Nadszedł marzec, najwyższa więc pora, żebym se
trochę podsumował muzycznie rok miniony. W ciągu 2016 moja
płytoteka poszerzyła się dość znacznie, bo aż o 36 wydawnictw,
co średnio oznacza 3 płyty w miesiącu. Wśród nich znalazł się
podwójny album koncertowy, którego obie płyty zostały wydane
osobno, a także czteropłytowy zestaw będący reedycją pięciu
albumów winylowych, plus bonusowy materiał z koncertu.
Biorąc pod uwagę kryterium językowe, 7 albumów (19%)
pochodzi z Polski i w większości zaśpiewane są po polsku (po
angielsku tylko pojedyncze piosenki). Resztę (81%) stanowią
dokonania wykonawców śpiewających po angielsku: Brytyjczyków (14
wydawnictw – 39%), Amerykanów (10 płyt – 28%),
Anglo-Australijczyków (2 płyty – 5,5%), Holendrów, Niemców i
Brazylijczyków (po 1 płycie – 2,7%). Heavy metal, łącznie z
odmianami bardziej ekstremalnymi, stanowił 17% (6 płyt, czyli 1/6
całości). Aż 10 albumów (28%) było dziełem zespołów, w
których występowali bracia. Na 36 wydawnictwach znalazło się 495
utworów, w tym 33 (6,6%) bonusowe, a tytuły 32 (6,4%) zawierały
imiona. Ich długość wahała się znacznie: od Parachutes
Coldplay (0:46) do Plague of Lighthouse Keepers Van Der
Graaf Generator (23:05).
Wykonawcy roku: Iggy Pop (płyta The Stooges,
płyta solowa i gościnny występ u Slasha), David Bowie (jedna płyta
własna i dwie, do których się przyczynił).
Płyta roku: One Way Ticket to Hell… and
Back The Darkness.
Piosenka roku: Search and Destroy The Stooges.
A tera – trzy ostatnie zdobycze 2016 goda.
Coldplay,
Viva la Vida, or Death and All His Friends, 2008
Od czasu Parachutes
panowie Martin, Buckland, Berryman i Champion rozwinęli się. Ich
czwarta płyta, przyozdobiona zwandalizowaną reprodukcją “Wolności
wiodącej lud na barykady” Eugeniusza Delacroix, uchodzi czasem za
największe osiągnięcie Coldplay. Nie kojarzę za bardzo dwóch
albumów, które przydarzyły się zespołowi w międzyczasie, postęp
jednak wyraźnie słychać.
Muzyka pozostaje spokojna i
nastrojowa, ale wyszlachetniała, nabrała rozmachu. Viva
la Vida brzmi bardzo przestrzennie –
nie dziwota, skoro za realizację nagrań wziął się sam Brian Eno.
Dużo tu partii smyczkowych, za które odpowiada Davide Rossi. Chris
Martin nadal brzmi nastrojowo, czasem zdaje się wręcz zbolały,
choć rzadziej niż na Parachutes
wykorzystuje falset, a nawet śpiewa
stosunkowo nisko. Lubi se za to sięgnąć po fortepian, który
słychać praktycznie w każdym utworze: podzwania majestatycznie już
w instrumentalnej (nie licząc chóralnych powywań w roli ornamentu)
uwerturze Life in Technicolor,
narastającej aż do wokalnego wejścia Martina w pierwszej
piosence, Cemeteries of London.
O ile Parachutes
była wieczorna, to album Viva
la Vida… kojarzy mi się ze wczesnym
rankiem, kiedy człowiek jest jeszcze nie do końca obudzony, ale już
zaczynają do niego docierać wrażenia zmysłowe z otaczającego
świata. A gdy słyszy Lost!,
jedną ze żwawszych piosenek tutaj,
opartą na organach i z rytmem
podkreślonym klaskaniem, to dociera do niego, że może i w ciągu
dnia będzie sporo do zrobienia, ale nie musi to być tak straszne,
jak mogło się wydawać w chwili, gdy budzik przemówił.
Na dodatek muzycy kombinują ze
strukturą kompozycji, niczym młodsi, bardziej przystępni bracia
Radiohead. Wspomniane wcześniej narastanie występuje niemal w
każdym utworze. 42 jest
trzyczęściowy: zaczyna się jak typowa coldplayowa fortepianówka
(głos Martina + fortepiano, z czasem wynurzają się smyki), potem
ożywia się, odlatuje w kierunku orientalnym, następuje dynamiczny
fragment ze śpiewem i krótka koda zurück do początkowego tematu.
Przepływ w drugą stronę ma miejsce w Lovers
in Japan/Reign of Love, dyptyku
złożonym z dynamicznego utworu z neworderową linią basu (nawet
tytuł brzmi jak pastisz new romantic lat 80.!) oraz nastrojowości
opartej o fortepian. Yes rozpoczyna
się zmyłkowym smyczkowym intrem w stylu retro, po którym wskakują
postukiwania, gitara slide (technika lubiana przez Jonny’ego
Bucklanda) i motywy smyczkowe ewokujące północnoafrykański
klimat. Następnie zalicza jeszcze ze dwie zmiany tempa i nastroju.
Skoro mowa o wpływach etnicznych, warto zwrócić uwagę na
Strawberry Swing z afrykańskimi “pajączkami”
gitarowymi.
Album ma dwa utwory tytułowe. Zasłużenie przebojowy
Viva la Vida, podniosły, acz sympatyczny: mocno
nasmyczkowany, z jakimiś dzwonami, z zaśpiewami w tle, z aranżacją
co chwila wzbogacaną o nowe lementy – to jakby płyta w pigułce.
Death and All His Friends pojawia się na samym końcu – z
początku senny, a potem, a jakże, się rozwija. Dopełnia go
bardziej elektroniczny utwór ukryty.
Lady
Pank, LP3, 1986
U zarania tego blogu wynatrząsałem się nad tekstami
Lady Pank na tyle mocno, że można by mnie wziąć za jakowegoś
hejtera. Tymczasem ja lubię ten zespół, więc żalskie teksty
piosenek, jakie od ponad 20 lat są jego udziałem, przede wszystkim
budzą we mnie uczucie przykrości. W tym roku jednak udało mi się
wyłowić spod choinki dwa albumy pochodzące jeszcze z lat 80.
Trzecia płyta Borysewicza, Panasewicza i kolegów jest
wyraźnie mniej przebojowa od turboklasycznej pierwszej, a nawet od
albumu Ohyda. Praktycznie żaden z niej utwór nie występuje
na kompilacjach największych hitów. Do tego ma słabą okładkę,
na której pod ogromnym tytułem płyty widnieje narysowany przez
basistę Pawła Mścisławskiego goły człowieczek zasłaniający
sobie przyrodzenie. Niektórzy doszukiwali się w tym aluzji do
incydentu wrocławskiego, kiedy to Jan Borysewicz pokazał
publiczności swój honor. Jest to jednak zbieg okoliczności, bo
cała płyta, łącznie z projektem okładki, była gotowa jeszcze
przed tym skandalem.
Czyżby był to najsłabszy album Lady Pank? Nie,
bezbarwność świątecznego Zimowego graffiti z lat 90.
trudno przebić, tu natomiast mamy jeszcze teksty Andrzeja
Mogielnickiego wszędzie oraz tak charakterystyczne dla pierwszego
etapu dziejów grupy brzmienie inspirowane The Police (choć powoli
wkradają się też już powoli wpływy komercyjnego rocka z USA).
Dwóm liderom zespołu towarzyszą po staremu Mścisławski i
gitarzysta rytmiczny Edmund “Emigrant” Stasiak, zaś miejsce
Jarosława Szlagowskiego za bębnami zajął Andrzej Dylewski (wcześniej w grupie Mech).
Nie jest źle. Wprawdzie przy pierwszym słuchaniu dwa
pierwsze kawałki wydały mi się za mało melodyjne, a w dodatku
Made in homo wydaje się autoplagiatem z Minus 10 w Rio
(zresztą z bezpośrednim nawiązaniem już w drugiej linijce). Za to
Babilon disco najt urzekł mnie bez trudu, choć dopiero w
refrenie. Brzmienie wzbogacone tu jest żeńskim śpiewem niejakiej
“Wiewióry” – Wikipedyjo podaje, że to Urszula Mogielnicka,
żona tekściarza. Najlepsza okazuje się Pierwsza linia: riff
gitarowy przypominający nieco Du du, syntezatory w zwrotce,
całkiem spora nośność refrenu, solo saksofonowe (Zbigniew
Namysłowski) oraz autoironiczny tekst. Równie porywający jest
finałowy Nigdy nie za wiele rock and rolla, szybki i z riffem
granym unisono – trochę jak Thin Lizzy.
A poza tym – ladypankowa norma, czasem szybciej,
czasem wolniej. Teksty czasem ironicznie miłosne (Och, Luczija),
a czasami naładowane bardziej absurdalną symboliką (Made in
homo, Osobno). Wszędzie unosi się typowa dla
wczesnego Lady Pank atmosfera pomiędzy hedonizmem a z tego hedonizmu
kpiną.
W tej serii reedycji Lady Pank (z 2007 r.) do prawie
każdego albumu dodano jakieś bonusy. W przypadku LP3 są
cztery, w tym suicydalny przebój Sztuka latania i żart w
postaci zaaranżowanego w ladypankowym stylu i zaśpiewanego podpitym
głosem fragmentu Augustowskich nocy.
Lady
Pank, Tacy sami, 1988
Kolejna płyta, którą dawniej
miałem na kasecie, jest właściwie czwartym regularnym albumem Lady
Pank (nie licząc Drop Everything,
anglojęzycznej wersji debiutu, oraz dwóch płyt z muzyką do
serialu animowanego O dwóch takich, co
ukradli księżyc – nie mylić z
dużo, dużo wcześniejszym filmem aktorskim z rolami Lecha i
Jarosława Kaczyńskich).
Zespół (skład jak wyżej, tyle że
na perkusji perkusił Wiesław Gola) odchodzi tu od swojego
sygnaturowego stylu inspiranego The Police, zwracając się ku
stylistyce bliskiej amerykańskiego komercyjnego hard rocka. W wielu
przypadkach brzmienie zdominowały syntezatory – grają na nich
gościnnie realizator Rafał Paczkowski oraz sesyjniak Jerzy
Suchocki. Swoją drogą, brzmienie klawiszy na tej płycie jak
mało co kojarzy mi się z dzieciństwem. Słychać
też powszechnie elektroniczną perkusję.
Najbardziej syntetyczny jest Oglądamy
film – z tekstem quasi-rapowanym
przez Borysewicza. Co ciekawe, słuchając wersji kasetowej,
przyzwyczaiłem się, że rozpoczyna on stronę B, wypadając przed
Zostawcie Titanica.
Tymczasem na płycie jest już drugi, pomiędzy utworem tytułowym a
Johnem Belushim.
Szok to dla mnie porównywalny z tym, jaki przeżyłem, kiedy się
dowiedziałem, że na drugiej płycie Zeppelinów czwartym utworem
jest Thank You
i dopiero po nim Heartbreaker,
a nie odwrotnie.
Zerwanie z przeszłością nastąpiło
też w dziedzinie tekstów: miejsce Mogielnickiego zajęli Jacek
Skubikowski, Marek Dutkiewicz, Zbigniew Hołdys i sam Grzegorz
Ciechowski. Odbyło się to jednak kosztem charakterystycznej ironii
i zjadliwości, obecnych w dużych ilościach na wcześniejszych
albumach. Tutaj może tylko Oglądamy
film Ciechowskiego się łapie, poza
tym mamy klimata są liryczne i niekiedy nawet wręcz patetyczne.
Lady zmieniła brzmienie, ale nie
straciła przebojowości. Tacy sami,
Mała wojna, Zostawcie Titanica
– to przecież jedne z większych hitów zespołu w ogóle:
pierwszy dynamiczny, drugi – balladowy, z antywojennym tekstem
Hołdysa, któremu dodatkowego patosu dodają organy w tle, Titanic
zaś to kombinacja szybkiego tempa i
smutnej melodii, czyli coś, co rzadko pozostawia mnie obojętnym,
choć w tym przypadku utwór zdaje mi się troszeczkę zajeżdżony
w radiach. Równie wyeksploatowaną Małą
wojnę równoważy, także balladowy,
John Belushi
(inc. “Albania to był raj”). Tytuł “ukrytej perły”
przyznaję zaś piosence To co mam,
niewątpliwie melodyjnej i mocno zsyntetyzowanej. Pod pewnymi
względami widzę w niej zresztą pierwowzór Na
falochronie zespołu Emigranci,
założonego przez Stasiaka po odejściu z Lady Pank i z Pawłem
Kukizem przy mikrofonie. Słabszym fragmentem albumu pozostaje
końcówka – Ratuj tylko mnie i
Martwy postój,
oba z tekstami Ciechowskiego, cokolwiek się dłużą. Wydanie
zostało wzbogacone bonusem w postaci ballady pod dość trafnym
tytułem Zasypiam nad ranem,
bardzo osiemdziesiątej brzmieniowo, a jednocześnie zapowiadającej
już poniekąd nastrojowe oblicze Lady w dekadzie następnej.