4. To
nie mój pies, ale moje łóżko. Reportaże roku 1997
red. Małgorzata Szejnert (?), Warszawa 1998
red. Małgorzata Szejnert (?), Warszawa 1998
Aby nie
opanowała mnie monotonia, zrobiłem se przerwę od sędziego Di i
ogólnie tematyki chińskiej, postanawiając się zapoznać z
antologią reportażów „Gazety Wyborczej” z 1997 – roku, gdy
byłem w późnej podstawówce. Zbiór zawiera 12 reportaży,
najlepszych z każdego miesiąca według wyboru czytelników
„Wyborczej”. Wśród autorów znalazły się tak głośne w tej
dziedzinie nazwiska jak Jacek Hugo-Bader, Wojciech Tochman, Paweł
Smoleński, Szczęsna & Bikont czy zmarła niedawno Lidia
Ostałowska. Tak naprawdę redaktor całego zbioru nie został
podany, ale wpisałem M. Szejnert, bo to ona napisała przedmowę.
Reportaże
ułożone są chronologicznie, natomiast ranking według czytelników
podano z tyłu okładki. Pierwsze miejsce zajął w nim tekst
Magdaleny Grochowskiej Sprzeczne z piątym przykazaniem. Jego
bohaterem jest Wacław Dec, profesor ginekologii, któremu po śmierci
w wypadku samochodowym biskup odmówił katolickiego pochówku z
powodu popierania aborcji – choć profesor był prywatnie jej
przeciwnikiem (ale i przeciwnikiem zakazu), a cała jego wina
polegała na wypowiedzi w mediach o tym, że zakaz to fikcja.
Po lekturze
tej antologii Polska w roku MCMXCVII jawi się miejscem bardzo
mrocznym. Spora część tekstów dotyczy takiej czy innej przemocy.
Piotr Głuchowski pisze więc o sprawach z dzisiejszego województwa
kujawsko-pomorskiego. Lepiej na Tomka padło to relacja o
młodym człowieku skatowanym w areszcie przez współwięźniów,
podczas gdy z perspektywy strażników wszystkie procedury zostały
dochowane. Sprawa była tym bardziej szokująca, że Tomek siedział
za niewinność, świadomie przez kogoś wrobiony. Osaczona,
reportaż zrealizowany wspólnie z Jarosławem Kopciem, opowiada
o przypadku brutalnej przemocy domowej wobec obojętności
niemal całego otoczenia. Największy objętościowo jest tekst Ireny
Morawskiej Jak Emilię z Kalabrii od złej pani wykradłam.
Tytuł mówi wszystko: młoda kobieta z małego miasteczka wyjechała
do Włoch zarabiać jako pomoc domowa, a pracodawczyni, emigrantka z
Polski, okazała się psychopatką, która zrobiła z niej niemalże
Fetora.
Z
tamtych czasów pamiętam serię szokujących zbrodni popełnianych
przez ludzi bardzo młodych. Otóż właśnie Widzę błękit
dotyczy Michała Łyska, krakowskiego studenta matematyki
zamordowanego na ulicy kijem bejzbolowym przez dwóch
piętnastolatków, w zasadzie bez powodu. Ulubionym zespołem Łyska
byli The Legendary Pink Dots. Kiedy inny fan tej kapeli, Tomasz
Beksiński, przy okazji jej koncertu napisał o Łysku, że zabili go
troglodyci słuchający rapu i techno, odebrałem to jako wyraz jego
muzycznego szowinizmu, polegającego na kojarzeniu nielubianych
gatunków ze wszystkim, co najgorsze. Tymczasem się okazało, że
jeden z morderców faktycznie słuchał techno; drugi za to był
metalowcem. Przy czym z tymi troglodytami to też nie takie proste.
Druga część reportażu, Można zabić tego drugiego, skupia
się na portretach obu morderców i żaden z nich nie przypominał
prymitywa: jeden mógł być socjopatą, natomiast ten drugi, cytując
klasyka, „dobry chłopak był”. Tym bardziej szokująca staje się
pointa reportażu: w śledztwie wyszło, że bił właśnie
ten drugi.
Nie
jest to jedyny tekst na temat zbrodni popełnionej przez
piętnastolatków. Hugo-Bader napisał Nie pije, popala, hoduje
żółwie – relację o „komputerowcach z Gocławia”, czyli
trzech uczniach (plus czwarty, który w samym zabójstwie nie brał
udziału, ale pomagał pośrednio), którzy w 1993 r. zamordowali
biznesmena. Swoją ofiarę znali wcześniej: był to handlarz z
giełdy na Grzybowskiej, któremu czasami przedawali kradziony sprzęt
komputerowy. Nieludzkie oblicze polskiego kapitalizmu lat 90. widzimy
też w kolejnym tekście Głuchowskiego, W Sales twoje życie,
opowiadającym o wyczerpującej psychicznie i czasami tragicznej w
skutkach pracy przedstawicieli handlowych.
Ale
reportaże w tym zbiorze nie mówią wyłącznie o robieniu ludziom
takiej czy innej krzywdy. 1997 to również rok powodzi tysiąclecia,
której dotyczy tekst Lidii Ostałowskiej Czepielowice po wodzie,
opisujący życie powodzian w jednej z wsi Dolnego Śląska. Anna
Bikont i Joanna Szczęsna sporządziły zaś porządnie uźródłowiony
reportaż I napisał: Płaczę, bo nie nauczyłem się mówić…,
przybliżający czytelnikom nie tak dobrze jeszcze wówczas znane w
społeczeństwie zjawisko autyzmu.
Mamy
też dwa reportaże o artystach. Osobliwego tytułu użyczył całej
antologii tekst Ostałowskiej i Pawła Smoleńskiego poświęcony
Agnieszce Osieckiej, napisany już po jej śmierci. Przedstawia on
niezależny, artystyczny styl życia poetki i jej niesamowite
zdolności autokreacji. Zaczerpnięte z różnych wywiadów
wypowiedzi Osieckiej skontrastowane są z relacjami bliskich, wśród
nich córki, Agaty P. (tak w tekście), na którą zresztą wtedy
posypały się gromy za kalanie gniazda, tylko nie pamiętam, czy
chodziło o to, co powiedziała w tym reportażu, czy gdzie indziej.
Wojciech Tochman zaprezentował tekst Mówię ci, tam była
enklawa tajemna. Po towarzyszących mu fotografiach Piotra
Skrzyneckiego sądziłem, że to coś o Piwnicy pod Baranami – a
okazało się, że reportaż dotyczy mieszkania na placu Na Groblach,
gdzie Skrzynecki mieszkał i urządzał nocne spotkania towarzyskie
dla wybranych członków swojego środowiska (wchodziło się przez
okno). Przy tej okazji również przewijają się stwierdzenia, że
pomimo dzikiego życia towarzyskiego na dobrą sprawę nikt nie
wiedział, jaki Skrzynecki naprawdę był.
Suplement
do dwunastu tekstów dotyczy najlepszych reportaży roku w radiowej
Trójce. Jeden z nich – Uwertura do życia Joanny Liniewicz
– został zaprezentowany w całości. Pozostałe przedstawiono w
postaci lakonicznej listy z notkami biograficznymi o autorach.
Reportaż stycznia, Zabójstwo z premedytacją Haliny Wardy i
Dariusza Wyborskiego, dotyczy czternastoletniej Agnieszki,
zamordowanej przez koleżanki z klasy – była to kolejna, głośna
młodzieżowa zbrodnia tego okresu. Wśród wyróżnionych radiowych
autorów napotykamy też Michała Olszańskiego, dziennikarza
sportowego, później niesławnego naczelnego Trójki, oraz Ewę
Szkurłat, którą pamiętam z późniejszych czasów jako czołową
reportażystkę Radia Kraków.
5. Robert
van Gulik, Sędzia Di i perła cesarza,
przełożyła Ewa Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2008
przełożyła Ewa Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2008
Wracamy do
sędziego pokoju okręgu Poo-yang. Tym razem na Wielkim Kanale
odbywają się tradycyjne świąteczne regaty smoczych łodzi, na
które sędzia Di przybywa trochę pokibicować, ale przede wszystkim
wręczyć nagrody. Okazuje się jednak, że będzie miał jeszcze co
innego do roboty, ponieważ na finiszu dobosz jednej z załóg
niespodziewanie umiera, a koroner stwierdza otrucie. Próbując się
rozeznać w sytuacji, sędzia wyrusza na inkognicie do osady, skąd
startowały łodzie. Tam spotyka kobietę starającą się potajemnie
zakupić w opuszczonym domu drogocenny przedmiot – a chwilę
później znajduje jej zwłoki. Szybko okazuje się, że antykiem
miała być legendarna Perła Cesarza, zaginiona bez wieści przed
stu laty, a nad wszystkim unosi się tajemnicza obecność Białej
Damy, czczonej lokalnie bogini rzeki.
Z czasem
okazuje się, że nie będziemy się specjalnie zapoznawać ze
środowiskiem wioślarzy, bo intryga skręca w kręgi handlarzy
antykami. Tym razem sędzia zdany jest tylko na możliwości własne
i sierżanta Hoonga, ponieważ pozostali trzej przyboczni wyjechali
spędzić święto poza miastem. Pojawia się za to znany z Wielkiego
dzwonu żebrak Sheng Pa, teraz już mistrz gildii żebraków.
Spośród postaci drugoplanowych zapada w pamięć panna Liang,
potężna i charakterna zapaśniczka, prowadząca w Poo-yang
salę treningową. Nie jest zresztą etniczną Chinką, tylko
pochodzi z Mongolii. W tej powieści chyba po raz pierwszy pojawiają
się wzmianki o krajach sąsiednich – mowa jest też o Arabach i
Persach handlujących w Kantonie.
Powieść
reprezentuje poziom, do którego van Gulik nas przyzwyczaił, ale
tłumaczka jak zwykle trochę się nie przyłożyła. Bohaterowie
noszą żakiety, a jednego ze swoich rozmówców sędzia zastaje przy
stole z wypolerowanego ebonitu. Ebonit z epoki Tang to zabytek równie
nadzwyczajny jak neolityczny beton!
6.
Zbigniew Kwiecień, Tobruk 1941-42, Warszawa
1993
(z serii
Historyczne bitwy)
Na przełomie
maja i czerwca zrobiło się gorąco, postanowiłem więc sobie
przypomnieć kampanię północnoafrykańską II wojny światowej. W
popularnej wyobraźni zajmuje ona szczególne miejsce. Postrzega się
ją jako „najbardziej rycerski teatr działań” tej wojny, na
którym nie dochodziło do większych zbrodni wojennych (choć to po
części ze względu na bardzo słabe zaludnienie), a przeciwnicy
traktowali się nawzajem z szacunkiem, bo jedni i drudzy musieli
jednakowo cierpieć od ekstremalnego klimatu i warunków naturalnych.
Nie bez znaczenia jest też owiewające ten temat tchnienie egzotyki.
Książka
Z. Kwietnia dotyczy oblężenia Tobruku, głównego portu Cyrenajki.
Bodaj najbardziej to u nas znany epizod zmagań w Afryce – przede
wszystkim dlatego, że walczyła tam Samodzielna Brygada Strzelców
Karpackich gen. Stanisława Kopańskiego. Autor przyznaje jednak, że
wolał potraktować udział Polaków pobocznie i skupić się na
szerszej perspektywie, bo o SBSK już powstały u nas inne
opracowania (m.in. Bojowe szlaki pustynne napisał Olgierd
Terlecki, ojciec wicemarszałka „Psa”). W końcu obrona Tobruku
przed przeważającymi wojskami Osi miała charakter międzynarodowy.
Nakreśliwszy
ogólną sytuację Afryki Północnej u progu kampanii, autor
opowiada najpierw, jak doszło do tego, że Tobruk, miasto na terenie
włoskiej od 1912 r. Libii, stało się nagle twierdzą aliantów.
Otóż wojska marszałka Grazianiego uderzyły na Egipt z nadzieją
zdobycia Kanału Suelskiego, ale dostały srogiego łupnia od
Imperium Brytyjskiego, którego wojskami dowodził wówczas gen.
Archibald Wavell. Pogonił on Włochów w głąb Libii, a przy okazji
australijska 6. Dywizja Piechoty zdobyła Tobruk. Sytuacja Włochów
stała się na tyle poważna, że Hilter postanowił pomóc
sojusznikowi. Tak do Libii trafił niemiecki Afrika Korps gen. Erwina
Rommla.
Szybko się
okazało, że obszar pustynny i bardzo rzadko zaludniony pozwala
Niemcóm stosować wypróbowaną już taktykę blitzkriegu w
warunkach prawie laboratoryjnych. Ponieważ dowódcy brytyjscy byli
bardziej kompetentni od Włochów, ale mniej od Niemców, przede
wszystkim zaś wojska Osi miały przewagę liczebną, to już wkrótce
Tobruk znów się znalazł w oblężeniu – lecz tym razem to
żołnierze króla Jerzego byli odcięci. Twierdzy nie zdecydowano
się ewakuować, ponieważ silny garnizon na tyłach przeciwnika mógł
jeszcze napsuć mu sporo krwi. Rommel musiał więc rozdzielić siły
pomiędzy walki na zasadniczym froncie (ku Egiptowi) a blokowanie
Tobruku, w którym jądro obrońców stanowiła australijska 9. DP
gen. Lesliego Morsheada (w tym czasie 6. DP odesłano już gdzie
indziej), choć byli też Brytyjczycy i Hindusi.
Po wielu
miesiącach, kiedy Niemcy i Włosi nie mogli zdobyć twierdzy ani
alianci jej odblokować, Wavella zastąpił na stanowisku gen. Claude
Auchinleck, a w Tobruku nastąpiła wymiana załogi. Do Tobruku
przypłynęły oddziały brytyjskie, SBSK i batalion
czechosłowacki. Siły te utrzymały miasto aż do grudnia 1941 r., kiedy Brytyjczycy wreszcie odblokowali je podczas
operacji „Crusader”. W jej dalszym toku Tobruk służył jako
ważna baza zaopatrzeniowa. Rommel jednak wziął się w garść i w
styczniu 1942 r. przeszedł ponownie do ofensywy. Tobruk stał
się oblężon po raz trzeci, tym razem pod dowództwem gen. Hendrika
Baltazara Kloppera z Południowej Afryki, przez którego nieudolność
tym razem upadł.
Autor pisze
przejrzyście i zachowuje dobrą równowagę pomiędzy perspektywą
strategiczną, taktyczną a indywidualną. Nie ogranicza się zresztą
do trzech oblężeń, lecz omawia i sytuację Tobruku w
międzyczasie. Interesująco scharakteryzowany został okres, gdy
miasto służyło wojskom Imperium Brytyjskiego jako ośrodek
przeładunkowy. Daje on dobre pojęcie o tym, jak gruntownego
zaopatrzenia w paliwo wymagało – i do dziś wymaga – prowadzenie
nowoczesnej wojny manewrowej. Później, w sierpniu 1942 r.,
kiedy Tobruk pozostawał pod kontrolą Osi, siły brytyjskie
przeprowadziły ambitną, lecz nieudaną operację specjalną pod
kryptonimem „Agreement”.
Bibliografię,
i tak nie za długa, zdominowały pozycje z lat 60., w tym
australijskie i indyjskie (nowsze publikacje są głównie polskie).
Znalazły się tam materiały wspomnieniowe, m.in. marsz.
Grazianiego, gen. Kopańskiego i płk. Klapálka,
choć niektórych z nich – jak memuarów ekscentrycznego
belgijskiego komandosa Vladimira Peniakoffa – próżno by szukać w
przypisach. Opis długiego oblężenia w 1941 r. bazuje
głównie na książkach dwóch australijskich weteranów,
Anthony'ego Heckstall-Smitha i Bartona Maughana. Jest też
opracowanie zebranej korespondencji Rommla.
Żeby
nie było zbyt różowo, książka zawiera sporo literówek
(„Ściertały się opinie”). Autor dość też swobodnie używa
określenia „róg Afryki”, które właściwie oznacza Półwysep
Somalijski i kraje sąsiednie, u Kwietnia zaś mowa o Egipcie i Libii
jako północno-wschodnim „rogu Afryki”. Przypomina mi to
dyskusję na Histerykach, w której jeden user twierdził, że termin
„Pomorze Środkowe” może oznaczać środkową część Pomorza
Gdańskiego. Poza tym często mowa o brytyjskich czołgach „Cruiser”.
Kwiecień zdaje się uważać, że jest to nazwa własna. W
rzeczywistości „cruiser tank” to określenie ogólnej kategorii
czołgów, po naszemu czołg szybki vel pościgowy. Łatwo się
pomylić, bo czołgi tego typu nosiły nazwy na „C”, a
najbardziej rozpowszechniony był „Crusader”. Szkoda też, że
mjr Maharaj Rajendrasinhji, pierwszy Hindus odznaczony w tej wojnie
Victoria Crossem (zresztą przyszły głównodowodzący armii
indyjskiej) na wkładce ze zdjęciami podpisany jest jako „mjr M.K.
Rajendrasingha”. Błąd widnieje też w podpisie „Tobruk zdobyty
przez wojska »Osi«,
czerwiec 1941 r.” - powinno przecież być 1942. Prócz tego
Special Interrogation Group – mało znana, głównie żydowska
jednostka specjalna biorąca udział w operacji „Agreement” –
została przez Kwietnia błędnie nazwana Special Identification
Group.
7. Stefan
Czmur, El Alamein 1942, Warszawa 1997
(z serii Historyczne bitwy)
(z serii Historyczne bitwy)
Po Tobruku
przyszła pora na El Alamein, przełomowe starcie kampanii w Afryce
Północnej. Czy raczej starcia, bo, jak zauważa autor we wstępie,
bitwy w rejonie El Alamein były trzy i to ta trzecia okazała się
decydująca. Niewielka stacja kolejowa w północno-zachodnim Egipcie
stała się punktem, poza który już nie wyszły siły
niemiecko-włoskie usiłujące osiągnąć deltę Nilu. Warunki do
zatrzymania wojsk Osi były w tej okolicy o tyle odpowiednie, że na
linii Alamein front stał się wąski, ograniczony od północy
Morzem Śródziemnym, a od południa – pełną słonych bagien
depresją Kattara, Rommel nie mógł więc wykorzystać swojego
ulubionego manewru z okrążeniem lewego skrzydła Brytyjczyków.
Wojskom alianckim nie było jednak tak łatwo, jak się często sądzi
i jak to podawała brytyjska propaganda.
Na
Histerykach o tej książce nie rozpisywano się zbyt wiele, ale te
opinie, które się pojawiły, były na ogół pozytywne. I trudno
się dziwić, bo autor o Leśmianowskim nazwisku spłodził wzorcową książkę
popularnohistoryczną, w której rzetelnie i bez karygodnych
uproszczeń, za to w sposób zajmujący i barwnym językiem opisuje
kluczowy moment zmagań w Libii i Egipcie. Widać to już w pierwszym
rozdziale, omawiającym warunki naturalne na tym teatrze działań,
jak i charakterystyczne problemy, z którymi musieli się borykać
żołnierze (piasek, muchy, racjonowanie wody i paliwa…) Dalej
przedstawione zostało znaczenie strategiczne tego regionu oraz
decyzje, które sprawiły, że Hitler zdecydował się wysłać do
Afryki wojska na pomoc Włochom i że na ich czele stanął nie kto
inny jak Erwin Rommel.
Warto
tu wspomnieć, że choć potocznie używa się nazwy „Afrika Korps”
na określenie sił niemieckich w Libii ogólnie, to w rzeczywistości
odnosiła się ona tylko do jednego konkretnego korpusu (złożonego
z 15. i 21. Dywizji Pancernej), który dotarł tam jako pierwszy w
1941 r., a później został wsparty przez inne jednostki. Tak
więc w trzeciej bitwie pod El Alamein marszałek Rommel dowodził
całością wojsk niemiecko-włoskich pod nazwą Armii Pancernej
„Afrika”, a w jej ramach znajdował się Afrika Korps, na którego
czele stał gen. Wilhelm Ritter von Thoma. Ten ostatni zresztą
jeszcze w 1940 r. jako pierwszy generał niemiecki trafił do
Libii, z misją wojskową dla rozpoznania sytuacji, ale ogólnego
dowództwa później nie otrzymał, bo po powrocie wkurzył Hitlera.
Scharakteryzowawszy
pokrótce działania do maja 1942 r., Czmur omawia przebieg
wszystkich trzech bitew pod El Alamein (z uwzględnieniem planów obu
stron i ich faktycznej realizacji). Na początku lipca gen.
Auchinleck zdołał zatrzymać tam ofensywę Rommla. Wkrótce później
został zdymisjonowany przez Churchilla, który na jego miejsce
dowódcy sił brytyjskich na Bliskim Wschodzie posadził Harolda
Alexandra. Dowódcą 8. Armii został generał Gott, ale następnego
dnia po nominacji zginął, gdy zestrzelono jego samolot. Wtedy
stanowisko objął mało jeszcze znany Bernard Law Montgomery. On to
pod koniec sierpnia po raz drugi zatrzymał natarcie Niemców i
Włochów na wzgórzach Alam El Halfa, a po starannych
przygotowaniach sam na nich uderzył wraz z pełnią księżyca 23
października. Sprawę ułatwił mu fakt, że w chwili ataku Rommel
był w Reichu na chorobowem i zastępował go świeżo przybyły do
Afryki gen. Stumme. Ten ostatni dwa dni później dostał się pod
ogień nieprzyjaciela i zmarł na zawał, przez co „Lisa Pustyni”
odwołano z sanatorium. Osiągnięcie przełomowego zwycięstwa nie
przyszło Montgomery’emu łatwo, więc opis jej podzielony jest na
oba etapy pod kryptonimami „Lightfoot” i „Supercharge”.
Autor
wprowadza dygresje od ogólnej narracji, by w odrębnych rozdziałach
przedstawić postacie Rommla i Montgomery’ego. Jeden i drugi był
rogatą duszą i w pewnym stopniu outsiderem: Rommel, jako syn
nauczyciela matematyki, nie pasował do starej niemieckiej kadry
oficerskiej pochodzenia szlacheckiego, podczas gdy Monty, spędziwszy
dzieciństwo w Tasmanii, gdzie jego ojciec był biskupem, miał po
powrocie do Anglii braki w wykształceniu i ciągnęła się za nim
opinia „tego z kolonii”. Autor demaskuje przy okazji mit
opozycyjności Rommla wobec Hitlera, a z drugiej strony nie kryje
sympatii dla Auchinlecka, który w pierwszej bitwie, pełniąc
podwójną rolę zarówno głównodowodzącego na Bliskim Wschodzie,
jak i dowódcy 8. Armii oraz zmagając się przy tym z dojmującym
poczuciem samokrytycyzmu, zdołał mimo wszystko zatrzymać Niemców
i w nagrodę został pozbawiony obu stanowisk.
Niestety, w
tej beczce benzyny znalazła się łyżka much. Fikcyjna korekta w
dzisiejszych publikacjach Bellony to wiadoma sprawa, ale okazuje się,
że nawet w „złotym wieku”, jakim były dla tego wydawnictwa
lata 90., korektor puszczał w dobrej przecież książce literówki,
błędy interpunkcyjne i nawet gramatyczne. Na str. 26 czytamy o
„zmianach politycznych zainicjowanych (…) przez Kemala Atatürku
(wówczas jeszcze Mustafa Kemal Paszy)”. Osiemnaście stron dalej
mowa o „basenie Morza Śródziemnomorskiego”, zaś operacja
„Lightfoot” zostaje raz – i to w nagłówku rozdziału –
nazwana „Lightfood”! Trudno się też nie krzywić, spotykając
pisownię „Qeen” trzy razy na jednej stronie. Regularnie zdarzają
się denerwujące przejścia narracji z czasu przeszłego na
teraźniejszy, poza tym ktoś „wraca z powrotem”, ktoś „cofa
się do tyłu”, a jeszcze ktoś inny „nie zasypuje gruszek w
popiele”. Pod względem merytorycznym nie dopatrzyłem się za to
większych byków poza stwierdzeniem, że po I wojnie światowej
Włochy uzyskały Dodekanez, podczas gdy zdobyły go już w 1912 r.
w wojnie włosko-tureckiej (tak samo jak Libię). Za kontrowersyjną
można też uznać konwencję tłumaczenia nazw brytyjskich pułków,
bo czy niezorientowany w temacie czytelnik zrozumie, że pisząc np.
o „pułku pancernym Greys”, autor ma na myśli Royal Scots
Greys? Z drugiej strony, przynajmniej nie zrobił z nich, jak inny
polski autor, „Królewskich Szarych Szkotów” – „Greys”
nawiązuje do maści koni używanych w tym pułku (w XX wieku już
raczej tylko w sytuacjach reprezentacyjnych).
Niewątpliwym
atutem książki jest dużo ilustracji (trzy wklejki), opatrzonych
wyczerpującymi opisami, a nie hasłowymi, jak to zwykle w tej serii
bywa. Za to ilustracja na okładce przedstawia brytyjską piechotę
atakującą przez zasieki na bagnety, z towarzyszeniem czołgu. Mam
zwyczaj odkładać książkę tylną stroną okładki do góry, więc
za każdym razem widzę bagnet i koniec lufy karabinu żołnierza na
pierwszym planie. Nie dość, że narysowany jest on bardzo
schematycznie, to jeszcze koniec lufy przypomina myśliwski
sztucer-samoróbkę, a nie bardzo charakterystyczny zarys karabinu
Lee Enfield. A przecież można było wziąć wzór z jednego ze
zdjęć zamieszczonych w książce! Jest to jednak drobnostka w
kontekście całej pracy.
Poza
ilustracjami publikacja ma też aneksy: kalendarium ważniejszych
wydarzeń, ordres de bataille 8. Armii, Sił Powietrznych
Pustyni Zachodniej oraz Armii Pancernej „Afrika”, schematy
organizacyjne reprezentatywnych dywizji, tabele danych technicznych
czołgów, armat i samolotów. No i są porządne mapy, ułatwiające
wyobrażenie sobie przebiegu działań. Może tylko brakuje ogólnej
mapki przedstawiającej cały teatr działań wojennych – co prawda
musiałaby być długa, a wąska… Generalnie, pomijając
potknięcia, praca Czmura to przykład tego, jak się powinno robić
habeki.
Na koniec
ważna uwaga: nie należy mylić pierwszego dowódcy 8. Armii, gen.
Alana Cunninghama, z dowódcą Sił Powietrznych Pustyni Zachodniej,
wicemarszałkiem lotnictwa Arthurem Coninghamem. W książce nie
wystąpił natomiast wcześniejszy dowódca Royal Navy na Morzu
Śródziemnym, admirał Andrew Cunningham.
8. Ralf
Georg Reuth, Rommel. Koniec pewnej legendy,
przeł.
Wioletta Mazurek, Wrocław 2007 (z serii Wojny – Konflikty)
Zarys
biografii Erwina Rommla przeczytałem już u Czmura, ale skoro w domu
znalazła się książka poświęcona konkretnie postaci jednego z
najbardziej kontrowersyjnych wyższych dowódców niemieckich, to
postanowiłem ją przy okazji przeczytać.
Dlaczego
nazywam dowódcę Afrika Korps kontrowersyjnym? Ano dlatego, że jego
mit nadal się utrzymuje. W końcu od wielu dziesięcioleci Rommel
uchodzi za bodaj najwybitniejszego z generałów Wehrmachtu, a przy
tym najporządniejszego i najbardziej ludzkiego. No bo cóż: był
uwielbiany przez żołnierzy, szanowany przez przeciwników, dobrze
traktował jeńców (choć białym oficerom kazał, jakże brutalnie,
siedzieć w jednym pomieszczeniu z kolorowymi żołnierzami), nie
przykładał ręki do zbrodni wojennych, a na dodatek był
zaangażowany w spisek na życie Hitlera, za co został zmuszony do
popełnienia samobójstwa. Jak tu go nie lubić? Okazuje się, że
można i jest za co. Pozytywna legenda to w dużej mierze efekt
propagandowych działań Josefa Goebbelsa, a wzbogacona o mit
Rommla-opozycjonisty, przetrwała w latach powojennych, kiedy Niemcy
gorączkowo szukali dla siebie jakichkolwiek bohaterów pozytywnych.
Nawet dziś, ze trzydzieści lat po tym, jak wytworzył się w
Niemczech odpowiedni klimat na odbrązawianie Wehrmachtu, niektóre
stereotypy nadal się utrzymują.
Książka
Ralfa Georga Reutha nie jest typową biografią, bo zajmuje się
właśnie odbrązawianiem. Pierwszy rozdział dotyczy stosunku Rommla
do Hitlera i reżimu. Omawiając służbę przyszłego feldmarszałka
w I wojnie światowej, autor zestawia go z losami Hitlera w tym samym
okresie. Potem przedstawia zarys drogi nazistów do władzy w okresie
międzywojennym, z uwzględnieniem powodów, dla których program
Hitlera wydawał się Niemcóm, w tym Rommlowi, atrakcyjny. Dalej
następuje omówienie służby w czasie II wojny – Francja, Afryka,
znowu Francja – i kontaktów „Lisa Pustyni” z fujarerem. Hilter
bardzo cenił Rommla, uważając go za wcielenie
narodowosocjalistycznego ideału oficera: człowieka czynu,
odnoszącego zwycięstwa dzięki odwadze, śmiałości, zdecydowaniu
i inicjatywie, w odróżnieniu od skostniałych sztabowców, a
przede wszystkim niebędącego arystokratą, jak dotychczasowi
generałowie, których Hitler nienawidził, a którzy pogardzali
Rommlem jako parweniuszem. Do oznak sympatii okazywanych przez wodza
Rommel odnosił się z iście fanbojowskim entuzjazmem. Stosunki
pomiędzy nimi pogorszyły się dopiero pod koniec kampanii
północnoafrykańskiej, kiedy feldmarszałek próbował przemówić
Hitleru do rozsądku, a ten nie przyjmował do wiadomości raportów
o niedobrym położeniu wojsk Osi w Tunezji.
Kolejny
rozdział skupia się na Rommlu jako dowódcy, omawiając jego
niezbyt wielkie talenty strategiczne oraz znacznie większe
operacyjne i taktyczne, a także stosunek do podwładnych. Czyta się
go jednak z pewnym rozczarowaniem, zwłaszcza po lekturze Czmura,
który sztuce wojennej „Lisa Pustyni” poświęcił bardziej
dogłębną analizę. Autor nie napisał, że krótko przed El
Alamein Rommel zachorował i w kluczowym dniu nie było go w Afryce,
za to wspomniał, że z kolei w 1944, gdy marszałek stał na
czele wojsk niemieckich mających odpierać atak aliantów na
Francję, tak sobie wybrał porę wyjazdu do Berlina, że w chwili
ataku znowu nie było go na miejscu. Mowa też o stosunku Rommla do
włoskich sojuszników i o tym, jak traktował ich z lekceważeniem.
Czasem też przywłaszczał sobie cudze sukcesy, za to nie znosił,
gdy działo się tak w drugą stronę. W tej dziedzinie miał złe
doświadczenia z czasów I wojny światowej, gdy pod Caporetto
dowódcy sąsiednich pododdziałów dostali „Błękitnego Maksa”,
a Rommel nie, i potem wiercił przełożonym dziurę w brzuchu, żeby
też mu dali najwyższy pruski order wojskowy (i o tym u Czmura też
było).
Dalej
czytamy o Rommlu jako obiekcie nazistowskiej propagandy. Okazuje się,
że Hitler, od czasu „nocy długich noży” pilnie baczący, żeby
nie wyhodować sobie potencjalnej konkurencji, nakazywał machinie
propagandowej unikać wychwalania poszczególnych dowódców – ale
dla Rommla zrobił wyjątek. Było to tym istotniejsze, że sukcesy
Afrika Korps pozwalały odwrócić uwagę opinii publicznej od
niepowodzeń na froncie wschodnim. „Lis Pustyni” stał się
prawdziwym idolem Niemców, dostawał tony listów od wielbicieli, a
specjaliści wymyślili nawet, że „rommel” to jedno z
kilkudziesięciu słów oznaczających piasek w języku arabskim.
Propaganda dotycząca kampanii afrykańskiej, nie pozbawiona zresztą
akcentów neokolonialnych, była tak skuteczna, że w nadzwyczajny
geniusz feldmarszałka uwierzyli też i Brytyjczycy.
Następny
rozdział dotyczy związków Rommla z zamachem na Hitlera i
okoliczności jego wymuszonego samobójstwa. Bez przesady z tą
opozycyjnością: chociaż w 1944 r. feldmarszałek zamierzał
przekonać fujarera do zawarcia pokoju z Angloamerykanami, to na
wieść o zamachu w Wilczym Szańcu (leżał wtedy w szpitalu po tym,
jak aliancki samolot ostrzelał jego auto) był zszokowany, bo jednak
co innego próbować przemawiać Gröfazowi do rozumu, a co innego
próbować go zabić po tym, jak złożyło się mu przysięgę
wierności. Wcześniej dwaj przedstawiciele spiskowców próbowali go
przeciągnąć na swoją stronę, ale nie bardzo im wyszło, zresztą
wyrażali się na tyle oględnie, że nie wspomnieli konkretnie o
zabiciu Hitlera. Mimo to sami uznali, że udało im się pozyskać
przychylność marszałka, i tak też zeznali po aresztowaniu. Przy
okazji autor wspomina, jak wielu wrogów miał Rommel wśród innych
wyższych dowódców Wehrmachtu, którzy mieli go za karierowicza i
ostatniego celebrytę. Do niechętnych należał m.in. Heinrich
Kirchheim, podwładny Rommla i sam zresztą niedoszły pierwszy
dowódca Afrika Korps, który zasiadał w składzie trybunału
rozpatrującego sprawę spisku.
Ostatni, najkrótszy rozdział omawia powojenną legendę
Rommla i zmiany jego postrzegania w społeczeństwie niemieckim wraz
ze zmianami jego świadomości co do historii najnowszej. Co ciekawe,
do osób w największym stopniu odpowiedzialnych za kształtowanie
mitu Rommla należał jego szef sztabu Hans Speidel, który wcześniej
go wsypał.
Tłumaczka,
niestety, nie spisała się najlepiej. Na początku pierwszego
rozdziału, gdzie mowa o pierwszym spotkaniu Rommla z Hilterem,
jednostka przyszłego „Lisa Pustyni” nosi nazwę „Goslarskiego
Batalionu Strzelców”, a już na s. 21 staje się „Batalionem
Strzelców Goslarskich”. Poza tym za kontrowersyjne należy uznać
stwierdzenie, że zarówno Hitler, jak i Rommel urodzili się w
czasach „rozpowszechniającego się narodowego socjalizmu”. Na s.
10 czytamy, że Rommel „wyróżniał się już jako plutonowy w
walkach o Argonny”, choć kawałek wyżej stoi jak byk, że przed I
wojną światową ukończył kurs oficerski (zresztą w Gdańsku,
gdzie poznał przyszłą żonę). Tłumaczka nie wiedziała, czym się
różni dowódca plutonu od plutonowego, czy zmyliło ją
podobieństwo tych terminów w języku niemieckim (Zugführer
– dowódca plutonu, Zugsführer – plutonowy,
przy czym jest to stopień austriacki)? Nie mam też całkiem
pewności, czy kiedy w tekście pojawiają się „oddziały
wywiadowcze”, nie chodzi przypadkiem o łączność (Nachrichten
można rozumieć dwojako).
Wioletta Mazurek nie poradziła sobie również z nazwami
geograficznymi. Czytamy więc o „bitwie pod Kanny” i drugiej,
„pod von Blenheim”. Gdzie indziej mowa o „klęsce pod
Dünkirchen” i o tym, że Rommel w 1916 r. został
przeniesiony do Siebenbürgen, gdyż najwyraźniej takie nazwy jak
Dunkierka czy Siedmiogród nic tłumaczce nie mówią. Nie wie
również, że Pas de Calais to po naszymu Cieśnina Kaletańska (nie
tłumaczy się za to nazwy departamentu Francji, jednak pisze się ją
inaczej, z dywizami: Pas-de-Calais), a twierdza Küstrin to dziś
Kostrzyn nad Odrą. Szef sztabu OKH Franz Halder występuje zaś
jako… Kalder (dwa razy!) – o dziwo, w przypisach jest normalnie.
Nie
lepiej wygląda sytuacja, gdy tłumaczka chce wyjaśnić coś od
siebie. Kiedy pojawia się skrót SS, w przypisie czytamy:
„Elitarne, paramilitarne oddziały podległe NSDAP, przekształcone
w 1940 r. w Waffen-SS” – tak jakby całe SS zmieniło się w
waffeny, a nie była to jedna z kilku struktur obok Allgemeine-SS
(„czarnych”) i Totenkopfu. Z kolei pojęcie „Tommies”
wyjaśnia: „Tak określano w języku niemieckim brytyjskich
żołnierzy w czasie I i II wojny światowej”, nie dodając, że
przede wszystkim było to określenie używane przez samych
Brytyjczyków („Tommy Atkins” to przykładowe nazwisko żołnierza
w regulaminie wojskowym z początku XX w.) Korekta też trochę
przysnęła, bo czasami ktoś „nie był wstanie” coś tam, a
naradę w kwaterze głównej Hitlera „kontynuowano dalej”. W
pewnym momencie Reichswehra staje się ni z gruchy, ni z pietruchy
Bundeswehrą. Tłumaczenie każdorazowo „Kamerad” jako „kamrat”
wprowadza też zgrzyt stylistyczny. Pominąłem tu wiele całkowitych
drobiazgów w rodzaju pisania „Messerschmidt” zamiast
„Messerschmitt”. Nie wiadomo za to, kto jest winien takiemu
fragmentowi: „…pod koniec maja 1942 r. rozpoczął
decydującą ofensywę w celu zdobycia Egiptu. Miesiąc później, 21
maja, padła twierdza Tobruk…” To był wyjątkowo długi maj.
Książka
zawiera sporo zdjęć, czasem w mniejszych formatach, a czasem na
całą stronę. Nie dziwota, skoro Rommel lubił być fotografowany i
stale towarzyszyła mu kompania propagandowa. Duża ich grupa
skupiona jest na 114-121, przez co później numery stron w spisie
treści nie pokrywają się z rzeczywistością. Ta grupa pochodzi
zresztą z bogato wydanego albumu Balkenkreuz über
Wüstensand z 1943. W zdjęciach co wytropiłem dwie
nieścisłości. Jedna z fotografii jest wywrócona na lewą stronę,
inna zaś przedstawia gen. Speidla z Lucie Rommel. Według podpisu
pochodzi z 1942 r., co jest kompletnie niemożliwe, bo Speidel
ma na sobie mundur Bundeswehry i sam kontekst wskazuje na pochodzenie
powojenne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz