Ambitnie
zaplanowałem, że w roku 2017 przeczytam 15 książek. Udało się tylko 12, czyli
wykonałem 80% planu. Przynajmniej udało mi się zmieścić w formule jednej
książki miesięcznie. Sytuacja nie wygląda jednakże tak znowu źle, jeśli dodać
6, które czytałem przy okazji tłumaczenia – co prawda pięć z nich było cienkich
(objętościowo), ale za to szósta to cegła.
·
Tym razem listę lektur zdominowały powieści, kierych było 6, czyli równo
połowa. Poza nimi literaturę piękną reprezentowała gruba antologia poezji. Na resztę
złożyły się 2 opracowania historyczne (w tym jedno z serii Historyczne bitwy),
1 biografia (czyli poniekąd też opracowanie historyczne), 1 publikacja bronioznawcza
(niekoniecznie bardzo historyczna), 1 przewodnik po serialu telewizyjnym.
·
Nastąpił wyraźny powrót do tematyki chińskiej, której dotyczyło 5 książek
(42%), podczas gdy 4 (33%), nie licząc części antologii poezji, osadzone były w
USA.
·
Wśród powieści znalazły się 4 kryminały, 1 horror i 1 antyutopia.
·
Wszystkie książki przeczytałem w języku polskim, ale tylko dla trzech z
nich (25%) był to język oryginalny. Reszta to przekłady: z języka angielskiego
(8, czyli 66%) oraz francuskiego (1, czyli 8,3%).
·
Co do autorów anglojęzycznych, to w przypadku jednej pozycji mieliśmy 1
polskiego redaktora i 125 poetów z Anglii, Szkocji, Irlandii i USA. Prócz tego
pojawiło się 3 Amerykanów (w tym 1 Chińczyk), 1 Kanadyjka i 1 Holender.
·
Za autora roku należy uznać tegoż Holendra, Roberta van Gulika,
odpowiedzialnego za aż 3 książki (25%) przeczytane przeze mnie w tym roku.
·
Najlepszy był Tomek Beksiński. Portret prawdziwy Wiesława Weissa,
zaś największa kicha to Imperium chińskie Pierre’a Picquarta.
10. Robert van Gulik, Sędzia Di i złote morderstwa,
przełożyła Maryna Ochab, Warszawa 2006
przełożyła Maryna Ochab, Warszawa 2006
Sędzia
pokoju Di Renjie to postać
autentyczna z VII wieku (między innymi z czasów panowania cesarzowej Wu Zetian), ale szczególną
sławę zyskał jako bohater późniejszych powieści kryminalnych zwanych gong'an. Jedną z nich, osiemnastowieczną Di gong an (Sprawy
sędziego Di), przełożył na angielski w 1949 r. holenderski orientalista i dyplomata Robert van Gulik. Praca ta
zainspirzyła go na tyle, że zaczął pisać własne kryminały z tym samym
bohaterem, w formie bardziej przystępnej dla zachodniego czytelnika.
Opublikował tego kilkanaście tomów, które w 2006 r., na swoje
sześćdziesięciolecie, Państwowy Instytut Wydawniczy (PIW) wydał po polsku.
Będąc
na Mazurach, chciałem sobie poczytać przygody sędziego Di w interpretacji
holenderskiego autora, ale nie wiedziałem, od którego tomu zacząć. Kolejność wydawania w
Polsce nie pokrywała się z oryginalną, a długość pobytu kazała mi wybrać coś
cieńszego, nie pozwalając złapać najpierw za pierwszy spośród chińskich
kryminałów van Gulika – Sędziego Di w
labiryncie. Ostatecznie zdecydowałem się na Złote morderstwa, bo choć napisane zostały jako trzecie (w 1959 r.), to jednak przedstawiają
sam początek kariery sędziego, w roku 663.
Ugruntowują
się tu znane z innych powieści elementy świata przedstawionego. Sędzia Di
wyjeżdża ze stolicy (czyli z Chang’an,
dziś Xi’an – pamiętajmy, że nie było jeszcze Pekinu),
otrzymawszy swą pierwszą nominację na stanowisko naczelnika okręgu na głuchej
prowincji, w szantuńskim mieście portowym Peng-lai ze sporą mniejszością koreańską. Towarzyszy mu wierny sługa
Hoong, który po dotarciu na miejsce zostanie sierżantem trybunału. W podróży obaj napotykają
dwóch „janosików”,
Ma Joonga i Chiao Taia, którzy jednak, oczarowani tyleż talentem szermierczym
sędziego, co jego urokiem osobistym, postanawiają podjąć legalną pracę jako
jego asystenci.
W
samym Peng-lai praca czeka już od samego przybycia: Di dobrowolnie zgłosił się
na to właśnie stanowisko, gdyż jego poprzednik, sędzia Wang, został otruty. Ale
to nie będzie jedyna zagadka do rozwiązania. U van Gulika, podobnie jak w
klasycznych kryminałach chińskich, w każdym tomie śledczy pracuje nad trzema
sprawami równolegle. Musi więc przy okazji zająć się zagadką zaginięcia młodej
żony bogatego armatora, jak też tajemniczym zniknięciem jednego z pracowników
trybunału. Na domiar złego w okolicy chodzą słuchy o tygrysie-ludojadzie, a
może nawet tygrysołaku.
Wiele lat przed zapoznaniem
się z cyklem
van Gulika czytałem parę recenzji, które
stwierdzały, że kryminały te cokolwiek trącą myszką, mogą
się wydawać wręcz archaiczne. Byłem więc na to przygotowan – i może dlatego nie
przeżyłem rozczarowania. Fakt, język jest dość prosty, ale jak na moje potrzeby
wystarczająco żywy, a konserwatyzm w konfucjańskich
Chinach można uznać za element settingu. Przy okazji wspomnieć można o tłumaczeniu, które jest
całkiem dobre, jeśli pominąć formę miejscownika „sędzim”. Lekko mnie też rozstrajał fakt, że imiona
wszystkich postaci podane są w transkrypcji anglosaskiej (ale to chyba nie jest
Wade-Giles), poza samym głównym bohaterem, którego imię pisane jest w pinyinie.
Również
postacie nakreślone zostały oszczędnie, za pomocą kilku głównych cech. Sam sędzia Di to konfucjański
uczony i zawodowy urzędnik –
obowiązkowy, momentami dość oschły i no-nonsense, ale potrafi docenić dobrą sztukę. Ma przy tym wiele ludzkich cech, czasami się myli, więc unika
marysuizmu i suma sumarów budzi sympatię. Przyboczni, rubaszny siłacz Ma Joong
i bardziej wyrafinowany były oficer Chiao Tai, często robią za element
komiczny, zwłaszcza pierwszy z nich. Najbardziej blado wypada sierżant Hoong, o
którym można powiedzieć przede wszystkim to, że lubi teatr. Postacie
drugoplanowe – męskie i żeńskie – również są wystarczająco charakterystyczne.
Co do
akcji – intryga kryminalna przeplata się z wątkami obyczajowymi przybliżającymi
zachodniemu czytelnikowi chińskie życie codzienne, a pojawia się w niej
wystarczająco dużo zmyłek, żeby czytelnik dał się zaskoczyć. Za kontrowersyjne
należy uznać niektóre zabiegi autora, w zamierzeniu mające uczynić przygody
sędziego Di bardziej przystępnymi dla czytelników z Zachodu. O ile obce
Chińczykom wzruszanie ramionami można jeszcze darować, to wprowadzanie
elementów chrześcijańskich do buddyzmu (np. woda święcona, mnich mówiący „Amen”) jest… dziwne. Z
drugiej strony, w oryginalnych opowieściach o Di Renjie pojawiały się elementy
nadprzyrodzone, np. duch ofiary, zdradzający śledczemu tożsamość mordercy. Van
Gulik trzyma się realizmu, ale w Złotych
morderstwach duch i tak się pojawia.
Powieść, jak w całym cyklu,
opatrzona jest posłowiem, w którym autor pokrótce omawia realia chińskie epoki
Tang oraz inspiracje
dla danego tomu, wymieniając nawet konkretną literaturę. Podkreśla na przykład,
że nie całkiem anachroniczne są poglądy sędziego na sytuację kobiet w
społeczeństwie – chiński patriarchalizm od zawsze miał przeciwników w
środowisku uczonych, choć nigdy nie
należeli oni do mainstreamu. Tekst wzbogacają ilustracje
samego van Gulika, nawiązujące konwencją do sztuki chińskiej z epoki wprawdzie nieco późniejszej.
Można dzięki nim uporządkować sobie nieco w głowie kwestie umeblowania
pomieszczeń, w których toczy się akcja, a zwłaszcza ubrań i fryzur bohaterów. W
tej dziedzinie uwagę zwraca obecność różnorodnych nakryć głowy, stanowiących
znaki rozpoznawcze różnych grup zawodowych – czepiec sędziego różnił się, dajmy
na to, od czepca doktora filozofii. Poza tym rzuca się w oczy, że bohaterowie
wszystko noszą nie w kieszeniach, a w rękawach, rzadziej za pazuchą.
Cytat: „Ale przysięgam na pamięć mego ojca, że nigdy nie
zabiłem człowieka bez powodu, a pieniądze zabierałem tylko tym, którzy ich
mieli za dużo!” – autoprezentacja Ma Joonga.
11. Robert van Gulik, Sędzia Di i parawan z laki,
przełożyła Ewa Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2006
przełożyła Ewa Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2006
Kolejna
powieść o sędzi Di powstała w 1962 r. jako ósma z kolei, ale akcja rozgrywa się
w rok po Złotych morderstwach, zatem
według tej chronologii jest druga.
Tym
razem Di Renjie, w dalszym ciągu na stanowisku w Peng-lai, przyjeżdża na urlop
do okręgu Wei-ping i zatrzymuje się incognito u swojego kolegi po fachu. Szybko
się okazuje (a czytelnik widzi to jeszcze szybciej niż główny bohater), że
sędzia Teng jest jakiś dziwny i nie w sosie, a jego pracownicy też nie do
końca ogarniają. Zanim jeszcze sędzia Di z Chiao Taiem odkryją tragiczną
przyczynę tak dziwnego zachowania Tenga, dojdą ich słuchy o pewnym nie
całkiem jasnym samobójstwie, a w dodatku dwoma przybyszami spoza miasta
zainteresuje się lokalny półświatek, będąc w mylnym błędzie co do ich profesji.
Styl
van Gulika wciąż pozostaje prosty, lecz zrozumiały i barwny. Pewną wadę książki
stanowi brak Ma Joonga – sędzia Di wziął ze sobą w podróż tylko Chiao Taia. Pod
względem łotrzykostwa jednak sytuację rekompensuje fakt, że tym razem Di i jego
asystent działają incognito w obcym mieście, wykorzystując dla celów śledztwa
znajomości zawarte wśród miejscowych przestępców. Potrójna zagadka kryminalna zawiera
wystarczająco dużo twistów, żeby zaskoczyć czytelnika, ale nawet jeśli ktoś
szybko domyśli się, kto zabił, to pozostaje jeszcze warstwa realioznawcza.
Autor plastycznie przedstawia podłe speluny i luksusowe lupanary, po których
tym razem przychodzi się poruszać sędziemu i Chiao Taiowi. W dalszym ciągu
herbata i wino leją się litrami, a rękawy bohaterów są tak przepastne, że można
by w nich schować drabinę.
Tłumaczka,
inaczej niż Maryna Ochab, podaje imię sędziego w tej samej transkrypcji co
resztę nazw chińskich w tej książce, a więc nie Di Renjie, a Di Jen-djieh, co
mie sie nie podobuje, bo taka pisownia jest już zupełnie obca przyzwyczajeniom
czytelnika polskojęzycznego. Co prawda w ciągu powieści imię sędziego pada
tylko raz, więc trudniej było mi się przyzwyczaić do tego, że funkcjonariusze
sądu nazywani są tutaj „konstablami”, a w tamtej powieści „pachołkami” – wolałem tę drugą wersję. Inny problem
polega na tym, że niektóre postacie używają form w rodzaju „na Boga!” – nie sądzę, aby był to jeszcze
jeden z autorskich zabiegów mających uczynić realia bardziej znośnymi dla
zachodniego czytelnika, raczej tłumaczka nawaliła, bo w Złotych morderstwach bohaterowie w takich wypadkach wzywali „Nieba”, co i dla Chin wypada
naturalnie, i dla Europejczyka nie brzmi obco. Poza tym bęcki należą się komuś z promocji za blurp na
tylnej stronie okładki, stwierdzający, że powieść jest „równie enigmatyczna i
intrygująca jak sam Orient”. No kurcze, van Gulik właśnie po to pisał te
powieści, żeby Orient był dla zachodniego
człowieka mniej enigmatyczny!
12. Robert van Gulik, Sędzia Di i tajemnica jeziora,
przełożyła Ewa Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2006
przełożyła Ewa Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2006
Tym razem mamy do czynienia z
powieścią napisaną jako czwarta, w 1960 r., ale trzecią
chronologicznie, bo jej akcja rozgrywa
się w roku 666.
W Chinach
epoki Tang, dla utrudnienia korupcji,
protekcji i tworzenia się lokalnych układów, co kilka lat przenoszono urzędników
do innego okręgu. W Tajemnicy jeziora sędzia Di razem z sierżantem Hoongiem, Ma Joongiem i Chiao Taiem trafia
ze znanego nam
ze Złotych morderstw Peng-lai na nowe
stanowisko, do okręgu Han-yuan. Jest to fikcyjne miasto w prowincji
Shaanxi, około 80 km od stolicy – nie należy go mylić ze współczesnym miastem o tej samej
nazwie w Syczuanie.
Han-yuan, w dużym stopniu odcięte od
świata wysokimi górami, leży na brzegu tytułowego jeziora. Na cześć sędziego pokoju miejscowy
establishment wydaje uroczystą ucztę na „ukwieconej łodzi” – dżonce zaadaptowanej na dom
schadzek. W czasie biesiady na środku jeziora jedna z kurtyzan ostrzega
sędziego przed spiskiem, ale zanim Di zdąży na osobności zapytać ją
o szczegóły, znajduje ją utopioną. Zapowiada to klasyczny „whodunit” à
la Agatha Christie, z małą grupą podejrzanych w zamkniętym środowisku, ale
wkrótce potem, ze względu na pogodę, statek
wraca jednak na ląd, a sędzia do trybunału. W każdym razie grupa podejrzanych pozostaje nieliczna. Zanim jednak sędzia
zdoła ustalić podstawowe fakty, jeden z podejrzanych składa doniesienie, że jego córkę zamordowano w noc poślubną, lecz
winnym na pewno nie jest pan młody, mimo że zniknął bez śladu.
W omawianym tomie dowiadujemy się, że sędzia Di
pochodzi z Taiyuan w prowincji Shanxi (nie mylić z Shaanxi, choć te dwie
sąsiadują ze sobą), natomiast Ma
Joong – z nadmorskiego Jiangsu. Istotną rolę odgrywa też tradycyjna gra planszowa wei-qi, na Zachodzie powszechnie znana pod japońską nazwą go. A co najważniejsze, na scenę wchodzi czwarty przyboczny sędziego, Tao Gan –
uratowany przez niego przed linczem drobny oszust, którego spryt oraz know-how
w dziedzinie metod i zwyczajów środowisk przestępczych okazują się dla
sędziego bardzo przydatne.
Ogólnie autor trzyma poziom, więc nie ma co się
powtarzać na temat jakości; jedyny zarzut miałbym do pierwszej połowy
pierwszego rozdziału – majaczeń niezbyt zdrowego urzędnika, które nie bardzo wiadomo,
jaki mają związek z resztą akcji. Podobnie jak w poprzednich tomach,
powieść wzbogacają ryciny oraz posłowie wyjaśniające pewne sprawy. Tłumaczka natomiast
zdradza wyraźny postęp, poprawiając niedociągnięcia, o których pisałem wyżej:
m.in. zamiast odwołań do Boga w potocznych wyrażeniach są już do Niebios.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz