Czas na kolejną porcję płyt. Tym razem omówiono pięć
albumów, w tym jeden polski. Żaden z omawianych zespołów nie miał
w składzie braci, ale za to zebrało się w sumie aż dziesięć
piosenek z imieniem w tytule (dominowały imiona żeńskie).
Coldplay, Parachutes, 2000
Wracając w
listopadzie z Mazur, zanabyłem płytę, którą miałem na liście
od samego roku wydania. Debiut brytyjskiego Coldplay był mocnym
wydarzeniem na przełomie tysiącleci, choć płyta nie zawiera
szczególnie ostentacyjnych fajerwerków. Muzyka jest to łagodna,
oszczędna, chciałoby się powiedzieć – introwertyczna. Taka
bardziej wyciszeniowa sprawa, raczej na wieczorne ukojenie niż po
to, żeby rankiem postawić człowieka na nogi; raczej po imprezie
niż na imprezę. W sam raz do siedzenia nocą przy biurku z kubkiem
czegoś gorącego, ale równie dobrze sprawdza się podczas powrotu z
kolegami w środku zimowej nocy piechotą z Łagiewnik na Miasteczko
Studenckie, gdy łypią na nas samotne sygnalizatory na pustych
ulicach.
Gdybym miał
sklasyfikować Coldplay gatunkowo, nazwałbym to postbritpopem – w
nawiązaniu do bardziej refleksyjnego oblicza tego nurtu. Wokalista
Chris Martin brzmi trochę jakby Jeff Buckley (nie sugeruję w tym
momencie, że Buckley junior to britpop), ma jakieś punkty styczne z
Thomem Yorkiem, w każdym razie falset mu nieobcy. Gra na klawiszach,
które mają tu sporo do powiedzenia. Jeśli na pierwszy plan
wychodzi gitara, na której gra Jonny Buckland, to nie czaduje, tylko
robi klimat, jest rzewna i rozedrgana.
Pierwszy
utwór, Don’t Panic, swoją drogą singlowy, wydaje się
wręcz antytezą typowego płytowego otwieracza: spokojny, dość
senny, z Martinem przechodzącym od normalnego głosu do falsetu, z
akompaniamentem gitary akustycznej (w ogóle dużo jej na tej
płycie), “pływającą” elektryczną wchodzącą w refrenie,
fortepianowym przerywnikiem, a nawet krótką solówką. Szkoda, że
trwa tylko dwie minuty z hakiem. Shiver za to jest znacznie
dłuższy i nieco żwawszy; ja nie spec od Jeffa Buckleya, ale Martin
sam przyznawał, że w tym konkretnym utworze inspirował się tak
mocno, że prawie zrzynał. Największym hitem z Parachutes okazał
się jednak Yellow, wchodząc do brytyjskiej pierwszej piątki.
Zasłużenie – to przykład Coldplay całkiem dynamicznego (nie
mylić z motorycznym), w którym delikatny głos Martina wzmacnia
okazjonalnie jazgotliwa gitara: kto dużo słucha starego Myslovitz,
ten rozpozna znajomy wzór. Moim ulubionym pozostaje Trouble,
oparty na fortepianowym motywie i z refrenem kojarzącym mi
się z co bardziej nastrojowymi utworami Pink Floyd.
A jak wypadł materiał niesinglowy?
Tytułowy Parachutes to króciutka (tylko 46 sekund!)
akustyczna ballada. Pozostałe kawałki mniej się rzucają w ucho, z
wyjątkiem finałowego Everything’s Not Lost, gdzie
podzwaniający fortepian i powtarzalna zagrywka gitary nieźle się
uzupełniają. Na deser zespół dorzucił jeszcze ukryty utwór –
taki dosyć do poduszki, z fisharmonią.
Coma, Pierwsze wyjście z mroku,
2004
Ktoś mógłby zadać pytanie, co na tym blogu robi zespół powszechnie wyśmiewany i krytykowany – za zmanierowanego
wokalistę, pretensjonalne teksty, przegadanie i patos, uchodzący
wręcz za uosobienie wszystkiego, co jest nie tak z polskim rockiem.
Ano tak się składa, że akurat ja tę muzykę lubię, choć
rozumiem, co w niej może być denerwującego. Muszę przyznać, że
głos Piotra Roguckiego także i mnie ongiś irytował, a dołująca
atmosfera utworów Comy bywa męcząca – jednak styl tej grupy nie
pokrywa się z moją definicją “wszystkiego, co najgorsze w
polskim rocku”, bo za najgorszy grzech krajowych wykonawców muzyki
skalnej uważam brak nie to nawet, że melodii, ale w ogóle jakiegoś
wyrazistego charakteru, zaś “Rogucowi” i spółce
charakterystycznego stylu trudno odmówić (w dodatku mają dystans
do siebie). W rezultacie Pierwsze wyjście z mroku uważam za
jedną z lepszych płyt, jakie zdobyłem w 2016 roku. Późniejsze
albumy Comy już nie robiły na mnie takiego wrażenia.
Ten debiut
charakteryzuje się posępną atmosferą, budowaną, w szczególności,
przez wyraziste pochody basowe (gra Rafał Matuszak). Potężne,
rozbujane riffy ewokują już to Tool, już to Rage Against The
Machine. Rozmach, monumentalność, patos, angst. Trochę hard rock,
trochę grunge, trochę coś tam jeszcze, dużo zmian tempa, dynamiki
i nastroju. Żaden z utworów nie schodzi poniżej 4 minut, więc nie
brakuje miejsca na kombinacje.
Już samo
otwarcie jest niekiepszczańskie: ośmiominutowy Leszek Żukowski
zaczyna się od ponurego basu i zawodzenia Roguckiego, a potem
napięcie rośnie. Tytułowy Leszek to po prostu znajomy, któremu
“Roguc” dedykował piosenkę, co bynajmniej nie musi znaczyć, że
angstowaty tekst ma być jego monologiem wewnętrznym. Spośród
dalszych kawałków wyróżnia się “na swój sposób przebojowy”
Sierpień (w suwalskim sklepie przez moment nie wiedziałem,
którą płytę Comy sobie kupić, bo na jednej był Sierpień,
a na drugiej Listopad – a nie pamiętałem, który to z nich
mi się podobał). W Chaosie kontrolowanym basowi wtóruje
funkująca gitara, w utworze tytułowym pada fragment reprezentatywny
dla turpistycznej poetyki Roguckiego: Prorocy porzygali się i
śpią, poeci umierają w grobach strof, anioły śmierdzą potem,
żrą kiełbasę, mają w dópie żywych. Jest tam też
niezła solówka gitary z kaczką. Wytchnienie dają ballady Pasażer
(nic wspólnego z Iggym Popem) i Spadam. Tymczasem w Ocaleniu
zastosowany został kontrast pomiędzy zwrotką, która byłaby
balladowata, gdyby nie wojenny werbel i jakieś niepokojące,
samplowane głosy w tle, a czadowym refrenem. Nierówny jest
dziewiąty utwór pod brzydkim tytułem: na plus mu trzeba zaliczyć
orientalnie pobrzękującą gitarę w zwrotkach i ogólne budowanie
napięcia, ale ogólnie rzecz biorąc, za bardzo się ciągnie.
Największą wadę płyty stanowi jej długość, która, w
zestawieniu ze stylistyczną jednostajnością, może zmęczyć.
Gdybym miał płytę odchudzić, to wywaliłbym Czas globalnej
niepogody. Brałem też pod uwagę Sto tysięcy jednakowych
miast, ale ten kawałek w sumie może zostać.
Finałem
albumu jest Zbyszek – rozbudowany, głównie instrumentalny,
z krótkim fragmentem dołującego, suicydalnego tekstu, ale po nim
dostajemy jeszcze ukryty utwór Skaczemy, dynamiczny, dość
konwencjonalny i z pozoru imprezowy, ale w głębi jednak angstowy (o
byciu przymuszanym do rozrywki, na którą się nie ma ochoty?), w
którym Roguc momentami zbliża się głosowo do wściekłego
Grzegorza Markowskiego.
PJ Harvey, Is This Desire?,
1998
Album ten trafił do mnie w nietypowy sposób. Najpierw
przeczytałem gdzieś – chyba w “Machinie” – o Polly Jean
Harvey jako o “najbrzydszej wokalistce świata”, co wydało mi
się określeniem dość ordynarnym, tym bardziej, że wokalistkę
zasadniczo powinno się oceniać po głosie. Swoją drogą, jak się
później okazało, Harvey niespecjalnie przejmowała się tym, co
powszechnie przyjmuje się za atrakcyjność, realizując postulat
alternatywności pod względem wizerunkowym tak samo, jak pod
muzycznym. A jeśli – mało prawdopodobne – autor tamtego
artykułu, pisząc o “najbrzydszej wokalistce”, rzeczywiście
miał na myśli aspekt artystyczny, wtedy nawet pasuje. Bo twórczość
PJ Harvey nie jest taka znów łatwa w odbiorze.
Jak by nie było, nazwisko zapamiętałem, dzięki czemu
zwróciłem potem uwagę na recenzję Is This Desire? w “Tylko
Rocku”. Płyta dostała pięć gwiazdek, czyli najwyższą możliwą
ocenę, a szczególnie zachęcające były porównania do Nicka
Cave’a – jak się później okazało, tym bardziej uzasadnione,
że Cave i Harvey czasem współpracowali (Henry Lee!), a
potem nawet byli związkiem. Czy poszedłem sobie ją wtedy kupić?
Nie! Mój brat cioteczny, wówczas w szkole podstawowej, z bliżej
niewyjaśnionych przyczyn dostał album na kasecie od nauczycielki,
ale mu się nie podobało, więc mi oddał. Przyznam, że jest to
płyta, do której musiałem dojrzeć, choć jej swoista
alternatywność była intrygująca już za pierwszym razem.
Opis w książeczce nie rozgranicza kompetencji
poszczególnych muzyków, jednak w składzie znaleźli się dwaj
znani multiinstrumentaliści: stały współpracownik wokalistki John
Parish oraz Mick Harvey (zbieżność nazwisk przypadkowa), od lat
towarzysz artystyczny Nicka Cave’a. Sama PJ Harvey to
artystka angielska, ale z jakiegoś powodu jej muzyka kojarzy mi się
z amerykańską prowincją. Nie w sensie stetsonów, kowboj(k)ów,
whisky, pickupów i powiewającej flagi Konfederacji, ale jakimś
takim… południowo-gotyckim: oceanu szum, wilgotny mrok mokradeł,
małe miasteczka kryjące w sobie mroczne sekrety, gdzie namiętność
splata się ze zbrodnią… Tego typu klimata. Pod względem
muzycznym gwarantuje je sięganie przez Harvey do folku i bluesa,
zespawanych z nowocześniejszymi brzmieniami.
Już sam otwieracz jest jednym z najlepszych fragmentów
płyty: folkowata, akustyczna ballada Angelene. Na naszym
gruncie skowerował ją zespół Hey z gościnnym udziałem Agnieszki
Chylińskiej. O ile do ryku tej ostatniej po latach podchodzę z
większą tolerancją, o tyle do tego utworu pasuje on jak pięść
do nosa; wersja Harvey pozostaje nie do przebicia. Po Angelene
idzie dynamiczny The Sky Lit Up oraz niepokojący The
Wind z szepczącą Harvey, samplami z Planety małp i
podzwaniającym wibrafonem; tekst opowiada o kaplicy św. Katarzyny w
Abbotsbury. Najbardziej konwencjonalny w zestawie okazuje się
dudniący basem A Perfect Day Elise, który zresztą ukazał
się na singlu.
Do mniej skomplikowanych piosenek należy Catherine,
oparta na prostym akompaniamencie gitary akustycznej: podmiot
liryczny wyznaje tu bezmiar swojej zawiści wobec tytułowej
Catherine. Jeszcze ascetyczniej brzmi Electric Light, w którym
śpiewowi Harvey wtórują coś jakby odgłosy z dna morza
(prawdopodobnie są to basowe rejestry organów). Z kolei My
Beautiful Leah oraz Joy wykorzystują quasi-industrialne
rytmy i potwornie przesterowany bas – w tym pierwszym przypadku
wzmacniają go smyczki. Joy w ogóle wydaje mi się punktem
kulminacyjnym albumu – rzężący na powtarzalnym motywie, z Harvey
wykrzykującą tekst o samotnej kobiecie bez perspektyw, w dodatku
urywa się niespodziewanie, jak nagle skrócona agonia. Po nim
dla uspokojenia następuje druga po Angelene perła balladowa
– The River, wychodząca od fortepianu, narastająca o
orkiestrowe tło i z gościnnym występem trębacza (Terry Edwards).
Dalej mamy motoryczny i dość konwencjonalny No Girl So Sweet z
przetworzonym głosem wokalistki oraz finałową balladę tytułową,
gdzie znów nastrój buduje gitara elektryczna i organy.
W sumie to właśnie przyszło mi do głowy, że utwory
na płycie są ułożone prawie symetrycznie: najpierw w sekwencji
ballada – dynamiczny – nastrojowy ze smyczkami – hałaśliwy –
znów dynamiczny – minimalistyczny, a potem z powrotem.
Dead Can Dance, Within the Realm of a Dying Sun, 1987
Zanim zostałem rockfanem, moje zainteresowania muzyczne
skupiały się wokół folku i trochę muzyki dawnej. W naturalny
więc sposób moją uwagę przyciągnął ongiś zespół Dead Can
Dance, który zaczynał od rocka gotyckiego, a potem przekroczył
granice gatunkowe, tworząc własną ścieżkę, pozszywaną z
szeroko pojętej muzyki świata, muzyki dawnej czy nawet elementów
poważnych.
Formację tworzyło dwoje australijskich wokalistów i
multiinstrumentalistów, Lisa Gerrard i Brendan Perry. Ona –
obdarzona głosem o potężnej skali, jakby stworzonym do śpiewania
monumentalnych partii wokalnych bez słów albo w wymyślonym języku,
on zaś brzmiący niczym siwobrody mędrzec i bardziej skłonny do
wydobywania z ust swoich jakichś artykułowanych tekstów. Pewnym
symbolem synkretyzmu muzycznego Dead Can Dance jest jeden z
ulubionych instrumentów Lisy Gerrard, yangqin (według
Wade’a-Gilesa yang ch’in), czyli chińska wersja
europejskich cymbałów (nazwa oznacza dosłownie “cudzoziemską
cytrę”).
Within the Realm of a Dying Sun to trzeci album
zespołu i pierwszy, na którym skład ograniczał się wyłącznie
do duetu Gerrard-Perry. Do pomocy zaangażowano jednak kilkoro
muzyków gościnnych – kwintet smyczkowy, kwartet dęty o
zdecydowanie dawnym brzmieniu zdominowanym przez puzony, oboistkę
oraz kotlistę. Efekt był mocno odległy od tego, co zwykle się
określa mianem rocka. Muzyka stworzona przez duet brzmi tu wprost
symfonicznie. Wszędzie panuje nierealna, oniryczna atmosfera, a ze
względu na swój monumentalizm ma w sobie nawet coś sakralnego.
Wrażenie to potęgują dźwięki zbliżone do dzwonów, które
słyszymy na samym początku, w Anywhere Out of the World.
Dzwony stanowią też istotną część brzmienia w przedostatnim
Summoning of the Muse. Co się tyczy instrumentów, to pełnej
rozpiski we wkładce płyty brakuje, więc trudno czasami się
zorientować, na czym oni tam grają, ale nie da się ukryć, że
aranżacje są pomysłowe.
Na pierwszej połowie płyty wokalnie dominuje Perry
(choć Windfall właściwie jest instrumentalny), Lisa Gerrard
natomiast po raz pierwszy pokazuje, co potrafi, w Dawn of the
Iconoclast, najkrótszym utworze na płycie, rozpoczynającym się
posępnymi trąbami. Do najmocniejszych punktów należy Cantara,
rozwijająca się przez prawie sześć minut – są tu i długie
partie instrumentalne, i zmiany tempa, i wokalizy Gerrard, i wokalne
unisona duetu. Persephone jest jeszcze dłuższa i jeszcze
bardziej podniosła, może nawet zbyt spiżowa jak na mój gust.
Warto wspomnieć o okładce, uzupełniającej niesamowity nastrój całości:
widnieje na niej postać przykrytej całunem, wsparta o mur z
zakratowanym okienkiem. Jest to zdjęcie grobowca rodziny Raspailów
z cmentarza Ojca Krzesła w Paryżu.
Podsumowując – “przyzwanie Muzy” zakończyło się sukcesem, a duet nie
zamierzał na tym poprzestać…
Dead Can Dance, Into the
Labyrinth, 1994
Po albumie opisanym wyżej Dead Can Dance nagrali
jeszcze The Serpent’s Egg, którego dotąd nie miałem
okazji słyszeć, oraz inspirowany w największym stopniu muzyką
dawną Aion (z reprodukcją Hieronima Boscha na okładce).
Szósty longplay Lisy Gerrard i Brendana Perry’ego prezentował
natomiast mocniejszy nacisk na brzmienia etniczne. Jest to mój
ulubiony album zespołu i podobnie jak w przypadku PJ Harvey, miałem
go wcześniej na kasecie.
Tym razem duet działa samodzielnie, bez pobocznych
muzyków. Podobnie jak na Aion, posiłkuje się czasem
twórczością cudzą. The Wind that Shakes the Barley to
popis Lisy a capella w interpretacji słynnej pieśni Roberta
Dwyera Joyce’a, wspominającej irlandzkie powstanie z 1798 r., od
której tytuł wziął również film Kena Loacha (poświęcony
wypadkom już dwudziestowiecznym). Natomiast śpiewany przez
Perry’ego finał, How Fortunate the Man with None, powstał
do słów Bertolta Brechta.
Początek płyty jest bardzo w stylu Dying Sun –
utwór Yulunga (The Spirit Dance) otwiera wokaliza Lisy
Gerrard na tle quasi-symfonicznego brzmienia. Potem jednak, mimo
australijskiego tytułu, utwór nabiera klimatu bliskowschodniego:
coś jakby skrzypce (?), poklepywane bębny przypominające indyjską
tablę. Zresztą, jeśli chodzi o ciekawe etniczne perkusjonalia, to
występują one właściwie w każdym utworze. Brendan po raz
pierwszy daje głos w The Ubiquitous Mr. Lovegrove, gdzie jego
indyferentnemu barytonowi towarzyszy burdonowe brzęczenie sitaru,
jakieś bliskowschodnie smyki i orientalna szałamaja. Ale to nie
jest największy hajlajt Perry’ego na tej płycie. The Carnival
Is Over charakteryzuje się dostojeństwem i jakąś taką
bajkowością, a równocześnie jest na tyle przystępny, że trafił
nawet na singiel. Równie dobrze wypada oparty na brzmieniu klawego
syna Tell Me About the Forest (You Once Called Home).
A co z utworami bez słów? Towards the Within to
wprost kwintesencja stylu Dead Can Dance w wersji etnicznej – nic
dziwnego, że później zatytułowali odeń koncertówkę. Zaczyna
się od żałobnie brzmiącego dwugłosu, a potem coraz bardziej się
rozwija przez swe siedem minut; Gerrard i Perry mają tu oboje pole
do popisu jako wokaliści. Ariadne, choć jest jednym z kilku
na płycie utworów nawiązujących do mitu o Tezeuszu, nie
pozostawiła u mnie wyraźniejszego wrażenia, może dlatego, że
trwa tylko dwie minuty. Inne drobiazgi to dość dynamiczny Saldek,
zdominowany przez wokalizę Gerrard (jak podaje Wikipedia –
w Pakistanie wykorzystywany w spotach reklamowych firmy
obuwniczej), oraz Emmeleia – unisono a capella w
nieistniejącym języku.
Trzeba tu dodać, że płyta brzmi bardzo przestrzennie,
zwłaszcza śpiew, i słyszę to nawet ja, do audiofilów się
bynajmniej nie zaliczając. Nic dziwnego, skoro miejscem nagrań było
prywatne studio Perry’ego, Quivvy Church, urządzone w nieczynnym
XIX-wiecznym kościele w hrabstwie Cavan w Irlandii. Wspomniana już
pieśń How Fortunate the Man with None, monumentalna i jakby
lamentacyjna, o wydźwięku marnościowym, stanowi godny finał dla
tego albumu spoza czasu.
Hm, w życiu bym nie wpadła na to, by szukać wpływów Buckleya w [i]Shiver[/i], ale faktycznie, teraz je dostrzegam. W próbach upodobnienia się do jego charakterystycznego śpiewu, w gitarze, a nawet w pomyśle na teledysk. I też lubię [i]Trouble[/i], ale niestety jako jedyną piosenkę tego zespołu.
OdpowiedzUsuńWspomniane albumy PJ Harvey i DCD znam bardzo pobieżnie (za wyjątkiem pojedynczych utworów), ale po tym wpisie czuję, że koniecznie muszę je nadrobić.
Ach, nie to kodowanie...
Usuń