Pierwsza
w tym roku notka czytelnicza ukazuje się dopiero po kwartale, bo też i parę
całkiem grubych książek mi się trafiło.
1. George R.R. Martin, A Feast for Crows,
London 2011
W końcu
powrót do Westeros (Nawałnicę mieczy czytałem pod koniec 2022).
Powszechnie wiadomo, że GRR Martinowi fabuła się rozrasta ponad wszelką
przyzwoitość – na szósty tom Pieśni lodu i ognia czekamy od 2011 i
pisarz chyba już sobie odpuścił informowanie o przybliżonych terminach. Lada
chwila pobije rekord Axla Rose’a, który na płytę Chinese Democracy kazał
czekać 15 lat. Jednak już na etapie czwartego tomu wątki tak się porozłazili,
że Martin musiał je podzielić na dwa tomy, których akcja rozgrywa się równolegle:
część w Uczcie dla wron (pierwsze polskie wydanie nazywało się chyba Uczta
kruków), a część w Tańcu ze smokami.
Najwięcej rozdziałów, bo aż 10, dostała królowa Cersei,
osoba wybitnie niesympatyczna, której wydaje się, że jest sprytna jak mucha na
końcu nosa i ona już wszystkim pokaże. W szczególności postanawia pozbyć się
przeciwników rękami fanatycznego ruchu odnowy religijnej, ale efekty „trochę”
ją przerastają. Jaime, jej brat bliźniak, coraz bardziej się od niej
dystansuje. Tyrion natomiast występuje wyłącznie w koszmarach Cersei.
Dużą część książki zajmuje wątek potężnej rycerki Brienne, która
jeździ po Dorzeczu w poszukiwaniu wieści o Sansie. Ludzie narzekają, że to mototonne,
ale ja lubię fabułę typu „bohater jeździ od jednego miasta do drugiego i
zatrzymuje się w karczmach”, jest to dla mnie wręcz stały fragment gry w
literaturze fantasy. Szkoda tylko, że historia Brienne urywa się poważnym cliff-dosłownie-hangerem,
który na dobrą sprawę jeszcze nie został rozwiązany. Poza tym dostajemy wgląd w
krainy dotychczas pozostające w tle: Dolinę Arrynów za pośrednictwem Sansy, a
Żelazne Wyspy i Dorne – nie tyle z perspektywy głównych rozgrywających, co
postaci drugoplanowych.
Jeśli kto zna świat Martina tylko z
serialu, to trzeba zwrócić uwagę, że scenarzyści bardzo luźno inspirowali się
fabułą czwartego i piątego tomu. Szczególnie Dorne zostało całkowicie zaorane.
Weźmy Piaskowe Żmije, córki naturalne Oberyna Martella – serial zrobił z nich
gimbusiary różniące się w zasadzie tylko wzrostem i używaną bronią. Po
przeczytaniu książki staje się jasne, że serialowe Nymeria i Tyene są klonami
Obary, podczas gdy w powieści siostry (przyrodnie) różnią się co do charakteru
i metod. Cała progenitura pragnie pomścić Oberyna, ale jego brat, książę Doran,
utrąca wszelkie próby, bo ma własny plan. Natomiast „Żelazka” snują plany
krótkoterminowe: po śmierci Balona Greyjoya pojawia się kwestia sukcesyjna i na
scenę wkracza brat zmarłego, straszliwy Euron, znacznie bardziej przerażający
niż „Ferdek Kiepski”, którego z niego zrobili w serialu. W międzyczasie do
grona moich ulubionych postaci trafia wuj Ashy Greyjoy – zapalony czytelnik
lord Rodrik Harlaw. A co się tyczy Balonów (Greyjoya i Swanna), to w kategorii
„głupie imiona bohaterów fantasy” przebija ich zarządca królewskiego więzienia,
lord Rennifer Longwaters. Przy tak ogromnej ilości postaci sprawę ułatwia
oczywiście 70-stronicowy wykaz postaci według poszczególnych wielkich rodów,
zamieszczony jako aneks na końcu książki.
Wojna wygasa, ale świat Pieśni
lodu i ognia jest cały czas brutalny. Weźmy Qyburna, czyli tutejszy
odpowiednik doktora Mengele (czytelnikowi wprawdzie oszczędza się szczegółów).
O ile zaś część autorów fantasy, także polskich, przejawia niezdrową fascynację
przemocą seksualną, to u GRR Martina wszyscy mężczyźni-gwałciciele są
jednoznacznie przedstawieni jako postaci skrajnie odpychające. Sprawa nie jest
tak prosta w przypadku księżniczki Arianne, która dla własnych korzyści
wielokrotnie zmolestowała rycerza poważnie traktującego śluby czystości – ale
też wątek ten pokazany został z perspektywy samej Arianne, która przynajmniej
do czasu postępowała dość krótkowzrocznie.
Jak to zwykle u Martina, w tekście
poutykane są różne aluzje dla spostrzegawczych. Przyjaciel autora, Robert
Jordan, upamiętniony został aż dwukrotnie: jako arcymaester Rigney i lord
Trebor Jordayne z Tor, z gęsim piórem w herbie. Innemu pisarzowi hołd oddany
został postacią lorda Titusa Peake’a.
2. Michał A. Piegzik, Ocean Indyjski 1942, Warszawa 2019
(z serii Historyczne bitwy)
Po raz kolejny przyszło mi wrócić na grunt japońskiego udziału w II
wojnie światowej. Wojna na Pacyfiku to znana sprawa, ale kampania na Oceanie
Indyjskim – już mniej. W powszechnym odbiorze główny ciężar walk z Japonią
spoczywał na barkach Amerykanów (Chińczycy nie mieli szczęścia trafić takiego
złota propagandowego jak podnoszenie flagi na Iwo Jimie, poza tym mieli własne
problemy). Brytyjczycy trochę nikną w cieniu swojej byłej kolonii – inna
sprawa, że nie bardzo mieli się czym pochwalić. Przełom lat 1941-42 to przecież
katastrofa za katastrofą: kampania na Malajach, klęska floty pod Kuantanem, upadek
Singapuru, japońska inwazja w Birmie (mniejsza, że Amerykanie w tym samym
okresie też nie za bardzo sobie radzili).
Po tak oszałamiających sukcesach dowództwo marynarki japońskiej
musiało postawić sobie leninowskie pytanie: „co robić?” Brano pod uwagę zarówno
rozstrzygającą walną bitwę z Amerykanami, jak i dobicie Royal Navy. Chociaż
admirał Yamamoto zdecydował o przyjęciu pierwszego rozwiązania, drugie potraktowano
jako kierunek pomocniczy – i tak wsławiony pod Pearl Harbor zespół lotniskowców
admirała Nagumo ruszył na Cejlon, nową główną bazę Royal Navy. Brytyjczycy co
prawda spodziewali się ataku, a dowodzący ich siłami admirał James Somerville
(nie mylić z facetem z Bronski Beat) trafnie przewidział jego przebieg – tylko
pospieszył się o kilka dni i wyszedł w morze na próżno. W składzie sił
alianckich znalazło się także kilka okrętów australijskich i holenderskich, a w
lotnictwie występowali nawet Kanadyjczycy.
Autor opisuje plany strategiczne i przygotowania obu stron,
poświęcając przy tym nieco uwagi roli indyjskiego ruchu niepodległościowego. O
tendencjach wyzwoleńczych na samym Cejlonie brak danych (mogły być mniej
wyraźne, zważywszy, że Brytyjczycy prowadzili tam eksperyment z dopuszczaniem
krajowców do władzy).
Ponieważ była to era bitew lotniskowców, pojawia się charakterystyka
okrętów lotniczych obu stron i samolotów, które z nich startowały. Co prawda
poszczególne typy opisane są od sztancy, za pomocą identycznych sformułowań
(„Dzięki silnikowi X o mocy Y mógł osiągnąć prędkość maksymalną Z km/h. W skład
uzbrojenia wchodziły…”) Czytelniej byłoby przedstawić te same dane w formie tabel,
ale mniej stron by się nabiło.
Po przebrnięciu przez te dość mototonne fragmenta przechodzimy do
konkretnych działań. Przed rajdem na Cejlon Japończycy zabezpieczyli sobie
tyły, zdobywając Andamany i Wyspę Bożego Narodzenia. W pierwszym przypadku
obyło się bez walki, w drugim wszedł im w szkodę amerykański okręt podwodny, a
jeszcze przed desantem Hindusi z miejscowego garnizonu postanowili sami się
zdekolonizować, za co zostali przez Japończyków nagrodzeni ciężką pracą przy wydobyciu
fosforytów.
Właściwy rajd zespołu uderzeniowego admirała Nagumo nastąpił na
początku kwietnia. Japońskie samoloty zbombardowały Kolombo i Trincomalee (czy,
jak kto woli, Korombo i Tsurinkomari), a w międzyczasie zatopiły kilka
krążowników i lotniskowiec, co było dla Brytyjczyków bardziej bolesne niż same
naloty. Tymczasem osobny zespół admirała Ozawy polował na statki handlowe w
Zatoce Bengalskiej. Generalnie jednak kampania była mało epicka – nie doszło do
większych starć pomiędzy okrętami, a spośród aliantów najwięcej strat
przyczynili Japończykom lotnicy pod Trincomalee.
Książka została porządnie zriserczowana (bibliografia zawiera całą
myngę tekstów źródłowych, w tym japońskich), ale język trudno uznać za szczególnie
natchniony, a ciągle się pojawiające koordynaty, namiary i kursy nie ułatwiają
lektury. Kiedy co trochę czyta się, że dnia tego i tego lotniskowiec Bakayaro
wysłał tyle a tyle samolotów, które powróciły, nie napotykając przeciwnika,
a dnia następnego wysłał drugą grupę, która napotkała brytyjski okręt na takich
i takich współrzędnych, idący kursem tylu a tylu stopni, w namiarze tylu a tylu
stopni, z prędkością tylu a tylu węzłów – można się czasami znudzić.
Chociaż wśród czwórki redaktorów znalazł się fachowiec wysokiej
klasy, nie ustrzegło to autora przed takimi samymi irytującymi sformułowaniami,
które przeszkadzały mi w czasie czytania dużo wcześniejszego Kanału Guadanal,
w rodzaju „z racji na coś” (w kilku miejscach poprawiono, ale nie wszędzie) albo
synonimozy podmiotowej („Yamamoto zamierzał przeprowadzić inwazję. Japończyk
przewidywał…”). Pisze też nieustannie „wróg”, a chyba ani razu „nieprzyjaciel”.
Ponieważ Michał A. Piegzik nie tylko czyta, ale i pisze po angielsku na rynek
zagraniczny, to i w jego polskojęzycznej pracy ciągle ktoś „raportuje” zamiast
meldować albo pojawiają się „operacyjne myśliwce” zamiast sprawnych. Za
kontrowersyjne należy uznać dosłowne tłumaczenie z angielskiego stopni
wojskowych RAF (np. „oficer lotniczy”), przez które czytelnik nie ma pewności,
czy osobnik opisywany jako podporucznik nie jest czasem kapitanem (Flight
Lieutenant). Na temat Wyspy Bożego Narodzenia dowiadujemy się, że „miała
swój epizod astrologiczny, kiedy to (…) usiłowano bezskutecznie zaobserwować
zaćmienie Słońca w celu potwierdzenia teorii względności Alberta Einsteina”.
Gdzie astrologia, gdzie teoria względności… Brytyjscy lotnicy mają japońskie
samoloty „na plecach”, zamiast na karku czy nawet na ogonie, atak na dwa
krążowniki „został porównany do miana drugiego Kuantanu” (cokolwiek to
oznacza), a z kolei o transportowcu „Nissei Maru” można przeczytać: „Jego
zatonięcie było kroplą, która przechyliła (!) czarę goryczy”.
Tekst wzbogacają liczne tabele oparte na źródłach, przedstawiające
skład sił uczestniczących w działaniach – znajdują się jednak, jak w
poprzednich książkach autora, w odpowiednich miejscach tekstu, a nie na końcu,
zgodnie z tradycją serii. Na końcu zamieszczono za to kilka dość prostych map.
W tekście można też czasem natrafić na parę rysunków, takich jak mapa Andamanów
czy schemat trafień w ten czy inny okręt. Tradycyjnie nie zabrakło ilustracji,
zajmujących jedną wkładkę: portrety dowódców, okręty, samoloty, widoki Kolombo
itp. Uwagę zwraca zdjęcie adm. Somerville’a z kiziakiem.
![]() |
Smalltown Boy |
3. James Jones, Stąd do wieczności,
przeł. Bronisław Zieliński, Warszawa
1974 (2 tomy)
Na Mazurach wpadła mi w ręce pierwsza powieść pisarza
amerykańskiego i weterana Guadalcanalu, Jamesa Jonesa. Anal Canalowi poświęcona
jest późniejsza Cienka czerwona linia, ale akurat nie wiedziałem, w
którym kartonie jej szukać, za to jego wcześniejsza powieść sama wpadła mi w
ręce.
![]() |
Akcja rozgrywa się w ostatnich dla Amerykanów miesiącach pokoju, w bazie
wojskowej Schofield Barracks pod Honolulu i okolicach. Jeden z dwóch głównych
bohaterów, szeregowy Robert Prewitt, zostaje przeniesiony z lekkiej służby w
oddziale trębaczy do normalnej kompanii piechoty. Kiedyś był niezłym bokserem,
ale już nie chce się bić, więc dowództwo postanawia sprawić, żeby pożałował
swojej decyzji. Drugim bohaterem jest szef kompanii, Milton Warden, postać
niejednoznaczna, o parę klas zbyt inteligentny i za bardzo łotrzykowski jak na stereotyp
sierżanta; dba o swoich ludzi, ale lubi wypić i potrafi się też pokazać ze złej
strony. On z kolei nawiązuje romans z żoną przełożonego, którą naprawdę trudno
za to winić, biorąc pod uwagę, jaki jej się ślubny trafił.
Wśród powszechnego wojskowego drylu żołnierze zajmują się głównie
alkoholem, hazardem czy możliwością wyjścia na miasto i poderwania kogoś,
chociaż bywają też próby twórczości artystycznej. Oficerów absorbują osiągi w
ogólnowojskowych rozgrywkach sportowych oraz polityka awansowa. Jest to świat pełen
hierarchii i podhierarchii: nie dość, że dzielą się na oficerów, podoficerów i
szeregowych, to jeszcze własne hierarchię mają trębacze, kucharze, sportowcy
itp. W takich okolicznościach przyrody Prew – który lubi wojsko i uważa je za
swoje naturalne środowisko, ale jest rogatą duszą – usiłuje zachować godność
człowieka, lecz rzeczywistość miota nim jak szatan, a w niektóre kłopoty pakuje
się na własną prośbę; pod koniec powieści budzi już mniejszą sympatię.
Łatwo zauważyć, że jednoznacznie negatywne są te postaci, które dopasowały
się do wojskowej rzeczywistości: bezduszny służbista kapitan Holmes,
posługujący się niewiarygodnym językiem zupak Ike Galowicz czy sadystyczny
żandarm zwany „Grubasem”. Pozytywni są natomiast żołnierze, którzy tę
rzeczywistość w ten czy inny sposób kontestują: mały narwaniec Angelo Maggio,
łagodny olbrzym Choate albo „więzienny budda” Jack Malloy. Pełnokrwistą
postacią jest też Karen Holmes, zaniedbana żona dowódcy kompanii. Oprócz niej
kobiety, z którymi mają styczność żołnierze ze Schofield, reprezentują głównie „branżę
rozrywkową”. Wizyty w bordelach stanowią na przepustce stały fragment gry – Prew
już na wstępie zakochuje się w dziewczynie znanej jako Lorene (a naprawdę Alma)
i rozkręca romans.
Pojawiają się również wątki niehetero (Jones musiał je okroić i
usunięte sceny dopiero niedawno wyszły na światło dzienne). Prewitt odszedł od
trębaczy, ponieważ przełożony postawił swojego „dziubdziusia” na wyższym
stanowisku, chociaż Prew był lepszy i miał dłuższy staż. Ten wątek nie doczekał
się rozwinięcia, za to popularną rozrywką żołnierzy ze Schofield jest
podrywanie honolulskich homoseksualistów w celu naciągnięcia na piwo, drinka
czy jaką pożyczkę. Prew udaje się na schadzkę wraz z Maggio, który w dziedzinie
„pederastów” jest praktykiem i znającym – ale sprawy wymykają się spod kontroli
i kończą zaangażowaniem służb porządkowych.
Chociaż przez większość 1941 USA nie biorą jeszcze udziału w
wojnie, wszyscy są w miarę zgodni co do tego, że prędzej czy później będą
musiały przystąpić. Następuje to szybciej, niż się spodziewali: atak na Pearl
Harbor obserwujemy z dachu koszar, oczami Wardena, który wraz z innymi strzela
do japońskich samolotów – sama Żemczużna Gawań znajduje się jednak w oddali.
Pewną wadą powieści jest rozciągnięte zakończenie – począwszy od
Pearl Harbor, kulminacja i rozwiązanie akcji trwają z górą setkę stron. Mocną
stronę stanowi za to język: dialogi żywe, ze sporą ilością rzucania mięsem, narracja
czasem ironiczna, czasem poetycka, z oryginalnymi metaforami. Niekiedy zdarzają
się zdania na pół strony, zajmujące cały akapit, a w paru scenach erotycznych
bohatera tak ponosi, że w swoim wewnętrznym strumieniu świadomości zapomina o interpunkcji.
Element ironii wprowadzają np. wielokrotne powtórzenia w narracji niektórych wyrażeń,
jak „piękna, prawie nieziemsko śliczna Chino-Hawajka” czy „powiedział porucznik
Culpepper suchym, drwiącym tonem”. Tłumaczenie jest bardzo przyzwoite, chociaż
gdzieniegdzie występują błędy w druku, a także drobne potknięcia typu „goleń” w
rodzaju męskim.
Polskie wydanie zostało opublikowane ze skrótami, jak podaje
adnotacja – za zgodą autora. Na okładce wykorzystano fragment popartowego obrazu
Roya Lichtensteina: płomień buchający z tłumika broni, wraz z komiksową
onomatopeją (można to uznać za „spoiler bez kontekstu”!)
Już w 1952 r. powieść doczekała się ekranizacji, z kontrowersyjną
jak na ówczesne warunki sceną pocałunku na plaży. Prewitta zagrał Montgomery
Clift (później oszpecony w wypadku samochodowym, bohater piosenek The Clash i
R.E.M.), Wardena – Burt Lancaster, Karen – Deborah Kerr, zaś w szeregowca
Maggio wcielił się Frank Sinatra. Scenariusz został jednak złagodzony obyczajowo
w stosunku do powieści (m.in. wywalono wątki homoseksualne). W latach 1979-80
były jeszcze dwa seriale, oba z Kim Basinger w roli Almy.
Co prawda w ostatnio czytanym tomie GRR Martina wystąpiło niewielu Starków,
za to u Jonesa jeden się znalazł – pierwszy kucharz Maylon Stark, podprowadzony
z artylerii nadbrzeżnej.
4. Ibuse Masuji, Czarny deszcz, przeł. Mikołaj Melanowicz, Warszawa 1971
Do tej powieści, pierwotnie wydanej w 1966, przymierzałem się od
kilku lat. W latach powojennych małżeństwo Shizuma nie może wydać za mąż swojej
siostrzenicy Yasuke, ponieważ była w Hiroszimie i krążą plotki, że ma chorobę popromienną.
Aby rozstrzygnąć sprawę, wuj Shigematsu bierze się do przepisywania dla swatki
dziennika podopiecznej z czasów wojny.
Kwestia ożenku Yasuke ma tu w zasadzie charakter pretekstowy (i nie
zostaje rozstrzygnięta), bo cała rzecz właśnie w dziennikach – formie, która
często pojawiała się w twórczości Ibuse. Zapoznanie się z zapiskami siostrzenicy
skłania samego Shigematsu do odświeżenia własnego pamiętnika. Bohater nie tylko
zrelacjonował wszystko, co go spotkało w dniu wybuchu bomby i później, ale
przytoczył relacje napotkanych osób. Ciotka Shigeko dorzuca do tego trzy grosze
w postaci relacji o tym, co się jadło w czasie wojny. Następnie, w czasie
choroby Yasuke, miejscowy lekarz przekazuje dziennik swojego brata, opisującego
leczenie i rekonwalescencję.
Czarny deszcz uznać można za fundamentalny
obraz tragedii hiroszimskiej w literaturze. Autor nie szczędzi makabrycznych
opisów, wszędzie trupy, pożary, zrujnowane budynki… W instytucjach panuje chaos.
Ci, którzy przeżyli, nie tylko czują się źle, ale muszą pracować za kilku,
zastępując tych, którzy zginęli lub uciekli, są zwłoki do pochowania i
poszkodowani do leczenia, a nikt nawet nie wie, co za nową bombę rzucili
Amerykanie. Shigematsu, człowiek inteligentny, snuje różne rozważania co do jej
natury. Tymczasem widzimy czarny rynek, frazesy propagandowe, brutalność i
arogancję żołnierzy – jest to więc szerzej obraz życia w Japonii w ostatnich
miesiącach wojny. Bohater bez powodzenia usiłuje załatwić węgiel dla swojego zakładu
pracy, a od matki na wsi przychodzą nawet wieści o wykopywaniu korzeni sosen do
produkcji paliwa lotniczego (prawdę mówiąc, akcja ta miała większe znaczenie dla
morale niż w praktyce).
Wizje zniszczonego miasta i poszkodowanych ludzi są straszliwe, ale
język – dość prosty. Tłumacz spisał się nieźle, lecz korekta przepuściła „karnister”,
„wracanie z powrotem” i „stróżkę dymu”.
W 1989 Shohei Imamura zekranizował powieść z Yoshiko Tanaką w roli
Yasuke. Co ciekawe, w tym samym roku Ridley Scott nakręcił film sensacyjny pod
tym samym tytułem, niemający z powieścią Masujiego nic wspólnego poza tym, że
akcja rozgrywa się w Japonii i pojawia się wzmianka o Hiroszimie.
5. Tomasz Rogacki, Cingtao 2 IX – 7 XI 1914,
Warszawa 2012 (z serii Pola bitew)
W
klimatach wojenno-japońskich zdobyłem jakiś czas temu krótką publikację – w
zasadzie broszurę, 80 stron z dużą ilością ilustracji – na temat głównej
kampanii Japończyków w I wojnie światowej. Chodziło o zajęcie okręgu Kiauczou z
miastem portowym Cingtao (Qingdao), posiadłości niemieckiej nad Morzem Żółtym. Dla
wydawnictwa InfortEditions sprawą zajął się pracownik Urzędu Miasta i Gminy w
Nakle nad Notecią oraz członek tamtejszego Bractwa Kurkowego, którego
kojarzyłem dotąd z habełka o egipskiej ekspedycji Napoleona.
Autor opisał temat skrótowo. Zaczął
od tego, jak w ogóle Niemcy zagnieździli się w Chinach. Parę stron poświęcił
rozwojowi Cingtao pod panowaniem cesarza Wilhelma, podając szereg danych
liczbowych. „Niemiecki kolonializm był w pełni nowoczesny i by nie powiedzieć –
przynoszący korzyści nie tylko samym Niemcom, ale i miejscowym”. Herero i Nama w
Afryce Południowo-Zachodniej byliby innego zdania, ale fakt, że Tsingtao to do
dziś najpopularniejsza chińska marka piwa.
Po wybuchu wojny światowej
Japończycy wysłali przeciwko miastu korpus ekspedycyjny, autor przedstawia więc
charakterystykę obu stron. Wojskom japońskim towarzyszył kontyngent brytyjski,
uporczywie zwany przez autora Anglikami, chociaż jedną trzecią stanowili Hindusi.
Po niemieckiej stronie znalazł się austro-węgierski krążownik „Kaiserin
Elisabeth”. W zabezpieczeniu logistycznym ważną rolę odegrał dyrektor kolei
Julius Dorpmüller – za Hitlera zostanie dyrektorem generalnym Deutsche
Reichsbahn. Wątpię natomiast, aby dowodzący po stronie japońskiej jedną z eskadr
okrętów adm. Kamimura był Hikonojo Kamimurą, weteranem Cuszimy – ale nie mam pewności,
bo imienia autor nie podał. Zupełnie zaś nic nie wiadomo o powiązaniach
rodzinnych dowódcy kontrtorpedowca „S 90”, por. Brunnera.
Niemcy byli sześciokrotnie słabsi
liczebnie, a mimo to oblężenie trwało dwa miesiące. Nie dlatego, żeby
faktycznie bili się dużo lepiej – ale Japończycy czuli respekt wobec niezwyciężonej
dotąd armii niemieckiej, więc postępowali dość ostrożnie. W opracowaniu
Rogackiego w ogóle nie czuć prochu; można odnieść wrażenie, że oblężenie sprowadzało
się do ostrzału artyleryjskiego, w dodatku niecelnego. Co prawda były też
działania okrętów, ale Niemcy w końcu sami zatopili większość własnych
jednostek, nie mając z nimi co robić. Japońskie lotnictwo morskie, które tak
straszliwą siłę osiągnęło w latach 1941-1942, debiut operacyjny przeżyło
właśnie pod Qingdao. Trzy hydroplany wykonywały loty rozpoznawcze z okrętów-baz
„Wakamiya” i „Sokaku Maru”. Niemcy natomiast mieli w mieście dwa samoloty, z
czego jeden zepsuty.
Na koniec autor wspomina parę słów o
pozostałych epizodach pacyficznego teatru działań, czyli o działaniach eskadry
admirała grafa Spee i o zajęciu przez Ententę reszty kolonii niemieckich.
Niestetyż, temat potraktowany jest
nie tylko skrótowo, ale i powierzchownie. Już na pierwszej stronie autor
zalicza Nauru, Wyspy Marshalla, Archipelag
Bismarcka i inne wyspy pacyficzne do Azji. W ostatnim rozdziale nazywa
Samoa Zachodnie wyspą – a są to dwie duże wyspy i szereg mniejszych. Można też
przeczytać: „Myślano o Szantungu, ale ostatecznie (…) obrano na cel rejon
zatoki Kiauczou” – a gdzież się znajduje Kiauczou, jeśli nie w Szantungu? Gdzie
indziej napotykamy na zdumiewającą informację: „Walka była nierówna – 5 dział
75 mm Kennetha (pociski o wadze 5,6 kg) wobec 350 mm S 90 (pociski
1,75 kg)”. Jakim cudem pocisk kal. 350 mm miałby być ponad trzy razy lżejszy od
pocisku kal. 75 mm? Odlewali je z metalu profesora Geista? Nie, to zaspała
korekta: powinny być „3 działa 50 mm”. Nie poskromiła też skłonności autora do
powtarzania drugi raz tej samej informacji.
Na bibliografię składa się 41
pozycji, głównie niemieckich z okresu międzywojennego albo z samej I wojny.
Powojenne są tylko trzy, w tym dwie polskie (Gozdawa-Gołębiowski i Perepeczko).
Co za tym idzie, transkrypcja nazw chińskich jest w cały świat: ani pinyin, ani
Wade-Giles, ani polska sinologiczna. Przeważnie pojawia się pisownia niemiecka,
typu „Tschang kia lou”, ale już Cingtao i Kiauczou mamy w wersjach
spolszczonych. Obok występują zupełne dziwactwa typu „Huicjan” – pewnie z
rosyjskiego (transkrypcja z transkrypcji!) Tylko w pierwszym przypisie, wspominając,
że „pisownia jest bardzo zróżnicowana”, autor w ogóle używa pinyinu, ale z jakiegoś
powodu przypisuje go Anglii, w dodatku z bykiem: „Quingdao”. Nie lepiej
wygląda sytuacja z japońskim. Autor ewidentnie czerpał z jedynej w bibliografii
pozycji po rosyjsku (wydanej w Pitrze w 1914!), bo ogólnie przyjęta transkrypcja
Hepburna – stosowana chyba intuicyjnie – sąsiaduje z potworkami typu „Citose”
czy „Ciyoda”. Jeden z generałów nazywa się, o zgrozo, „Dzjohodżi”, a zatopiony
przez Niemców krążownik „Takachiho” raz figuruje jako „Takaciho”, a później
jako „Tacachiho”. Czyżby Władysław IV Taca był jego patronem? Okazjonalnie
pojawia się rosyjski okręt „Ascold”. Sytuację najlepiej podsumowuje nazwa
jednej z pobliskich miejscowości: Syfang.
Tekstowi towarzyszy 10 map – zarówno
dość prymitywnych współczesnych, jak i reprodukcji map z epoki. Są też liczne
ilustracje samego miasta, żołnierzy, okrętów wojennych i paru najważniejszych
dowódców.
![]() |
Trochę Meyer, a trochę Waldeck |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz