utrąca wszelkie próby, bo ma własny plan. Natomiast „Żelazka” snują plany krótkoterminowe: po śmierci Balona Greyjoya pojawia się kwestia sukcesyjna i na scenę wkracza brat zmarłego, straszliwy Euron, znacznie bardziej przerażający niż „Ferdek Kiepski”, którego z niego zrobili w serialu. W międzyczasie do grona moich ulubionych postaci trafia wuj Ashy Greyjoy – zapalony czytelnik lord Rodrik Harlaw. A co się tyczy Balonów (Greyjoya i Swanna), to w kategorii „głupie imiona bohaterów fantasy” przebija ich zarządca królewskiego więzienia, lord Rennifer Longwaters. Przy tak ogromnej ilości postaci sprawę ułatwia oczywiście 70-stronicowy wykaz postaci według poszczególnych wielkich rodów, zamieszczony jako aneks na końcu książki.

            Wojna wygasa, ale świat Pieśni lodu i ognia jest cały czas brutalny. Weźmy Qyburna, czyli tutejszy odpowiednik doktora Mengele (czytelnikowi wprawdzie oszczędza się szczegółów). O ile zaś część autorów fantasy, także polskich, przejawia niezdrową fascynację przemocą seksualną, to u GRR Martina wszyscy mężczyźni-gwałciciele są jednoznacznie przedstawieni jako postaci skrajnie odpychające. Sprawa nie jest tak prosta w przypadku księżniczki Arianne, która dla własnych korzyści wielokrotnie zmolestowała rycerza poważnie traktującego śluby czystości – ale też wątek ten pokazany został z perspektywy samej Arianne, która przynajmniej do czasu postępowała dość krótkowzrocznie.

            Jak to zwykle u Martina, w tekście poutykane są różne aluzje dla spostrzegawczych. Przyjaciel autora, Robert Jordan, upamiętniony został aż dwukrotnie: jako arcymaester Rigney i lord Trebor Jordayne z Tor, z gęsim piórem w herbie. Innemu pisarzowi hołd oddany został postacią lorda Titusa Peake’a.

 

2. Michał A. Piegzik, Ocean Indyjski 1942, Warszawa 2019
(z serii Historyczne bitwy)

Po raz kolejny przyszło mi wrócić na grunt japońskiego udziału w II wojnie światowej. Wojna na Pacyfiku to znana sprawa, ale kampania na Oceanie Indyjskim – już mniej. W powszechnym odbiorze główny ciężar walk z Japonią spoczywał na barkach Amerykanów (Chińczycy nie mieli szczęścia trafić takiego złota propagandowego jak podnoszenie flagi na Iwo Jimie, poza tym mieli własne problemy). Brytyjczycy trochę nikną w cieniu swojej byłej kolonii – inna sprawa, że nie bardzo mieli się czym pochwalić. Przełom lat 1941-42 to przecież katastrofa za katastrofą: kampania na Malajach, klęska floty pod Kuantanem, upadek Singapuru, japońska inwazja w Birmie (mniejsza, że Amerykanie w tym samym okresie też nie za bardzo sobie radzili).

Po tak oszałamiających sukcesach dowództwo marynarki japońskiej musiało postawić sobie leninowskie pytanie: „co robić?” Brano pod uwagę zarówno rozstrzygającą walną bitwę z Amerykanami, jak i dobicie Royal Navy. Chociaż admirał Yamamoto zdecydował o przyjęciu pierwszego rozwiązania, drugie potraktowano jako kierunek pomocniczy – i tak wsławiony pod Pearl Harbor zespół lotniskowców admirała Nagumo ruszył na Cejlon, nową główną bazę Royal Navy. Brytyjczycy co prawda spodziewali się ataku, a dowodzący ich siłami admirał James Somerville (nie mylić z facetem z Bronski Beat) trafnie przewidział jego przebieg – tylko pospieszył się o kilka dni i wyszedł w morze na próżno. W składzie sił alianckich znalazło się także kilka okrętów australijskich i holenderskich, a w lotnictwie występowali nawet Kanadyjczycy.

Autor opisuje plany strategiczne i przygotowania obu stron, poświęcając przy tym nieco uwagi roli indyjskiego ruchu niepodległościowego. O tendencjach wyzwoleńczych na samym Cejlonie brak danych (mogły być mniej wyraźne, zważywszy, że Brytyjczycy prowadzili tam eksperyment z dopuszczaniem krajowców do władzy).

Ponieważ była to era bitew lotniskowców, pojawia się charakterystyka okrętów lotniczych obu stron i samolotów, które z nich startowały. Co prawda poszczególne typy opisane są od sztancy, za pomocą identycznych sformułowań („Dzięki silnikowi X o mocy Y mógł osiągnąć prędkość maksymalną Z km/h. W skład uzbrojenia wchodziły…”) Czytelniej byłoby przedstawić te same dane w formie tabel, ale mniej stron by się nabiło.

Po przebrnięciu przez te dość mototonne fragmenta przechodzimy do konkretnych działań. Przed rajdem na Cejlon Japończycy zabezpieczyli sobie tyły, zdobywając Andamany i Wyspę Bożego Narodzenia. W pierwszym przypadku obyło się bez walki, w drugim wszedł im w szkodę amerykański okręt podwodny, a jeszcze przed desantem Hindusi z miejscowego garnizonu postanowili sami się zdekolonizować, za co zostali przez Japończyków nagrodzeni ciężką pracą przy wydobyciu fosforytów.

Właściwy rajd zespołu uderzeniowego admirała Nagumo nastąpił na początku kwietnia. Japońskie samoloty zbombardowały Kolombo i Trincomalee (czy, jak kto woli, Korombo i Tsurinkomari), a w międzyczasie zatopiły kilka krążowników i lotniskowiec, co było dla Brytyjczyków bardziej bolesne niż same naloty. Tymczasem osobny zespół admirała Ozawy polował na statki handlowe w Zatoce Bengalskiej. Generalnie jednak kampania była mało epicka – nie doszło do większych starć pomiędzy okrętami, a spośród aliantów najwięcej strat przyczynili Japończykom lotnicy pod Trincomalee.

Książka została porządnie zriserczowana (bibliografia zawiera całą myngę tekstów źródłowych, w tym japońskich), ale język trudno uznać za szczególnie natchniony, a ciągle się pojawiające koordynaty, namiary i kursy nie ułatwiają lektury. Kiedy co trochę czyta się, że dnia tego i tego lotniskowiec Bakayaro wysłał tyle a tyle samolotów, które powróciły, nie napotykając przeciwnika, a dnia następnego wysłał drugą grupę, która napotkała brytyjski okręt na takich i takich współrzędnych, idący kursem tylu a tylu stopni, w namiarze tylu a tylu stopni, z prędkością tylu a tylu węzłów – można się czasami znudzić.

Chociaż wśród czwórki redaktorów znalazł się fachowiec wysokiej klasy, nie ustrzegło to autora przed takimi samymi irytującymi sformułowaniami, które przeszkadzały mi w czasie czytania dużo wcześniejszego Kanału Guadanal, w rodzaju „z racji na coś” (w kilku miejscach poprawiono, ale nie wszędzie) albo synonimozy podmiotowej („Yamamoto zamierzał przeprowadzić inwazję. Japończyk przewidywał…”). Pisze też nieustannie „wróg”, a chyba ani razu „nieprzyjaciel”. Ponieważ Michał A. Piegzik nie tylko czyta, ale i pisze po angielsku na rynek zagraniczny, to i w jego polskojęzycznej pracy ciągle ktoś „raportuje” zamiast meldować albo pojawiają się „operacyjne myśliwce” zamiast sprawnych. Za kontrowersyjne należy uznać dosłowne tłumaczenie z angielskiego stopni wojskowych RAF (np. „oficer lotniczy”), przez które czytelnik nie ma pewności, czy osobnik opisywany jako podporucznik nie jest czasem kapitanem (Flight Lieutenant). Na temat Wyspy Bożego Narodzenia dowiadujemy się, że „miała swój epizod astrologiczny, kiedy to (…) usiłowano bezskutecznie zaobserwować zaćmienie Słońca w celu potwierdzenia teorii względności Alberta Einsteina”. Gdzie astrologia, gdzie teoria względności… Brytyjscy lotnicy mają japońskie samoloty „na plecach”, zamiast na karku czy nawet na ogonie, atak na dwa krążowniki „został porównany do miana drugiego Kuantanu” (cokolwiek to oznacza), a z kolei o transportowcu „Nissei Maru” można przeczytać: „Jego zatonięcie było kroplą, która przechyliła (!) czarę goryczy”.

Tekst wzbogacają liczne tabele oparte na źródłach, przedstawiające skład sił uczestniczących w działaniach – znajdują się jednak, jak w poprzednich książkach autora, w odpowiednich miejscach tekstu, a nie na końcu, zgodnie z tradycją serii. Na końcu zamieszczono za to kilka dość prostych map. W tekście można też czasem natrafić na parę rysunków, takich jak mapa Andamanów czy schemat trafień w ten czy inny okręt. Tradycyjnie nie zabrakło ilustracji, zajmujących jedną wkładkę: portrety dowódców, okręty, samoloty, widoki Kolombo itp. Uwagę zwraca zdjęcie adm. Somerville’a z kiziakiem.

Smalltown Boy

 

3. James Jones, Stąd do wieczności,
przeł. Bronisław Zieliński, Warszawa 1974 (2 tomy)

Na Mazurach wpadła mi w ręce pierwsza powieść pisarza amerykańskiego i weterana Guadalcanalu, Jamesa Jonesa. Anal Canalowi poświęcona jest późniejsza Cienka czerwona linia, ale akurat nie wiedziałem, w którym kartonie jej szukać, za to jego wcześniejsza powieść sama wpadła mi w ręce.

Akcja rozgrywa się w ostatnich dla Amerykanów miesiącach pokoju, w bazie wojskowej Schofield Barracks pod Honolulu i okolicach. Jeden z dwóch głównych bohaterów, szeregowy Robert Prewitt, zostaje przeniesiony z lekkiej służby w oddziale trębaczy do normalnej kompanii piechoty. Kiedyś był niezłym bokserem, ale już nie chce się bić, więc dowództwo postanawia sprawić, żeby pożałował swojej decyzji. Drugim bohaterem jest szef kompanii, Milton Warden, postać niejednoznaczna, o parę klas zbyt inteligentny i za bardzo łotrzykowski jak na stereotyp sierżanta; dba o swoich ludzi, ale lubi wypić i potrafi się też pokazać ze złej strony. On z kolei nawiązuje romans z żoną przełożonego, którą naprawdę trudno za to winić, biorąc pod uwagę, jaki jej się ślubny trafił.

Wśród powszechnego wojskowego drylu żołnierze zajmują się głównie alkoholem, hazardem czy możliwością wyjścia na miasto i poderwania kogoś, chociaż bywają też próby twórczości artystycznej. Oficerów absorbują osiągi w ogólnowojskowych rozgrywkach sportowych oraz polityka awansowa. Jest to świat pełen hierarchii i podhierarchii: nie dość, że dzielą się na oficerów, podoficerów i szeregowych, to jeszcze własne hierarchię mają trębacze, kucharze, sportowcy itp. W takich okolicznościach przyrody Prew – który lubi wojsko i uważa je za swoje naturalne środowisko, ale jest rogatą duszą – usiłuje zachować godność człowieka, lecz rzeczywistość miota nim jak szatan, a w niektóre kłopoty pakuje się na własną prośbę; pod koniec powieści budzi już mniejszą sympatię.

Łatwo zauważyć, że jednoznacznie negatywne są te postaci, które dopasowały się do wojskowej rzeczywistości: bezduszny służbista kapitan Holmes, posługujący się niewiarygodnym językiem zupak Ike Galowicz czy sadystyczny żandarm zwany „Grubasem”. Pozytywni są natomiast żołnierze, którzy tę rzeczywistość w ten czy inny sposób kontestują: mały narwaniec Angelo Maggio, łagodny olbrzym Choate albo „więzienny budda” Jack Malloy. Pełnokrwistą postacią jest też Karen Holmes, zaniedbana żona dowódcy kompanii. Oprócz niej kobiety, z którymi mają styczność żołnierze ze Schofield, reprezentują głównie „branżę rozrywkową”. Wizyty w bordelach stanowią na przepustce stały fragment gry – Prew już na wstępie zakochuje się w dziewczynie znanej jako Lorene (a naprawdę Alma) i rozkręca romans.

Pojawiają się również wątki niehetero (Jones musiał je okroić i usunięte sceny dopiero niedawno wyszły na światło dzienne). Prewitt odszedł od trębaczy, ponieważ przełożony postawił swojego „dziubdziusia” na wyższym stanowisku, chociaż Prew był lepszy i miał dłuższy staż. Ten wątek nie doczekał się rozwinięcia, za to popularną rozrywką żołnierzy ze Schofield jest podrywanie honolulskich homoseksualistów w celu naciągnięcia na piwo, drinka czy jaką pożyczkę. Prew udaje się na schadzkę wraz z Maggio, który w dziedzinie „pederastów” jest praktykiem i znającym – ale sprawy wymykają się spod kontroli i kończą zaangażowaniem służb porządkowych.

Chociaż przez większość 1941 USA nie biorą jeszcze udziału w wojnie, wszyscy są w miarę zgodni co do tego, że prędzej czy później będą musiały przystąpić. Następuje to szybciej, niż się spodziewali: atak na Pearl Harbor obserwujemy z dachu koszar, oczami Wardena, który wraz z innymi strzela do japońskich samolotów – sama Żemczużna Gawań znajduje się jednak w oddali.

Pewną wadą powieści jest rozciągnięte zakończenie – począwszy od Pearl Harbor, kulminacja i rozwiązanie akcji trwają z górą setkę stron. Mocną stronę stanowi za to język: dialogi żywe, ze sporą ilością rzucania mięsem, narracja czasem ironiczna, czasem poetycka, z oryginalnymi metaforami. Niekiedy zdarzają się zdania na pół strony, zajmujące cały akapit, a w paru scenach erotycznych bohatera tak ponosi, że w swoim wewnętrznym strumieniu świadomości zapomina o interpunkcji. Element ironii wprowadzają np. wielokrotne powtórzenia w narracji niektórych wyrażeń, jak „piękna, prawie nieziemsko śliczna Chino-Hawajka” czy „powiedział porucznik Culpepper suchym, drwiącym tonem”. Tłumaczenie jest bardzo przyzwoite, chociaż gdzieniegdzie występują błędy w druku, a także drobne potknięcia typu „goleń” w rodzaju męskim.

Polskie wydanie zostało opublikowane ze skrótami, jak podaje adnotacja – za zgodą autora. Na okładce wykorzystano fragment popartowego obrazu Roya Lichtensteina: płomień buchający z tłumika broni, wraz z komiksową onomatopeją (można to uznać za „spoiler bez kontekstu”!) 

Już w 1952 r. powieść doczekała się ekranizacji, z kontrowersyjną jak na ówczesne warunki sceną pocałunku na plaży. Prewitta zagrał Montgomery Clift (później oszpecony w wypadku samochodowym, bohater piosenek The Clash i R.E.M.), Wardena – Burt Lancaster, Karen – Deborah Kerr, zaś w szeregowca Maggio wcielił się Frank Sinatra. Scenariusz został jednak złagodzony obyczajowo w stosunku do powieści (m.in. wywalono wątki homoseksualne). W latach 1979-80 były jeszcze dwa seriale, oba z Kim Basinger w roli Almy.

Co prawda w ostatnio czytanym tomie GRR Martina wystąpiło niewielu Starków, za to u Jonesa jeden się znalazł – pierwszy kucharz Maylon Stark, podprowadzony z artylerii nadbrzeżnej.

 

4. Ibuse Masuji, Czarny deszcz, przeł. Mikołaj Melanowicz, Warszawa 1971

Do tej powieści, pierwotnie wydanej w 1966, przymierzałem się od kilku lat. W latach powojennych małżeństwo Shizuma nie może wydać za mąż swojej siostrzenicy Yasuke, ponieważ była w Hiroszimie i krążą plotki, że ma chorobę popromienną. Aby rozstrzygnąć sprawę, wuj Shigematsu bierze się do przepisywania dla swatki dziennika podopiecznej z czasów wojny.

Kwestia ożenku Yasuke ma tu w zasadzie charakter pretekstowy (i nie zostaje rozstrzygnięta), bo cała rzecz właśnie w dziennikach – formie, która często pojawiała się w twórczości Ibuse. Zapoznanie się z zapiskami siostrzenicy skłania samego Shigematsu do odświeżenia własnego pamiętnika. Bohater nie tylko zrelacjonował wszystko, co go spotkało w dniu wybuchu bomby i później, ale przytoczył relacje napotkanych osób. Ciotka Shigeko dorzuca do tego trzy grosze w postaci relacji o tym, co się jadło w czasie wojny. Następnie, w czasie choroby Yasuke, miejscowy lekarz przekazuje dziennik swojego brata, opisującego leczenie i rekonwalescencję.

Czarny deszcz uznać można za fundamentalny obraz tragedii hiroszimskiej w literaturze. Autor nie szczędzi makabrycznych opisów, wszędzie trupy, pożary, zrujnowane budynki… W instytucjach panuje chaos. Ci, którzy przeżyli, nie tylko czują się źle, ale muszą pracować za kilku, zastępując tych, którzy zginęli lub uciekli, są zwłoki do pochowania i poszkodowani do leczenia, a nikt nawet nie wie, co za nową bombę rzucili Amerykanie. Shigematsu, człowiek inteligentny, snuje różne rozważania co do jej natury. Tymczasem widzimy czarny rynek, frazesy propagandowe, brutalność i arogancję żołnierzy – jest to więc szerzej obraz życia w Japonii w ostatnich miesiącach wojny. Bohater bez powodzenia usiłuje załatwić węgiel dla swojego zakładu pracy, a od matki na wsi przychodzą nawet wieści o wykopywaniu korzeni sosen do produkcji paliwa lotniczego (prawdę mówiąc, akcja ta miała większe znaczenie dla morale niż w praktyce).

Wizje zniszczonego miasta i poszkodowanych ludzi są straszliwe, ale język – dość prosty. Tłumacz spisał się nieźle, lecz korekta przepuściła „karnister”, „wracanie z powrotem”  i „stróżkę dymu”.

W 1989 Shohei Imamura zekranizował powieść z Yoshiko Tanaką w roli Yasuke. Co ciekawe, w tym samym roku Ridley Scott nakręcił film sensacyjny pod tym samym tytułem, niemający z powieścią Masujiego nic wspólnego poza tym, że akcja rozgrywa się w Japonii i pojawia się wzmianka o Hiroszimie.

 

5. Tomasz Rogacki, Cingtao 2 IX – 7 XI 1914,
Warszawa 2012 (z serii Pola bitew)

W klimatach wojenno-japońskich zdobyłem jakiś czas temu krótką publikację – w zasadzie broszurę, 80 stron z dużą ilością ilustracji – na temat głównej kampanii Japończyków w I wojnie światowej. Chodziło o zajęcie okręgu Kiauczou z miastem portowym Cingtao (Qingdao), posiadłości niemieckiej nad Morzem Żółtym. Dla wydawnictwa InfortEditions sprawą zajął się pracownik Urzędu Miasta i Gminy w Nakle nad Notecią oraz członek tamtejszego Bractwa Kurkowego, którego kojarzyłem dotąd z habełka o egipskiej ekspedycji Napoleona.



            Autor opisał temat skrótowo. Zaczął od tego, jak w ogóle Niemcy zagnieździli się w Chinach. Parę stron poświęcił rozwojowi Cingtao pod panowaniem cesarza Wilhelma, podając szereg danych liczbowych. „Niemiecki kolonializm był w pełni nowoczesny i by nie powiedzieć – przynoszący korzyści nie tylko samym Niemcom, ale i miejscowym”. Herero i Nama w Afryce Południowo-Zachodniej byliby innego zdania, ale fakt, że Tsingtao to do dziś najpopularniejsza chińska marka piwa.

            Po wybuchu wojny światowej Japończycy wysłali przeciwko miastu korpus ekspedycyjny, autor przedstawia więc charakterystykę obu stron. Wojskom japońskim towarzyszył kontyngent brytyjski, uporczywie zwany przez autora Anglikami, chociaż jedną trzecią stanowili Hindusi. Po niemieckiej stronie znalazł się austro-węgierski krążownik „Kaiserin Elisabeth”. W zabezpieczeniu logistycznym ważną rolę odegrał dyrektor kolei Julius Dorpmüller – za Hitlera zostanie dyrektorem generalnym Deutsche Reichsbahn. Wątpię natomiast, aby dowodzący po stronie japońskiej jedną z eskadr okrętów adm. Kamimura był Hikonojo Kamimurą, weteranem Cuszimy – ale nie mam pewności, bo imienia autor nie podał. Zupełnie zaś nic nie wiadomo o powiązaniach rodzinnych dowódcy kontrtorpedowca „S 90”, por. Brunnera.

            Niemcy byli sześciokrotnie słabsi liczebnie, a mimo to oblężenie trwało dwa miesiące. Nie dlatego, żeby faktycznie bili się dużo lepiej – ale Japończycy czuli respekt wobec niezwyciężonej dotąd armii niemieckiej, więc postępowali dość ostrożnie. W opracowaniu Rogackiego w ogóle nie czuć prochu; można odnieść wrażenie, że oblężenie sprowadzało się do ostrzału artyleryjskiego, w dodatku niecelnego. Co prawda były też działania okrętów, ale Niemcy w końcu sami zatopili większość własnych jednostek, nie mając z nimi co robić. Japońskie lotnictwo morskie, które tak straszliwą siłę osiągnęło w latach 1941-1942, debiut operacyjny przeżyło właśnie pod Qingdao. Trzy hydroplany wykonywały loty rozpoznawcze z okrętów-baz „Wakamiya” i „Sokaku Maru”. Niemcy natomiast mieli w mieście dwa samoloty, z czego jeden zepsuty.

            Na koniec autor wspomina parę słów o pozostałych epizodach pacyficznego teatru działań, czyli o działaniach eskadry admirała grafa Spee i o zajęciu przez Ententę reszty kolonii niemieckich.

            Niestetyż, temat potraktowany jest nie tylko skrótowo, ale i powierzchownie. Już na pierwszej stronie autor zalicza Nauru, Wyspy Marshalla, Archipelag  Bismarcka i inne wyspy pacyficzne do Azji. W ostatnim rozdziale nazywa Samoa Zachodnie wyspą – a są to dwie duże wyspy i szereg mniejszych. Można też przeczytać: „Myślano o Szantungu, ale ostatecznie (…) obrano na cel rejon zatoki Kiauczou” – a gdzież się znajduje Kiauczou, jeśli nie w Szantungu? Gdzie indziej napotykamy na zdumiewającą informację: „Walka była nierówna – 5 dział 75 mm Kennetha (pociski o wadze 5,6 kg) wobec 350 mm S 90 (pociski 1,75 kg)”. Jakim cudem pocisk kal. 350 mm miałby być ponad trzy razy lżejszy od pocisku kal. 75 mm? Odlewali je z metalu profesora Geista? Nie, to zaspała korekta: powinny być „3 działa 50 mm”. Nie poskromiła też skłonności autora do powtarzania drugi raz tej samej informacji.

            Na bibliografię składa się 41 pozycji, głównie niemieckich z okresu międzywojennego albo z samej I wojny. Powojenne są tylko trzy, w tym dwie polskie (Gozdawa-Gołębiowski i Perepeczko). Co za tym idzie, transkrypcja nazw chińskich jest w cały świat: ani pinyin, ani Wade-Giles, ani polska sinologiczna. Przeważnie pojawia się pisownia niemiecka, typu „Tschang kia lou”, ale już Cingtao i Kiauczou mamy w wersjach spolszczonych. Obok występują zupełne dziwactwa typu „Huicjan” – pewnie z rosyjskiego (transkrypcja z transkrypcji!) Tylko w pierwszym przypisie, wspominając, że „pisownia jest bardzo zróżnicowana”, autor w ogóle używa pinyinu, ale z jakiegoś powodu przypisuje go Anglii, w dodatku z bykiem: „Quingdao”. Nie lepiej wygląda sytuacja z japońskim. Autor ewidentnie czerpał z jedynej w bibliografii pozycji po rosyjsku (wydanej w Pitrze w 1914!), bo ogólnie przyjęta transkrypcja Hepburna – stosowana chyba intuicyjnie – sąsiaduje z potworkami typu „Citose” czy „Ciyoda”. Jeden z generałów nazywa się, o zgrozo, „Dzjohodżi”, a zatopiony przez Niemców krążownik „Takachiho” raz figuruje jako „Takaciho”, a później jako „Tacachiho”. Czyżby Władysław IV Taca był jego patronem? Okazjonalnie pojawia się rosyjski okręt „Ascold”. Sytuację najlepiej podsumowuje nazwa jednej z pobliskich miejscowości: Syfang.


            Tekstowi towarzyszy 10 map – zarówno dość prymitywnych współczesnych, jak i reprodukcji map z epoki. Są też liczne ilustracje samego miasta, żołnierzy, okrętów wojennych i paru najważniejszych dowódców.

Trochę Meyer, a trochę Waldeck


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz