1. Żółw się rusza!
Ze
smutkiem, acz bez zaskoczenia przyjąłem wiadomość o śmierci sir Terry’ego
Pratchetta. Autor ten zdecydowanie należał do grona tych, którzy ukształtowali
mnie jako czytelnika i pisalnika, a spośród fantasów tworzy u mnie na ścianie
trójcę wraz z J.R.R. Tolkienem i Robertem Jordanem, notabene zmarłym niewiele
przed zdiagnozowaniem u Pratchetta choroby.
Na
Histerykach.org wątek o twórcy „Świata Dysku” powstał stosunkowo niedawno,
dopiero 2 marca. Opinie były zróżnicowane. Jeden user deklarował:
Beznadziejne
książki pisał. Przeczytałem "Kolor Magii" oraz częściowo "Blask
Fantastyczny", i jestem zmuszony powiedzieć, że takiego grafomaństwa nie
czytałem od wydania "Mein Kampf". (…) Himilsbach w swoich opowiadaniach
zawierał więcej puenty niż cała saga "Świata Dysku" razem wzięta.
Nie ma to jak oceniać całą serię po
przeczytaniu półtora tomu. Zwracam też uwagę, że nie każdy cykl powieści jest
sagą i że puenta wystarczy tylko jedna, pod warunkiem, że jest na końcu. Ale
jaki piękny Godwin przy okazji!
Inny
użytkownik zirytował mnie stwierdzeniem, że sir Terry nie pisał fantasy, bo
przecież poruszał poważne tematy. I to jest piękny przykład gettoizacji
fantastyki („krytycy nie znają się na smokach”). Tak samo o Lemie mówiono, że
nie pisał sajęs fikszyn, a tylko Wykorzystywał Kostium, bo to w końcu klasyk i
Wielki Pisatiel, zajmujący się wciąż aktualnymi problemami i odkrywaniem prawdy
o świecie, a nie opowiastkami dla gimbusów o herosach bzykających laserami (w
przypadku fantasy – o herosach rżnących mieczami). Skoro fantastyka jest z
definicji niepoważna, to autor piszący na poważne tematy nie może być fantastą,
co było do udowodnienia. Klasyfikacja tego rodzaju jest na ogół domeną Krytyców
z Tradycjami, starających się za wszelką cenę udowodnić, że dany pisarz Jest
Nasz, a nie Ich, tych fandomowych hoi polloi i am haarec.
No i jeszcze
jedna opinia: W żadnej innej książce nie ma tylu sytuacji, że wygrywa
cynizm, cwaniactwo. No
sorry, chybaśmy trochę innego Pratchetta czytali. Albo autor powyższego nie
czytał zbyt wielu innych książek. Jeden Gardło Dibbler wiosny nie czyni.
Moja znajomość
ze „Światem Dysku” zaczęła się w podstawówce, od notatki w piśmie „Secret
Service” o zapowiadanej wówczas grze przygodowej „Discworld”, opisującej
perypetie „czarodzieja podróżującego z zębatym kufrem”. Idea humorystycznego
fantasy całkiem mnie zaintrygowała, więc kiedy tylko zobaczyłem „Kolor magii” w
katalogu wysyłkowym Prószyńskiego i S-ka, namówiłem rodziców na zakup. Już po pierwszym
przeczytaniu uznałem, że to był dobry pomysł, chociaż ojciec profesjonalnym
okiem oceniał, że dialogi u Pratchetta konstruowane są pod kątem nabijania
objętości.
Wszyscy mówią,
żeby nie zaczynać od pierwszych tomów, bo wtedy Pratchett jeszcze nie wiedział,
co to fabuła, a i kreacja świata odbiegała od tego, co powszechnie się kojarzy
z Dyskiem – ot, gruby Patrycjusz, albo Śmierć zabijający ludzi dla kaprysu. Ale
z tego nie zdawałem sobie sprawy, a zresztą od których tomów niby miałem
zaczynać, skoro innych jeszcze na rynku nie było? Dzięki sprzedaży wysyłkowej
zaopatruwałem się więc w kolejne. Równoumagicznienie
z początku mnie znudziło, no bo jak to, nie ma Rincewinda i Dwukwiata, do
tego jakieś wiejskie klimata? Cienizna… Musiało minąć więcej czasu, zanim
doceniłem tę powieść. Za to punktem przełomowym okazał się Mort, w kierym nasz
ulubiony „wizzard” występuje epizodycznie, ale to nie za to Morta kochamy, lecz za kreację Śmierci,
który zaczyna tu być niezwykle sympatyczny. Potem Trzy wiedźmy, naszpikowane aluzjami nie tylko do Makbeta, ale i do innych dzieł Szekspira
oraz jego biografii, Piramidy, ze swą
parodią starożytnego Egiptu z jednej strony, a angielskich public schools z internatem z drugiej… Dysk okazał się bardzo
przyciągającym ciałem niebieskim.
Natomiast z
początku nie bardzo podeszła mi Straż,
do której przymierzyłem już w liceumie, podczas kolejnej tury czytania,
wzbogaconej o tomy, które wyszły od czasu poprzedniej. W ogóle cykl o Straży
Miejskiej jest chyba moim najmniej ulubionym, pomijając Zbrojnych. Ale to może dlatego, że wielu jego tomów jeszcze nie
przeczytałem, utknąwszy z całym cyklem na Maskaradzie.
Prawdziwym
hitem stały się zaś Ruchome obrazki.
– Dobra – powiedział. – Gotów?
Dobra. Jak brzmi imię pozawymiarowego monstrum, którego okrzyk to
„Tycotycotyco”?
– Yob Soddoth – odparł natychmiast
Myślak.
Nie wiem, czy potrafiłbym w
prosty sposób wytłumaczyć osobie postronnej, dlaczego po przeczytaniu tego
dialogu o mało nie zacząłem się dusić ze śmiechu. Do tego na Niewidocznym
Uniwersytecie wreszcie zapanowała stabilizacja w osobie nadrektora
Ridcully’ego… Czego chcieć więcej, man?
Okazało się,
że można, bo następny był Kosiarz –
jedna z najcieplejszych, a zarazem najbardziej zwariowanych książek cyklu, co
jest o tyle ciekawe (choć dla pratchettowców ani na włos nie zaskakujące), że
jedną z głównych ról odgrywa tu Śmierć. I dobrze pamiętam, jak w klasie
maturalnej, a może i po maturze, pojechałem do Bielska-Białej na finał międzynarodowej
olimpiady języka angielskiego, w którym zająłem VI miejsce i strułem się
surówką – a zaraz po przyjeździe do domu chyciłem się za Pomniejszych bogów. A może to były znowu Piramidy? Na jedno wychodzi…
Na
studiach przyszła pora na orientalizujące Ciekawe
czasy, które okazały się istotnie ciekawe. W końcu pewnego dnia, roku
pańskiego MMIV, Terry Pratchett przyjechał do miasta. Wziąłem swój egzemplarz Ruchomych obrazków i ruszyłem do Empiku po
autograf. Okazało się jednak, że organizatorzy nie docenili fandomu. Kolejka za
podpisem autora, który zainstalował się na drugim piętrze budynku ciągnęła się
daleko w Rynek Główny i większość fanów musiała się odbyć bez autografu. Ale i
tak byłem w dobrej sytuacji, stojąc na schodach na tyle blisko, że gdybym się
znalazł parę stopni wyżej, to nawet bym zobaczył Pratchetta wychodzącego do
windy. Cóż, trochę nie wyjszło, ale to nic, w końcu jeżeli miałbym ochotę
zobaczyć na własne oczy jakiegoś znanego pisarza, to zawsze mogę pojechać do
rodziców na wieś.
Poniżej braku autografu autora widać brak autografu Piotra W. Cholewy. |
Co tera? Nie
kupiłem jak dotąd ostatniej powieści Pratchetta, Para w ruch, i po bardzo rozbieżnych ocenach na temat jej poziomu nie
wiem, czy w ogóle się zdecyduję. W każdym momencie jednak mogę wrócić do tego,
co już mam przeczytano, nie mówiąc o zapoznaniu się z powieściami wydanymi po Maskaradzie. A tymczasem – ktoś inny będzie
musiał przejąć pochodnię…
I niech
wreszcie wydadzą po polsku Książkę
kucharską Niani Ogg, z przepisami na howondalandzkie curry, pigułki z suszonej żaby,
bułkę z kiełbasą GSP Dibblera, szarlotkę a la Bezdennie Głupi Johnson (na 30
ton jabłek), banana po bibliotekarsku, z uwagami na temat etykiety i
kongenialnymi ilustracjami Paula Kidby’ego…
Figgina też nie brakuje. |
2. Jaszczur żyje!
W związku ze
starzeniem się i wymieraniem starej gwardii rockmanów, wykonawcy umiejący
perfekcyjnie odtwarzać ich muzykę będą, jak przypuszczam, nabierać coraz
większego znaczenia. Hołdokapel jest wprawdzie od groma, ale niektóre prezentują
wyższy poziom od innych. Już parę lat temu zrobiło się głośno o The Australian
Pink Floyd Show, którzy mają nawet swoiste imprimatur Davida Gilmoura. Inną
opcją jest wymienialność składów: Paul Stanley i Gene Simmons wspominali już
kiedyś, że chcieliby, aby Kiss stał się zespołem nieśmiertelnym, więc w swoim
czasie przekażą innym muzykom swoje wizerunki sceniczne. Podobne wypowiedzi
słychać ostatnio w odniesieniu do Slipknot, a Residents być może czynią już tak
od dawna. Na polskiej scenie mamy zaś supergrupę Nowe Sytuacje, kontynuującą tradycje Republiki po śmierci Grzegorza Ciechowskiego.
Od czasów
licealnych, kiedy to w wakacje pomiędzy pierwszą a drugą klasą sprawiłem sobie
słynną koncertówkę Live and Dangerous,
Thin Lizzy pozostaje jedną z tych kapel, do których wracam zawsze z
upodobaniem. Optymistyczne harmonie (choć bywają wyjątki), gitarowe unisona,
nieco czarny głos Phila Lynotta, jego „opowiadająca” maniera wokalna i
towarzyszący temu wszystkiemu wizerunek gdzieś na przecięciu zabijaki z trudnej
dzielnicy, celtyckiego barda i bohatera Dzikiego Zachodu bezbłędnie trafiają w
moje zapotrzebowanie.
Lynott
rozwiązał zespół w 1983 roku, a trzy lata później zmarł wskutek problemów
narkotykowych. Oznaczało to w zasadzie koniec Thin Lizzy. W latach 90. jednak
grupa się reaktywowała, chociaż z historycznych członków grał w niej jedynie
gitarzysta ostatniego składu John Sykes, a później dołączył jeszcze Scott
Gorham (a Sykes odszedł po jakimś czasie). Mimo wszystko – cóż można powiedzieć
o Lizzy bez Lynotta? Ciemnoskóry Irlandczyk był zdecydowanym liderem postacią
na tyle charakterystyczną, że zespół opierał się w większej części na nim, więc
jakakolwiek reaktywacja mogła już mieć jedynie charakter cover bandu.
W końcu muzycy
tworzący „nowe” Thin Lizzy postanowili nagrać coś nowego, przy czym pod inną
nazwą: Black Star Riders. W znanym piśmie rockowym natknąłem się na recenzję
już drugiej ich płyty, z opinią, że to bardzo udana kontynuacja Lynottowych
tradycji. Z kolei Radio Kraków na swym funpagu zalinkowało singiel z
najnowszego albumu, Killer Instinct.
Brzmienie gitar, struktura utworu, głos, maniera i dykcja wokalisty – bardzo w
stylu. Świetna podróbka, ale… Refren jest tu tylko lekko przetworzonym tematem
ze zwrotki, a w starym Thin Lizzy refreny bywały wprost wybuchowe…
Niezrażony,
postanowiłem poszukać dalej. Aż w końcu przełączyłem na Bound for Glory z poprzedniego albumu. To już był strzał w
dziesiątkę, nawet konstrukcja tekstu wydaje się znajoma, pierwszy wers: Johnny Wong keeps trying to get it right,
natychmiast wywołuje skojarzenia z innym otwarciem, Valentino’s got a bookie shop…
Co prawda na drugi rzut ucha Ricky Warwick nie
jest aż tak bardzo podobny głosowo do Lynotta, tylko udatnie go naśladuje.
Kompozycyjnie też nie ma w tym nic szczególnie oryginalnego, komentatorzy na
Youtube zdemaskowali utwór jako zrzynkę trochę z Southbound, a trochę z Toughest
Street in Town, nie warto też udawać, że nie słyszy się wyraźnego nawiązania do Waiting for an Alibi, ale przecież w tej dyscyplinie chodzi właśnie o to, żeby
utwór jak najbardziej odzwierciedlał stylistykę Thin Lizzy. Wszystko to razem
sprawiło, że po raz pierwszy od dawna na skutek jakiejś piosenki polały się me
łzy czyste, rzęsiste. Dlatego właśnie powyższemu wywodowi brak spójności.
Odtwórczość też bywa fajna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz