Pierwsze trzy płyty w nowym
roku zdobyłem już jakiś czas temu, ale z różnych względów opisać nie było kiedy.
Wiosna właściwie już nadeszła, rtęć utrzymuje się powyżej zera, dostrzeżono
pierwsze bociany, przeszedł Wielki Tydzień, koty zrzucają nadmiar futra, więc ożywiony
solarną celtycką energią, zdobywam się na garść refleksji po przesłuchaniu uzyskanych
niedawno albumów.
Placebo, Without
You I’m Nothing, 1998
Lata dziewięćdziesiąte to był dobry okres dla rocka
alternatywnego, a szczególnie dla wrażliwców wyśpiewujących swój weltszmerzec
neurotycznym głosem w prostych, melodyjnych piosenkach z jazgoczącymi
gitarami. Do głównych osobowości tego typu należeli w Ameryce Kurt Cobain z
Nirvany i Billy Corgan ze Smashing Pumpkins. Po drugiej stronie stawu, we Walii,
grali tymczasem Manic Street Preachers, a w Anglii – Radiohead (zanim jeszcze
wciągnął ich totalny odlot) i grupa Placebo.
Lider tej ostatniej, Brian Molko, przyciągał w
epoce uwagę androgynicznym imażem i kontrowersyjnym
stylem bycia. Ów śpiewający gitarzysta nie kryje swej biseksualności;
stwierdził kiedyś, że połowa zespołu to geje, a trzeba dodać, że Placebo jest
triem. Współtworzy je od zawsze basista Stefan Olsdal, a w interesującym nas
pierwszym okresie perkusistą był „ten heteroseksualny”, Steve Hewitt. Choć mamy
do czynienia z grupą angielską ze Szwedem w składzie, to przy sporym
nagięciu definicji można nazwać Placebo najsłynniejszym zespołem luksemburskim,
bo Molko i Olsdal w Luksemburgu chodzili do jednej szkoły średniej – co prawda
nie do tej samej klasy i poznali się zresztą dopiero po latach.
Specem
od Placebo nie jestem, ale druga płyta zespołu wydaje się dla twórczości jego
dość reprezentatywna. Spośród grup wymienionych w pierwszym akapicie
najbardziej kojarzą mi się Smashingi, bo utwory niosą w sobie nastrój jakiejś
nie do końca normalnej wrażliwości, a głos Molko jest wysoki i nieco skwaszony,
jak u Corgana, pozbawiony jednak typowej czasem dla tamtego zrzędziarskiej
maniery. Przy okazji kryje też w sobie powiew androgynii, spójny z wizerunkiem wokalisty.
Utwory
można zasadniczo podzielić na trzy grupy. Pierwsza z nich to melodyjne, piosenki
w średnim tempie, „zaostrzone” za pomocą szorstkich i zgrzytliwych gitar.
Najbardziej przebojowo pod każdym względem wypada singlowy Every You, Every
Me, zasuwający do przodu jak jakiś New Order, ale on pojawia się dopiero
w drugiej połowie albumu, a już otwieracz Pure Morning z zapętlonym
riffem zdecydowanie zachęca do zapoznania się z resztą, i to od
pierwszych wersów: „A friend in need’s a
friend indeed, a friend with weed is better”;. Nie dziwi też wybór na singiel dynamicznego
You Don’t Care About Us, w zwrotce niesionego dynamiczną partią basu,
podczas gdy refren kojarzy mi się dlaczegoś z Manicsami. Drugą, najmniejszą grupę tworzą utwory
bardziej czadowe i turpistyczne, pędzące do przodu na punkową modłę:
Brick Shithouse (idiomatyczne określenie niezbyt inteligentnego osiłka)
oraz Scared of Girls, choć i w nich dysonansowo
zgrzytająca zwrotka kontrastuje się ze względnie melodyjnym refrenem. Trzecia
wreszcie kategoria obejmuje utwory łagodne (choć nadal gęste emocjonalnie), w wolnym
tempie. Najlepszy wydaje się tu rozleniwiony Ask for Answers, który mi
się kojarzy z łagodniejszą odsłoną wczesnego Radiohead, choć jest to
skojarzenie wyjątkowo luźne. Dominuje jednak ponury nastrój, utrzymujący się w
utworze tytułowym (z neurotycznym doładowaniem w refrenie) czy w The Crawl. Utworów
o takim charakterze jest, jak na mój gust, na płycie za dużo, byłaby bardziej zapamiętywalna,
gdyby się na niej znalazło więcej tych żwawszych.
Zgodnie
z modą lat 90., rozpropagowaną zwłaszcza przez Nirvanę, płyta zawiera ukryty
utwór, umieszczony po dłuższej pauzie następującej po finałowym Burger Queen,
żeby zaskoczyć ludzi, którzy nie od razu wyłączają odtwarzacz. Evil Dildo to
dość długi, ponury w zasadzie instrumental, z wykorzystaniem pogróżek nagranych
na sekretarkę Briana Molko.
Kiss, Dynasty, 1979
Na temat zespołu Kiss już tu kiedyś pisałem, i to nawet
dwa razy. Wobec tego, bez powtarzania podstawowych informacyj, przypomnę tylko,
że pod koniec lat 70. zespół słynny tyleż dzięki przebojowej muzyce, co za
sprawą ekscentrycznych makijaży i ogólnego show scenicznego (a czasem nawet
obscenicznego), był w amerykańskim biznesie muzycznym prawdziwą
instytucją. Dynasty powstała w
okresie, gdy mury tej instytucji zaczynały już pękać. W poprzednim roku
Gene Simmons, Paul Stanley, Ace Frehley i Peter Criss równocześnie wydali
płyty solowe, lecz kiedy przyszła pora na nowo wejść razem do studia, okazało
się, że Criss gra poniżej poziomu i w ogóle się nie przykłada. Wkrótce miał
zostać usunięty z zespołu, ale tymczasem jego udział w nagrywaniu Dynasty ograniczył się do jednego
utworu, Dirty Livin’, w którym nie
tylko zagrał, ale i zaśpiewał. Na reszcie albumu wystąpił sesyjny
perkusista, Anton Fig rodem z RPA, który miał jeszcze bębnić na omawianej tu
już ogniś płycie Unmasked.
Niektórzy uważają Dynasty
za ostatni dobry album Kiss, inni wręcz przeciwnie – właśnie za ten, na
którym zespół zszedł na psy. Nie chodziło wyłącznie o kwestie personalne: grupa
dała się ponieść dominującej wówczas modzie na disco (albo ludzie z wytwórni kazali
im dać się ponieść). Z perspektywy czasu ta rockowo-dyskotekowa hybryda brzmi
jednak całkiem stylowo, a do tego przyniosła jeden z największych hitów Kiss: I Was Made for Lovin’ You, napisany wspólnie
z Desmondem Childem. Kiedy przed laty w Białymstoku po raz pierwszy usłyszałem z
kasetowej składanki ten prymitywnie łupiący rytm (dobrze przynajmniej, że grany
przez żywą sekcję), równie prostą linię basu (tą razą gra na nim Stanley), rymy
częstochowskie oraz falsetowe zaśpiewy, nie mogłem opanować niesmaku, ale z
czasem rzecz pokryła się zeitgeistem, a mimo swego prymitywizmu jest całkiem
chwytliwa. Na Dynasty wali prosto
między oczy jako otwieracz – choć wczesne wydanie albumu miało podobno inną
kolejność piosenek. W jego cieniu pozostaje równie udany, o ile nie lepszy
Sure Know Something, też śpiewany
przez Stanleya, lecz na basie gra, jak należy, Simmons. „Disco z gitarami” (a
nawet z solówkami) słyszymy też we wspomnianym już Dirty Livin’ Crissa.
Zbliżona stylistyka miała się utrzymać na Unmasked.
Jeśli chodzi o stricte rockery (z których zresztą większość
również nadaje się do tańca), to wybija się trzeci z kawałków śpiewanych przez
Stanleya, czyli całkiem przebojowy Magic
Touch. Nie zawodzi Gene Simmons, podrzucając fajne riffowce Charisma i X-Ray Eyes, choć jego
wkład w album jest proporcjonalnie mniejszy niż do tej pory. Ace Frehley
zaśpiewał natomiast w 2,000 Man
– przeróbce Rollingów, a także w utworach autorskich: Hard Times i Save Your Love,
przy czym ten drugi wyraźnie najsłabszy na płycie, a co gorsza ostatni, więc
średnio się sprawdza jako jej zamknięcie.
Bryan Ferry, Boys
and Girls, 1985
Wśród
ulubionych wykonawców, których słuchałem w czasach licealno-studenckich, pisałem
już o Jethro Tull, The Allman Brothers Band, ELP i Thin Lizzy. Nie wspomniałem jeszcze Roxy Music – a nie ma Roxy
Music bez Bryana Ferry. Ten wokalista i pianista zasłynął dyskretnie
autoironicznym imażem dandysa, dla którego inspiracją byli croonerzy w rodzaju
Franka Sinatry czy artystów jeszcze z dwudziestolecia. O dziwo, z muzyką
rockową, i to dość awangardową (bo choć Roxy zaliczano do glam rocka, to
wrzucić tę grupę do jednego worka ze Slade dało się chyba tylko ze względu na
stroje), konweniowało to zaskakująco dobrze, a nawet zjawiskowo. Teraz przyszła
mi pora sięgnąć po solową twórczość wokalisty. Boys and Girls była już
jego szóstą płytą, a pierwszą po definitywnym rozwiązaniu Roxy Music.
Na
początku lat 70. Ferry’ego nie przyjęli do King Crimson, jednak w latach 80. i
on, i Robert Fripp dali się ponieść fascynacji muzyką afrykańską. Słychać
to w otwierającym płytę Sensation,
z rytmem nieco przypominającym This Is The Picture Petera Gabriela. Co
jeszcze łączy tę trójkę wykonawców? Tony Levin! Partia basu w Sensation, jak
i w paru innych utworach, jest bardzo charakterystyczna. Za to solo gitarowe to
ewidentny David Gilmour, i to nie metafora: filar (chwilowo wówczas
nieistniejącego) Pink Floyd naprawdę tu występuje. W Valentine słychać
zaś innego gitarowego mistrza z górnej półki – Marka Knopflera.
W nagraniu
wzięło udział sporo znanych nazwisk i kilka mniej znanych. Wraz z Knopflerem
przyszedł z Dire Straits klawiszowiec Guy Fletcher, zaś na perkusji pojawia się
jazzman Omar Hakim. Jest też na gitarze znany producent Nile Rodgers
oraz wiolonczelista Martin McCarrick, później przez wiele lat członek północnoirlandzkiej
grupy punkometalowej Therapy? Co
się tyczy basu, to prócz Levina cztery struny szarpie m.in. jazzowy wirtuoz
Marcus Miller, ale ja i tak wszędzie wizualizuję sobie łysego wąsacza. Ciekawostka: wśród personelu nagraniowego
wymieniony został niejaki Mike Krowiak.
W ramach kariery solowej Bryan Ferry lubił se
czasem pośpiewać kowery, ale Boys and Girls zawiera
wyłącznie jego autorskie piosenki, tylko Don’t Stop the
Dance napisał we współpracy z Rhettem Daviesem. Materiał
jest całkowicie pozbawiony zadziorów, utrzymany w spokojnych tempach, właściwie
bardziej popowy niż rockowy, ale jest to pop szlachetny. Gdzieniegdzie
pojawiają się refleksy jazzu, jak w Don’t Stop the Dance z
Millerem na basie i smoothjazzową partią seksafonu, na kierym gra David
Sanborn. Właściwie tylko The Chosen One jest
nieco nudnawy, a Stone Woman byłaby
lepsza, gdyby się tyle nie ciągnęła. Najbardziej w ucho wpada Slave to Love, kojarzący mi się z wcześniejszym Avalonem, tytułowym utworem ostatniej płyty Roxy Music. Nic dziwnego,
bo oprócz powyżej wymienionych nazwisk Ferry’emu towarzyszą prawie wszyscy
muzycy, co na Avalonie wspierali gościnnie podstawowy skład Roxy. W
gruncie rzeczy cała Boys and Girls
wydaje mi się kontynuacją tamtego
kierunku. Pod względem wykonania jest to nieodrodne dziecko lat 80., w niczym
nie gorsze od produkcji Phila Collinsa, a czasami nawet lepsze, gdyż Bryan
Ferry zdecydowanie góruje nad perkusistą pod względem kreowania nastroju melancholii
i ogólnej elegancji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz