środa, 30 lipca 2025

Miasto rozbójników i żon marynarzy, czyli port bez morza

 

Województwo zachodniopomorskie znam najsłabiej ze wszystkich. Dlatego w wakacje wybrałem się w końcu do Szczecina, ważnego portu morskiego położonego z dala od morza, a nawet w sporej odległości od Zalewy Szczecińskiej. Jakże odpowiednio, jednym z jego miast zabliźniaczonych jest Bremerhaven, które co prawda leży blisko morza, ale jest eksklawą Bremy, również śródlądowego portu morskiego.



            Chociaż Szczecin nie jest położony nad Bałtykiem, to specyficzna kultura żeglarsko-rybacko-stoczniowa jest ważnym komponentem ogólnej geniusolociowatości.

Przejawem tejże są śruby i kotwice walające się w różnych miejscach

Z miasta Cz. nie było dogodnego połączenia bezpośredniego, więc o 9:10 pojechaliśmy pospiesznym do Poznania. Obok nas podróżował ktoś z dużym, czarnym psem o białych łapach. W mieście rogali marcińskich, Starego Marycha i Nagłego Spawacza znaleźliśmy się o 12:30. Prawie dwie godziny dzieliły nas od pospiesznego „Podlasiaka”, jadącego z Suwałk przez Warszawę do Szczecina. Droga wiodła przez Choszczno i Stargard.

W Szczecinie stanęliśmy o 16:40. Na dworcu wypatrzyłem mozaikę z mapą Wybrzeża, zaś przed samym dworcem stał pomnik zwrotniczego, któremu ktoś założył arafatkę.

Zakwaterowanie trafiło się nam w hotelu na Mazowieckiej. Po sąsiedzku mieliśmy m.in. Zespół Szkół Sportowych, komendę policji, co ją ostatnio widziałem w serialu Odwilż, i siedzibę ABW. Nieco dalej znajduje się betonowa patelnia zwana placem Solidarności, na którym stoi wysmukły anioł – pomnik ofiar Grudnia 1970. Przy placu tym wyróżnia się nowoczesna filharmonia, która wygląda, jakby jej jeszcze nie odpakowali z papieru. Niedaleko stamtąd do Antykwariatu Pomorskiego, gdzie zanabyłem Szkielet białego słonia Izy Klementowskiej (o Mozambiku) oraz pracę zbiorową Nazewnictwo na pograniczach, wydaną przez USzcz, ale zawierającą m.in. artykuły polonistek z Uniwersytetu Jana Dusiciela w mieście Cz.

Śniadania w hotelowej restauracji były solidne i zapewniały mi fundament kaloryczny na cały dzień łażenia. O dziwo, w czasie pobytu tylko raz jedliśmy na obiad pizzę, i to niezbyt okazałą – we włoskiej traktorni przy placu Orła Białego. Plac okazał się rozkopany i żeby dostać się do lokalu, musiałem obejść budynek od tyłu po nierównym chodniku. Dotarłem jeszcze do drugiej pizzerii, położonej bliżej centrum miasta, ale tam jadłem spaghetti. Poza tym stołowano się w sieciówkowej naleśnikarni, w restauracji w Rynku, a także w pijalni czekolady Wedla.

Jeszcze pójdę po dokładkę

Z hotelowego okna miałem widok na Odrę, a za nią wyspę znaną jako Łasztownia. Mieści się tam Morskie Centrum Nauki w ogromnym budynku w kształcie statku, za nim stoi diabelski młyn i Dźwigozaury – żurawie portowe, nocą efektownie podświetlone. Choć tuż obok przez rzekę prowadzi Trasa Zamkowa, wejście na most okazało się niemożliwe z powodu remontu. Trzeba było drałować do oddalonego o pół kilometru Długiego Mostu. Za to mogłem podziwiać Trasę Zamkową od spodu: co filar, to mural, m.in. z paprykarzem szczecińskim czy Notoriousem B.I.G.

Biggie Smalls: to nawet nie jest on

Droga do Długiego Mostu nie była specjalnie uciążliwa, ponieważ biegła Bulwarem Piastowskim. Urządzono tam aleję sławy polskiego żeglarstwa i stoczniostwa w postaci płyt metalowych w chodniku, a kamiennych w murze. Na nabrzeżu stoją pomniki kota Umbriagi – towarzysza szczecińskich żeglarzy w latach 40. – oraz dwóch innych pływców, w tym harcerza w czapce z pomponem. Po drodze widać też mozaiczną mapę jeziora Dąbie.

Na Łasztowni za mostem zwraca uwagę efektowny poniemiecki gmach urzędu skarbowego (dawniej celnego). Dużą część wyspy zajmują tereny portowo-przemysłowe, częściowo zaniedbane i do rozbiórki. Jest też fabryka czekolady „Gryf”, dzięki której w sobotę spowija Łasztownię atrakcyjny zapach.

Nie starczyło czasu na zwiedzanie Morskiego Centrum Techniki, ale przynajmniej wszedłem na taras widokowy. Wokół diabelskiego młyna rozciągało się całe wesołe miasteczko, a dalej strefa foodtrucków (futrowozów). Most z Łasztowni przerzucony został na Wyspę Grodzką, gdzie najwyraźniej znajduje się przystań jachtowa i ogródki działkowe. Naszym celem był postawiony pod koniec wyspy pomnik Krzysztofa Jarzyny ze Szczecina, postaci granej przez Edwarda Linde-Lubaszenkę w jednym z filmów jego syna.

W pobliżu znajduje się też pomnik paprykarza szczecińskiego, ale biada temu, kto szukałby go według map googla – wyprowadzą one wędrowca w jakiś beznadziejny teren przemysłowy. Po dłuższych poszukiwaniach okazało się, że paprykarz stoi całkiem blisko, tylko za murem, na tyłach budynku tzw. Starej Rzeźni.

W samej Rzeźni znajdowała się wystawa plakatów Leszka Żebrowskiego i nieco falliczna rzeźba szczecińskiej syrenki.

Bliżej kwatery miałem Wały Chrobrego, zwane dawniej Haken-Terrasse od nazwiska burmistrza, który je wyciosał. Stoją tam monumentalne popruskie gmachy: Politechnika Morska (dawniej zakład ubezpieczeń),  Muzeum Narodowe (dawniej Miejskie) i urząd wojewódzki (dawniej siedziba rejencji szczecińskiej).

Poniżej skarpy, przed frontem Muzeum, stoi monumentalna fontanna z wizerunkami Jana z Kolna oraz legendarnego XII-wiecznego pirata Wyszaka, na obwodzie ozdobiona herbami miast Pomorza, nie tylko Zachodniego. Flankowana jest przez dwa okolumnione budynki zwane rotundami, chociaż nie są idealnie okrągłe. Jest też w pobliżu pomnik faceta obłapiającego centaura. Nieopodal widziałem gościa koszącego chodnik kosiarką.


      Na Odrze vis-a-vis Muzeum Narodowego cumował „Nawigator XXI”, statek szkolny Politechniki Morskiej.

Stare Miasto zostało całkiem zniszczone w czasie II wojny, a następnie odbudowane, przy czym nie zawsze zachowano zabytkowy charakter. W Rynku Siennym największe wrażenie robi gotycki Ratusz Staromiejski oraz niebieska kamienica Linsinga, w której się stołowałem.


            Właściwe centrum miasta znajduje się na północny zachód od tzw. starówki. Przy dwupasmowej al. Niepodległości zastać można Akademię Sztuki oraz neogotycką Pocztę Główną. Galeria handlowa Kaskada odziedziczyła nazwę po znajdującym się ongiś w tym samym miejscu lokalu gastronomicznym, którego historię zakończył tragiczny pożar w 1981.

            Wzięliśmy taksówkę do Parku Kasprowicza, aby sfotografować pomnik szczecinianki Heleny Majdaniec, położonego przy Teatrze Letnim. 

Opodal, na zboczu zbiegającym ku jezioru Rusałka, stoi instalacja Władysława Hasiora Płonące ptaki.

W pewnym momencie wyleźliśmy spośród drzew na otwartą, piaszczystą patelnię z dupnym Pomnikiem Czynu Polaków. Trzy orzeły o wadze 60 ton symbolizują trzy pokolenia Polaków odbudowujących ziemię szczecińską.

Dalej rozciąga się rozłożysty trawnik na tyłach Urzędu Miejskiego, znany jako Jasne Błonia Jana Pawła II. Stoi przed nim – jak się nietrudno domyślić – pomnik papieża.

Po drugiej stronie pistacjowego urzędu zaczyna się al. Jana Pawła II (dawniej Jedności Narodowej) – podobna jak częstochowskie Aleje Trzy, dwie jezdnie i deptak między nimi. Na deptaku stoi rzeźba kury będącej symbolem Szczecina.

Dochodzimy tamtędy do pl. Grundwalskiego, przeciętego w połowie linią tramwajową. Zbiegają się tu gwiaździście ulice z wszelkich kierunków. Spośród budynków zwraca uwagę była loża masońska, zaadaptowana na aptekę.

Dalszy ciąg al. Jedności Pawła II otwiera pomnik marynarza. Dalej prowadzi ona na plac Lotników, gdzie, jak sama nazwa wskazuje, stoi pomnik faceta na koniu. Jest to replika renesansowej rzeźby włoskiego kondotiera Bartolomeo Colleoniego. Niektórych może jednak bardziej zainteresować tzw. grułąb.

Spośród ulic śródmieścia należy też wymienić ulice Bolesława Krzywoustego i Bogusława X. Kawałek tej ostatniej ma charakter deptaku.


Jednym z zasadniczych celów w tej części miasta był dla mnie sklep niezależnej wytwórni płytowej Jimmy Jazz Records, specjalizującej się w punk rocku. Kupiłem tam album szczecińskiej grupy The Analogs od sprzedawcy, który okazał się producentem jej nagrań. Poza ową załogą skino-punkową do znanych tutejszych zespołów należały alternatywne Pogodno i metalowe Quo Vadis. Największą w ogóle szczecińską gwiazdą był Hey, ale się przeprowadził.

Do największych zabytków miasta należy potężny biały sernik Zamku Książąt Pomorskich, dominujący nad Odrą i starym miastem. Przed wejściem stoi pomnik Bogusława X (brak pokrewieństwa z Malcolmem) i jego żony Anny Jagiellonki (nie mylić z córką Starego Zygmunta).

Na zamku są dwa dziedzińce, opera, urząd marszałkowski i coś tam jeszcze. Zwraca także uwagę efektowny zegar na wieży od strony dziedzińca.

Pewne kuriozum stanowi wisząca na dziedzińcu mapa centrum Szczecina, na której z m.in. al. Kardynała Wyszyńskiego sąsiadują al. Jedności Narodowej i ul. Obrońców Stalingradu, a w dodatku przekręcone zostały nazwisko Roosevelta i imię gen. Ludomiła Rayskiego.

Parę pomieszczeń zaadaptowano na ekspozycję stałą: sztuka sakralna, sarfokagi książąt pomorskich, rzeźbione kredensy…

Zszedłem też do lochów, ale były bardzo niewielkie. Za to udało się tradycyjnie wejść na wieżę. Z góry imponujący widok, szkoda tylko, że wiało.

Muzeum Narodowe ma w mieście kilka oddziałów i w sobotę do wszystkich wstęp wolny. Najważniejszy to wspomniany już monumentalny gmach na Wałach Chlobrego. Część budynku zajmuje teatr, natomiast na klatce schodowej stoją rzeźby antyczne (a w zasadzie ich nowożytne odlwy z czasów pruskich).

Na parterze spodobała mi się duża kolekcja sztuki sakralnej, w tym parę wielkich krucyfiksów oraz potężny Poliptyk Stargardzki, tudzież kilkoro uroczo wykrzywionych świętych (oraz łotrów męczących Jezusa).

W przeciwległym skrzydle urządzono wystawę „Trauma wojny”, poświęconą totalitaryzmom i marytrologii XX w. – zestawienie przedmiotów z epoki i dzieł polskich artystów, w tym Krawczyk, Kantor i dwa Hasiory.

Na piętrze była wystawa poświęcona Stoczni Szczecińskiej i założycielowi pierwszego muzeum morskiego. Najbardziej podobała mi się jednak wystawa afrykańska: rekonstrukcje chat, stroje ceremonialne (maski itp.), lalki od Tunezji po Demokratyczne Kongo – głównie Afryka Zachodnia i Centralna.

W Ratuszu Staromiejskim mieści się Muzeum Historii Szczecina. Na parterze przedstawiają pradzieje i średniowiecze (łącznie z przekrojem przez warstwy osadnicze na całą ścianę), na I piętrze nowożytność, ale jedno ze skrzydeł zajęła pstrokata, kolażowa instalacja artystyczna „Prowizorium”, złożona dosłownie z wszystkiego, co podleciało.  

Na drugim piętrze przedstawiono historię Szczecina w XX w., którą współtworzyli także Helena Majdaniec i motorower Junak.

Same schody w muzeum to też niezły zabytek.

Przy ul. Staromłyńskiej są dwa oddziały muzeum po przeciwległych stronach ulicy. W Muzeum Sztuki Współczesnej zastaliśmy tylko ekspozycję „Quantum Babylon” Romana Lipskiego. Składała się z paru dywanów o różnej fakturze, które wisiały na ścianach lub leżały na postumentach i można było ich dotykać, a nawet na nich siadać. Z rzutników leciały elektroniczne wizualizacje.

Naprzeciw znajduje się Muzeum Tradycji Regionalnych: znaleziska archeologiczne z epoki kamienia, brązu, żelaza i średniowiecza, rzeczy (m.in. ciuchy) związane z książętami pomorskimi, stare srebra, porcelana, numizmatyka – w tym pieniądz zastępczy, np. koszaliński banknot o nominale 200 mld marek.

A może to twój przyszły wiceminister

Spośród kościołów przede wszystkim zwraca uwagę potężna, gotycka balizyka katedralna św. Jakuba w pobliżu Zamku Książąt. W centrum rzuca się w oczy wielki, modernistyczny i porośnięty dzikim winem kościół Serca Jezusowego, prowadzony przez księży chrystusowców (nie odwrotnie!), zgromadzenie ważne dla dziejów katolicyzmu na Pomorzu Zachodnim po 1945. Naprzeciwko wznosi się neogotycki kościół garnizonowy św. Wojciecha.

Fanom sakromodernizmu należałoby rekomendnąć kościoły św. Ottona z Bambergu i św. Krzyża w dzielnicy Pogodno, ale nie dotarliśmy w tamte okolice. Spośród innych denominacji polskokatolicy mają neogotycki kościół św. Piotra i Pawła, za to w prestiżowym miejscu – na którym dawniej stała pierwsza szczecińska świątynia, zbudowana przez wspomnianego Ottona Bambra. Prawosławni dysponują cerkwią św. Mikołaja o złotych kopułach.

Najsłynniejszym kotem Szczecina – oprócz Umbriagi – był ongiś czarno-biały Gacek, który koczował po ulicy Kaszubskiej i stanowił swoistą atrakcję turystyczną, a od podkarmiania zrobił się bardzo kulisty. W końcu ktoś go adoptował, a Gacka upamiętnia lodziarnia w rejonie, gdzie przebywał.

Jest też w mieście kocia kawiarnia. Za naszej bytności przebywało tam 11 kiziaków, w tym 2 czarne, 2 pingwiny, 2 pręgowane, 3 krówki i szylkretka. Najbardziej spodobał mi się Maniek, biały z czarnym ogonem i czarną łatą na oku. Kiedy zacząłem bawić się z nim wędką, tak mu się spodobało, że zaczepiał potem ludzi, żeby mu poświęcili czas. Zwracał też uwagę Pablo – wielki, pręgowany, z białymi łapami i końcówką ogona. Po jakimś czasie obsługa przyniosła Pączusia – również wielki i bury, z wielkimi polikami, z pyska widać życie uliczne (kto by zgadł, że ma dopiero 4 lata?), ale bardzo miziasty i łagodny. Ten, którego nazywają Kitku, był najwyraźniej kotem z hipoplazją, bo się lekko zataczał.

Wracaliśmy pociągiem z przesiadką we Wrocławiu. Aby mieć więcej czasu, zatrzymaliśmy się w hotelu koło dworca i w dalszą drogę ruszyliśmy nazajutrz. Wada: ciągle słychać hałasujące tramwaje. Śniadanie też mniej imponujące niż w Szczecinie.

Bracia Solpolu jeszcze stoją

Ogólne wrażenia mam pozytywne, tylko momentami było za gorąco.




środa, 23 lipca 2025

Ocenzurowany krzak i płyty z Reichu, czyli żniwo majowe

 

W maju zdobyłem dwie płyty w Görlitz – o czym już pisałem w odpowiedniej notce – i jeszcze dwie przyciągnąłem z zalanego strugami deszczu targu na Faradaguła.

  

Puhdys, Live – In flagranti, 1996

Do płyt zdobytych w Zhorjelcu należy rocznicowa koncertówka najsłynniejszej enerdowskiej grupy rockowej. Puhdys świętowali dwudziestopięciolecie tam, gdzie w 1969 r. zagrali pierwszy koncert – w sali koncertowej Tivoli w saskim Freibergu. Po zjednoczeniu Niemiec produkcją albumu mogli się zająć fachowcy z Kolonii, z renomowanego studia Dietera Dierksa.

Słabo kojarzę twórczość tej kapeli, ale jest prawdopodobne, że na jubileuszowy koncert wybrali niektóre ze swych największych hitów (wszystkie by się nie zmieściły). Cieszy obecność Wenn ein Mensch lebt z debiutu, szkoda za to, że nie trafiły Melanie czy Falk und Nachtigall. Nie ma też nic z omawianej tu już płyty Sturmvogel. Generalnie, nagrania Puhdys z lat siedemdziesiątych, które miałem okazję słyszeć, opierały się na tradycyjnym rockowym instrumentarium, ale wygląda na to, że gdzieś w osiemdziesiątych Dieter Birr i jego koledzy polubili syntezatory.

Wydaje się też, że na koncercie postawili na późniejszy repertuar, bardziej poprockowy i bez progresywnych zapędów. Większość repertuaru odznacza się charakterystyczną dla niemieckiego rocka, nieco kiczowatą nastrojowością. Można tu zaliczyć takie ballady jak Was bleibt, Nirvana czy zaśpiewany schrypniętym głosem przez basistę Harry’ego Jeske Halbzeit, ale podobny klimat niesie dynamiczny Keine Ahnung. Więcej czadu wpuszcza właściwie tylko Neue Helden. Publiczność jest dość wyraźnie słyszalna, a po zakończeniu finałowego Alt wie ein Baum sama jeszcze podchwytuje refren.

Do koncertu dorzucono dwa bonusy studyjne. Sehnsucht to remak starszej piosenki w nowej aranżacji (więcej gitar akustycznych, mniej syntezatorów), a szybki Was Gut ist setzt sich durch wykorzystany został w reklamie piwa Berliner Pilsner. 

Wykonanie telewizyjne z tego samego okresu

 

Lacrimosa, Inferno, 1995

O Lacrimosie czytałem sporo u Tomasza Beksińskiego, który wypowiadał się o niej w samych superlatywach, nazywając Inferno „pozycją obowiązkową dla każdego posiadacza i mrocznie wyuzdanej posiadaczki czarnych pańczoch” (chochlik drukarski pożarł słowo „peleryny”, co nadało temu sformułowaniu wydźwięku bardziej perwersyjnego, niż autor zamierzał). W końcu też kupiłem sobie kasetę wydaną u nas przez Mystic Production. W tym roku przyszła pora na kompakt.

Początkowo Lacrimosa była solowym przedsięwzięciem Tilo Wolffa, śpiewającego i grającego na wszystkich instrumentach. Na Inferno, czwartej płycie, przekształciła się ostatecznie w duet z fińską wokalistką Anne Nurmi, wsparty dodatkowo przez gitarzystę, basistę, perkusistę i dwoje wiolonczelistów.

Mamy tu do czynienia z rockiem gotyckim o ponurym nastroju i symfonicznym rozmachu – chociaż smyczkowa introdukcja ewidentnie pochodzi z syntezatora, podobnie jak pseudoorkiestrowe  brzmienia w Kabinett der Sinne. Przy tym pojawiają się elementy metalowe w postaci głośnych gitar i potężnie brzmiącej perkusji. Grający na niej muzyk, oznaczony inicjałami AC, to podobno facet z Running Wild. W każdym razie tłucze konkretnie, a jego grzmoty rozpoczynają i kończą zasadniczą część płyty.

Wadą materiału jest jednorodność, żeby nie powiedzieć – monotonia. Tym bardziej, że z ośmiu utworów połowa przekracza 9 minut, i to w dwóch przypadkach o całkiem sporo – najdłuższy Der Kelch des Lebens ma 14. Schakal był wybrany do promocji, oczywiście nie w pełnej, dziesięciominutowej wersji, a skróconej do sześciu i pół minuty (jak na singiel też niesamowicie długo). Większość utworów opiera się na podobnym, powolnym i majestatycznym rytmie i brzmieniach quasi-symfonicznych, przy czym zdarzają się zmiany dynamiki i tempa. Urozmaicenia aranżacyjne występują głównie w introdukcjach, i tak np. w Versiegelt glanzumströmt jest to gitara akustyczna, brzmienie oboju… Potem nagle dołącza perkusja, a w czwartej minucie ostry riff. Vermächtnis der Sonne zaczyna się od fortepianu, finałowy Der Kelch des Lebens od duetu wiolonczelowego.

Anne Nurmi zwykle odgrywa rolę drugiego głosu (i gra na klawiszach), ale trafił jej się utwór z pierwszoplanowym śpiewem: No Blind Eyes Can See, jak widać – po angielsku. Jest to najbardziej melodyjny utwór na płycie, właściwie lżejsza wersja gothic metalu, z udziałem wiolonczeli. Drugi anglojęzyczny jest wściekły Copycat z riffem basowym brzmiącym jak spotworniała wersja Petera Gunna i upiornym rzężeniem Wolffa, złorzeczącego jakiemuś epigonowi.  Nurmi kontrastowym, wysokim głosem dośpiewuje refren.

Moja dawna wersja kasetowa wzbogacona była o zawartość singla Schakal: dwie wersje tegoż utworu (skróconą i fortepianową), akustyczną Vermächtnis der Sonne oraz remiks starszego utworu Wolffa Seele in Not z upiornym efektem dźwiękowym skrzypienia brzmiącego jak wrzask. Była to inicjatywa polskiego wydawcy, który podobnie dopychał singlami albumy innych zespołów (np. Therion). Kompakt nie zawiera żadnych dodatków. 


 

Roxy Music, Country Life, 1974

Grupa Roxy Music miała spójną koncepcję okładek płyt: zdjęcie atrakcyjnej kobiety w dość jednolitej tonacji kolorystycznej. Czwarty album zespołu, Country Life, był pod tym względem najbardziej jaskrawy: dwie panie pozujące na tle zielonego krzaka (siostra i dziewczyna Michaela Karoliego z Can) miały na sobie bardzo niewiele ubioru. W niektórych krajach płyta ukazała się więc z okładką ocenzurowaną, na której widniał sam krzak.

Okładka zatem kontrowersyjna, a muzyka – wręcz przeciwnie: kto zna Roxy Music z poprzednich płyt, tego nie zaskoczy. Niezwykle charakterystyczna maniera wokalna Bryana Ferry – coś jakby restauracyjny szansonista z lat czterdziestych, ale równocześnie poważny i ironiczny, autentyczny i wzięty w cudzysłów. Aranżacje zbyt skomplikowane jak na glamrockowy worek, do którego Roxy się często wrzuca (chyba tylko ze względu na ekstrawaganckie stroje muzyków), ale zarazem zbyt hałaśliwe i ze zbyt dużą dawką samoświadomego kiczu jak na typowy rock progresywny, w pewnym sensie zapowiadające już nadejście nowej fali.

Już od samego otwieracza The Thrill of It All płycie nadają ton motoryczne utwory o głośnym, potężnym brzmieniu, ze zgrzytliwą gitarą Phila Manzanery – takie jak All I Want Is You czy Casanova. Dość szybki jest także Out of the Blue, ale zamiast gitar dominuje w nim brzmienie oboju (Andy Mackay to chyba jedyny szerzej znany oboista w świecie rocka) i skrzypiec (następca Briana Eno za klawiszami – Edwin Jobson; potem trafi do UK i przewinie się przez Jethro Tull). Wydaje się, że na tym utworze uczyła się grupa Pulp w latach 90.  

Przeplatają się z nimi piosenki spokojniejsze, bardziej nastrojowe, jak rozleniwiony Three and Nine, ze znaczną rolą harmonijki oraz solem saksofonu, czy uroczo knajpiany If It Takes All Night. W Triptych pojawia się ciut muzyki dawnej (klawesyn, specyficzne harmonie wokalne, obój brzmiący jak szałamaja), zaś A Really Good Time to kolejna ironicznie croonerska ballada z akompaniamentem orkiestry, podbitej brzmieniem zespołu rockowego.

Emocjonalnym centrum albumu wydaje się Bitter Sweet, emocjonalna pieśń kontynuująca nurt Song for Europe z poprzedniej płyty – tyle że tam Ferry śpiewał fragment po francusku, a tutaj pojawia się język niemiecki, zaś nieco groteskowe refreny z kotłami i ostrymi zagrywkami gitary budzą coś jakby ducha Kurta Weilla. Finał w postaci Prairie Rose jest znowu motoryczny i sprawia wrażenie napisów końcowych po – mimo wszystko – happy endzie. 

 

Genesis, Duke, 1980

Na początku lat 80. wielu wykonawców uprościło swoją muzykę i sięgnęło po syntezatory. Jednym wyszło to lepiej, innym gorzej. Genesis należał do tych, którym wyszło najlepiej.

Duke przyniósł zespołowi parę sporych przebojów. Najbardziej podoba mi się Misunderstanding na mocno brzmiących akordach – ewidentnie słychać inspirację grupą Toto. Popularny był też dość skoczny, napędzany elektronicznym rytmem Turn It On Again o facecie niemogącym oderwać się od telewizora. Muzycy polubili go na tyle, że nazwali później od niego składankę hitów. Poza hitami płyta przynosi dawkę typowej dla Phila Collinsa melancholii, przykładowo w Alone Tonight czy Please Don’t Ask, albo też w pełznącym niestrudzenie Man of Our Times, dziele Mike’a Rutherforda.

Mimo wszystko sporo tu jeszcze melodii i rozwiązań aranżacyjnych kojarzących się ze starym Genesis. Weźmy chociaż długi wstęp instrumentalny do całej płyty w Behind the Lines: dopiero po upływie dwóch i pół minuty słychać nastrojowy głos Collinsa. Brzmienie syntezatorów nie pozostawia wątpliwości, że duszą zespołu od zawsze był Tony Banks: co Collins słodził, to Banks uszlachetniał. Fortepian prowadzi balladę Heathaze (syntezatory dołączają później), Wiele z ducha „ambitnego Genesis” ma jeszcze epicki przebój singlowy Duchess, wymieniany przez muzyków jako ich ulubiony fragment albumu. Utwory te są zresztą ze sobą połączone, stwarzając efekt suity. Album również kończy suita, z tym że instrumentalna: Duke’s Travels, gdzie Banks popisuje się na syntezatorach, i Duke’s End.



środa, 16 lipca 2025

Neil Young i Rosjanie (z frontu czytelniczego, 3/2025)

 

Doznałem pewnego przesytu tematyką wschodnich Niemiec, zatem więc pozwoliłem sobie na płodozmian.

 

11. Wasilij Aksjonow, W pół drogi do księżyca. Opowiadania, przeł. Ziemowit Fedecki, Wacława Komarnicka, Warszawa 1978 (z serii Koliber)

Na drogę do Warszawy postanowiłem zabrać coś krótkiego. Padło na zbiór dwóch opowiadań czołowego rosyjskiego pisarza pokolenia lat sześćdziesiątych. Dawno temu wielkie wrażenie zrobiła na mnie (mimo byków translatorskich) jego trzytomowa Moskiewska saga, opublikowana u schyłku ZSRR – w której nie oszczędzał systemu totalitarnego (nie pamiętam u żadnego autora wyraźniejszego poczucia mściwej satysfakcji niż w scenie z wyleczeniem zatwardzenia u Stalina!) Nie wiadomo, co miałby do powiedzenia o obecnym stanie rzeczy w Federacji, bo zmarł w 2009, jeszcze przed przykręceniem śruby, ale można przypuszczać, że ten syn dwojga skazańców (w tym Jewgienii Ginzburg), konsekwentny antytotalitarysta, potępiający rosyjski imperializm m.in. w powieści Wyspa Krym, zachowałby się przyzwoicie.

            Oczywiście za Sajuza nie dało się otwarcie publikować tak ostrych treści, lecz Aksjonow zdobył sobie sławę jako czołowy przedstawiciel tzw. prozy młodzieżowej, będącej w okresie „odwilży” nie tyle powiewem, co wichrem świeżości po mrocznych czasach socrealizmu; wichrem, który przeniósł literaturę rosyjską z placów budowy i pól bitewnych do barów i restauracji. Koliber, którego wziąłem na drogę, zawiera dwa opowiadania – Szkoda, że was tam nie było z 1965 (w przekładzie Fedeckiego) i W pół drogi do księżyca z 1966 (w przekładzie Komarnickiej). Obydwa były już przedtem publikowane w Polsce, i to jako tytułowe utwory dwóch zbiorów opowiadań Aksjonowa.

            Szkoda, że was tam nie było, rozpoczęte intrygującym zdaniem: „Nie rozumiem doprawdy, jak można wyrzucić z domu człowieka tak spokojnego jak ja” – to liryczno-groteskowa historia o pewnym niezbyt fortunnym aktorze. Wyrzucony z domu, klepie biedę z przyjacielem, polskim rzeźbiarzem, aż w pewnym momencie w jego życie wkracza gwiazda filmowa, też ostatnio pod kreską. Nawiązuje się sympatyczna znajomość z pogranicza romansu, chociaż Misza Korzinkin podejrzewa, że koledzy robią go w konia. Faktycznie robią, ale nie w taki sposób, jak mu się wydaje, a wszystko kończy się na Krymie, trochę baśniowo, z zawirowaniami realizmu. Zaletą opowiadania jest pełna humoru narracja, żywe dialogi i szczypta „prawdy życiowej” o egzystencji artystów.

            Bohater W pół drogi do księżyca jest indywiduum mniej sympatycznym niż Misza. Walery Kirpiczenko, kierowca ciężarówki z Sachalinu, leci na urlop do Chabarowska, a spędziwszy parę dni na bachanaliach ze średnio lubianym współpracownikiem i jego siostrą, robi przykrość swoim gospodarzom i wynosi się do Moskwy. Po drodze zakochuje się w stewardesie. Można pomyśleć – chłop stary, a głupi, przepuszcza ciężko zarobioną kasę na samoloty, żeby jeszcze raz spotkać kobietę, która była tylko profesjonalnie uprzejma… Jednak ta podróż okazuje się dla Kirpiczenki podróżą w głąb siebie, wspomina swoje wcześniejsze życie, w tym obóz (bo nikt przecież nie jedzie tak po prostu za robotą na Sachalin) i układa sobie w głowie pewne rzeczy. Opowiadanie ma nastrój raczej liryczny, ale nie obywa się bez szczypty groteski.

           

12. David Downing, Neil Young, przeł. Marcin Maksymowicz,
uzupełnienie: Grzesiek Kszczotek, Toruń 1996

Mając do przeczytania zarówno biografię, jak i autobiografię Neila Younga, postanowiłem zacząć od tej pierwszej, bardziej konwencjonalnej, żeby ułożyć sobie w głowie chronologię.

Artysta urodził się w Kanadzie, ale przyszło mu zostać bardem Stanów Zjednoczonych. Pokrótce czytam więc o jego latach formacyjnych – czasach rock and rolla i amerykańskiej sceny bardów folkowych. Doświadczenia Younga jako młodego rockowca wydają się typowe: pierwsze zespoły, pierwsze ważne znajomości i jeżdżenie po całej Kanadzie (grywał też wtedy z czarnym wokalistą, który dużo później zdobył sławę jako Rick James). Pomimo talentu, borykał się z brakiem piniędzow: najpierw nie miał stałego źródła dochodów, a kiedy już zdobył, to mynażer go wyzyskiwał. Nietypowym doświadczeniem, jeśli można to tak nazwać, była padaczka – jakby już nie wystarczyło, że w dzieciństwie przeszedł Heine-Medina.

Przełom stanowiła przyjaźń ze Stephenem Stillsem i wyjazd do Kalifornii. Krótka, ale burzliwa historia grupy Buffalo Springfield, która wystawiła ową przyjaźń na ciężką próbę, uświadomiła Youngowi, że jeśli chce zrealizować swoją wizję artystyczną, to musi być jedynym kierownikiem. Mimo wszystko współpracę ze Stillsem jeszcze wielokrotnie podejmował – w tym w ramach supergrupy Crosby, Stills, Nash & Young, która wprowadziła do rocka harmonie wokalne rodem z amerykańskiego folku. Krytyka widziała w CSN&Y „amerykańskich Beatlesów”, ale w karierze przeszkodziły grupie nieustanne konflikty personalne.

Tymczasem Young nagrywał płyty i występował solo z różnymi współpracownikami, a zwłaszcza z zespołem Crazy Horse, choć w działalności tego ostatniego nastąpiła przerwa po śmierci gitarzysty Danny’ego Whittena. Zwraca uwagę, że wielu piosenek nie decydował się zaraz pchać na najbliższą płytę – odkładał je na kiedy indziej albo wykonywał tylko na koncertach. Np. płytę Tonight’s the Night schował do szuflady i przypomniał sobie dopiero po wydaniu kolejnego albumu, a mój ulubiony utwór Ordinary People dopiero po dwudziestu latach doczekał się oficjalnej publikacji. Nie pominięto słabszego okresu twórczości Younga, z kulminacją w postaci osobliwego albumu Trans, na którym artysta dał się uwieść elektronicznym brzmieniom w stylu Kraftwerk. W tym też okresie wytwórnia nagraniowa pozwała go… za tworzenie muzyki niecharakterystycznej dla Neila Younga.

Autor pokrótce omawia każdą z płyt (łącznie z Buffalo Springfield i CSN&Y), charakteryzując poszczególne utwory, przy czym nie podchodzi do nich na kolanach i wyraźnie stwierdza, które mu się nie podobają i dlaczego, muzycznie lub tekstowo. Na przykład: „Hawks and Doves jest okropną piosenką, która narodziła się chyba w tym ciasnym pomieszczeniu, jakie odwiedzamy od czasu do czasu”. Zauważa słusznie, że obraz prekolumbijskiej Ameryki w kilku piosenkach jest wyidealizowaną fantazją, a nie lekcją historii – od bałamutnego stwierdzenia w Cortez the Killer, że Aztekowie nie znali wojny, po słonie w peruwiańskiej dżungli w Inca Queen. Cytuje też nieraz recenzentów z epoki, a i nie zapomniał o omówieniu twórczości filmowej Younga – dość awangardowej, ale raczej niezbyt znaczącej w dziejach kina.

Biografia koncentruje się na muzyce, ale pojawia się i życie osobiste. Są więc dwa krótkotrwałe małżeństwa i trzecie bardziej udane. Są problemy zdrowotne: epilepsja samego Younga, dwaj synowie (od dwóch różnych matek) z porażeniem mózgowym. Spośród pozamuzycznych pasji na pierwszy plan wybija się kolekcjonowanie starych samochodów, pojazdów szynowych i łodzi (i znowu choćby w Ordinary People mamy scenę remontowania zabytkowego parowozu jako zapowiedź lepszych czasów). Co do poglądów, Young jawi się jako nieco hipisowski idealista, który w latach 80. dał się uwieść reaganizmowi. Potem przeżył rozczarowanie prawicą, krytycznie oceniał George’a Busha, a od czasu „Live Aid” zaangażował się szerzej w działalność społeczną, stając po stronie ochrony przyrody, rdzennych Amerykanów i drobnych rolników.

Pod koniec autor zdobywa się na parę refleksji ogólnych, jak charakterystyka stylu gitarowego Younga (na który wpłynął widocznie lekki paraliż lewej ręki) i jego metody twórczej. Doprowadza narrację do roku 1993 i płyty Harvest Moon. Podaje też źródła, z których korzystał: co prawda artysta odmówił mu wywiadu, ale udało się skorzystać z dorobku wielu dziennikarzy muzycznych, którym nie odmówił.

Tłumaczenie niestety kanciaste: już na pierwszej stronie czytamy, że rodzice matki Younga „byli Amerykaninami”, „verse” to konsekwentnie „wers” zamiast „zwrotka”. Tłumacz stosuje angielski szyk zdania (z okolicznikiem czasu na końcu), nagminnie zapomina o istnieniu zaimka „swój”, a korekta więcej niż raz przepuściła słowo „pierszy”. Gdzie się podziało „w”? Ano, w wyrażeniu „latynowski rytm”. Często zdarzają się zdania dość mętne, które przeczuwam, że byłyby mniej mętne, gdyby wziął się za nie lepszy tłumacz. Na przykład: „Jakaby nie była tego przyczyna, Stills nie wyświadczył sobie przysługi, kiedy razem z jego menedżerem stwierdzili, że wina leży po stronie Davida i Grahama – bo nie byli ‘wystarczająco głodni tego’”. Na sąsiedniej stronie pojawia się piętrowy frazeologizm: „Szukając dziury w całym Stills zdawał się wyłapywać kozły ofiarne”. Krótko mówiąc: ja bym to zrobił lepiej.

Grzesiek Kszczotek z „Tylko Rocka” uzupełnił narrację o trzy kolejne lata kariery artysty, do Broken Arrow włącznie; on również, jako dyżurny fotoreporter tego pisma, jest autorem zdjęć z obu stron okładki. Prócz tego ikonografia zawiera wkładkę z kilkoma fotografiami kolorowymi (m.in. autorstwa Kszczotka) oraz ileś zdjęć czarno-białych rozsianych po tekście.

Od tamtej pory minęło około 30 lat, zmieniła się Ameryka, ale Young dalej nagrywa. Zaraz zobaczymy, co on sam miał o swoim życiu do powiedzenia.

 

13. Neil Young, Marzenie hippisa. Autobiografia,
przeł. Regina Mościcka, Bielsko-Biała 2013

Neil Young spisał historię swojego życia, kiedy po 2011 zmagał się z blokadą twórczą w dziedzinie muzyki, a w dodatku przestał palić trawę i była to dla niego całkiem nowa sytuacja. W paru miejscach przyznaje rozbrajająco, że zaczął pisać, żeby zarobić kasę na czas, kiedy nie będzie koncertować, tylko ułoży sobie inne sprawy.

Autobiografia ma charakter luźnej gawędy, słabo się więc sprawdza jako uporządkowany wykład o życiu i twórczości Neila Younga – dobrze więc, że najpierw zapodałem sobie typową biografię. Autor skacze z tematu na temat, od teraźniejszości przechodzi do przeszłości, można się trochę w tym pogubić. Co prawda próbuje czasem zachować z grubsza chronologiczną kolejność – Heine-Medina, młodzieńcze występy z The Squires, wyprawa po sławę szlakiem Toronto-Nowy Jork-Los Angeles – ale co trochę robi przerwy na zdarzenia nowsze, jeszcze nowsze i całkiem współczesne. Przykładowo – po rozpadzie The Squires w 1966 przeskakuje do historii o autobusie imieniem Pocahontas z końca lat siedemdziesiątych, robi ekskursję do swoich bieżących projektów, po czym wraca do roku 1970 i kupowania rancza w północnej Kalifornii, a dalej cofa się o jakiś czas, by opowiedzieć, jak u Dennisa Wilsona z Beach Boysów spotkał raz dziwnego gościa imieniem Charlie, przed którym wkrótce zadrżała cała Ameryka.

Już na samym wstępie Young wprowadza nas w świat jednej ze swoich pasji: modelarstwa kolejowego. Nie tylko zbiera modele pociągów i projektuje dla nich linie, ale był wówczas nawet współwłaścicielem firmy produkującej kolejki, a jego makieta w szopie służyła do testowania nowych modeli sterowania i innych elementów. Poza tym artysta pisze wiele o swoich samochodach, gitarach i domach. Kiedy w książce Downinga czytałem, że w latach sześćdziesiątych podróżował z kolegami przez całą Amerykę karawanem marki Buick, myślałem, że to błąd tłumacza. Autobiografia rozwiewa wątpliwości: to naprawdę był karawan, kupiony za bezcen w zakładzie pogrzebowym. Young musiał robić niesamowite wrażenie, kiedy przyjeżdżał pod dom dziewczyny.

O ekscesach spod znaku „sex, drugs and rock’n’roll” autor się za bardzo nie rozpisuje, ale zaznacza, że były. Przyznaje, że lubił se czasem coś wciągnąć, a alkohol i marihuana w ogóle nie były mu obce, ale udało mu się uniknąć heroiny, która zabrała dwóch jego bliskich przyjaciół. Do przygód seksualnych ma stosunek krytyczny, zauważając, że doprowadziły do rozpadu jego dwóch pierwszych małżeństw. Swoją drogą pójść się zbadać na rzeżączkę i dostać na stole u doktora ataku padaczki, to przeżycie nie do pozazdroszczenia.

Jeśli chodzi o rodzinę i przyjaciół, Young wydaje się nie żywić do nikogo urazy. Nadal przyjaźni się z Davidem Geffenem, którego wytwórnia wystosowała do niego ów absurdalny pozew. Dwie byłe żony z lat siedemdziesiątych dobrze wspomina i dostrzega, że jeszcze wtedy nie dojrzał do związku; książka jest też pełna wyrazów miłości do Pegi, z którą małżeństwo trwało najdłużej. W chwili pisania nie sposób jednak było przewidzieć, że nie minie dziesięć lat, kiedy Youngowie się rozstaną, a muzyk zwiąże się ze znaną aktorką Daryl Hannah. Young często też wspomina o dzieciach: starszy syn Zeke miał lżejszą formę porażenia mózgowego i pracuje jako inżynier dźwięku, a młodszy Ben jest niesamodzielny i wśród jego opiekunów znalazł się polski akcent – pielęgniarz Marian  Zemla. O córce Amber dowiadujemy się sporo mniej (jest artystką). Wśród przyjaciół szczególne miejsce zajmują Stephen Stills i zmarły kilka lat wcześniej producent płytowy David Briggs.

W ramach tej luźnej gawędy autor wielokrotnie powraca do kilku swoich głównych idefiksów. Mowa przede wszystkim o nowym formacie dźwiękowym PureTone (ostatecznie nazwanym Pono), który miał jakoby zrewolucjonizować słuchanie muzyki i gwarantować w streamingu jakość dźwięku bliską grania na żywo. Poza tym, w ramach poszukiwań ekologicznych, przerobił potężnego lincolna na prąd i biomasę, a gdy auto mu się zjarało, zaraz wziął się do odbudowy. Young jest ewidentnie idealistą, ale z perspektywy ponad dekady widać, że jego pomysły nie znajdują szerszego oddźwięku (projekt Pono padł po trzech latach od premiery, w 2017). W kwestii poglądów politycznych, w tym oceny Reagana, wykręca się od opinii po tym, jak dwaj dziennikarze w latach 80. zniekształcili jego wypowiedź (co też tłumaczy jego niechęć do wywiadów). Co się zaś tyczy religii – wychodzi raczej na panteistę i nie dowierza religii zorganizowanej.

Pocahontas

Tłumaczenie, rzecz jasna, lepsze niż w książce Downinga, nie dopatrzyłem się żadnych większych byków. Zdjęć jest sporo, na stronach rozdzielających rozdziały – przedstawiają artystę  zarówno w okolicznościach rodzinnych, jak i zawodowych. Na tylnej stronie okładki znalazła się fotografia wykonana przez Lindę McCartney.