Homo Twist, Cały ten seks, 1994
Niewielu jest artystów, wobec których odczucia mam
równie ambiwalentne jak wobec Macieja Maleńczuka. Dwumetrowy krakowski poeta,
będący osobliwą hybrydą tró inteligenta z jeszcze bardziej tró
lumpenproletariuszem, czuje się w wewnętrznych sprzecznościach jak ryba w
wodzie. Czasami powie coś mądrego, a innym razem plecie takie kocopały, że zęby
bolą. Raz uosabia typ artysty prawdziwie niezależnego i undergroundowego, a
kiedy indziej chwyta się kompletnego kiczu i bez skrępowania mówi, że akurat potrzebował
pieniędzy. W dodatku uważa, że skoro jest artystą, to wolno mu być
niespójnym. Mimo wszystko lubie se czasem posłuchać.
W pierwszej połowie lat 90. Maleńczuk, znany dotąd z
występów z gitarą na ulicach Krakowa oraz współpracy – jeszcze wówczas
okazjonalnej – z Püdelsami, postanowił wbić kolejny level w profesjonalizmie i
założył Homo Twist, swój autorski zespół. Debiutancka płyta Cały ten seks
nie jest tak mocna jak późniejsze, a i skład, który ją nagrał, okazuje się
mniej gwiazdorski. O ile później Maleńczukowi (gitara i śpiew) towarzyszyli
koledzy z Püdelsów, a nawet Titus czy Olaf Deriglasoff, to na etapie pierwszego
albumu sekcję rytmiczną tworzyli basista Leszek „Miarka” Kowal i zmarły parę
lat temu perkusista Grzegorz Schneider, obaj znani raczej w krakowskim
środowisku jazzowym.
Teksty – jak to u Maleńczuka. Już tytuł pierwszej
piosenki, Trzy kurwy świata pieniądza, mówi nam, że używając
turpistycznej symboliki i nie stroniąc od wulgaryzmów, autor zamierza nam mówić
o ciemnych stronach rzeczywistości. Czasem jednak sporo w jego tekstach
melancholii (Ach proszę pani), a nawet jedno nie wyklucza drugiego. Miasto
Kraków i Jamajca (sic!) epatują krakowską geniusolociowatością. Alicja
dotyczy aborcji, ale nie jest ani prolajfowa, ani antylajfowa, tylko po
prostu opowiada pewną historię, a wnioski se sami wyciągnijta. Nie brakuje też
względnie subtelnego erotyku w Cały ten seks. Natomiast Krzysio i
Narkomanka to portrety dwojga heroinistów.
Co z muzyką? Twórczość
zespołu jest mocno rytmiczna dzięki sekcji i mocno psychodeliczna za sprawą
solówek i innych partii gitarowych lidera. Często też pojawia się jego inny
znak firmowy – śpiewy w wymyślonym języku („dziewiczym”, jak napisane w
książeczce, notabene ozdobionej obrazkami Ewy Mildner, żony Maleńczuka).
Czasami wprawdzie monotonia daje się we znaki. Takie na przykład Pieniądze
w porównaniu z wersją koncertową z albumu Live After Death (w składzie z
Arturem Hajdaszem i Deriglasoffem) wydają się dość rozmemłane; na korzyść
wersji studyjnej przemawia groteskowa, orientalizująca wokaliza.
Tytułowy Cały ten seks to
przykład charakterystycznego dla Homo Twist utworu o funkowym rytmie, w którym
świetnie pokazuje się Miarka Kowal. Kolejny „fankomat” to Dobrze, że jest
jutro, najdłuższy, ale jednak najmniej udany. Niewątpliwy zaś mocny
punkt albumu, pomimo błędnego zinterpretowania znanego cytatu z Mikołaja Reja,
to Góralska muzyka (w bonusie zresztą na kompakcie znalazł się teledysek),
w której, wykorzystując góralskie motywy melodyczne i rytmiczne zaaranżowane na
rockowe trio, Maleńczuk krytykuje odtwórczość polskiej sceny muzycznej. Plus Hej
bystra woda w charakterze solówki gitarowej. Za to wspomniana Jamajca
to nie, jak można by pomyśleć, reggae (którego Maleńczuk ogólnie nie znosi),
jeno kawałek z rytmem bodiddleyowskim (po latach na Live After Death pojawiła
się wersja wzbogacona o monolog, w którym artysta wyjaśnia, kim był Bo
Diddley). W Jamajcy ponownie wyskakuje, jak długouchy z cannabisu,
góralska solówka.
Spośród trzech klasycznych
płyt Homo Twist Cały ten seks wypada najlżej, ale Maleńczuk już na tym
etapie wiedział, o co mu chodziło.
Perfect, Geny, 1997
W latach 80. Perfect należał do ścisłej czołówki
polskiego rocka. Ja oczywiście tej epoki nie pamiętam, za to bywałem fanem w
czasach nastoletnich. Zaczęło się od plenerowego występu w mojej dzielnicy
wiosną 1998 – pierwszego koncertu rockowego, na jakim w ogóle byłem (pomijając
solowy recital Janusza „Yaniny” Iwańskiego na sali gimnastycznej w
podstawówce). Później, na wakacji między ósmą klasą szkoły podstawowej a
pierwszą liceum, w tym okresie życia, gdy jeden etap dobiegł końca, a drugi
jeszcze się nie zaczął, przeboje z kompilacyjnej kasety 1981-1989, takie
jak Obracam w palcach złoty pieniądz czy Niewiele ci mogę dać,
dźwięczały mi w uszach, gdy na nocnym dworcu czekałem na pociąg do Białostoku.
Nic dziwnego, że wkrótce później sięgnąłem po najświeższą – wówczas – kasetę
zespołu. Przez lata nabrałem nieco bardziej krytycznego stosunku do Perfectu w
ogólności i do Grzegorza Markowskiego (np. na nagraną z córką wersję Tonight
Bowiego spuśćmy zasłonę milczenia), ale i tak lubie se czasem posłuchać.
Ot, widziałem ich także w 2004 na krakowskim Placu Wolnica – był to koncert
solidarności z ukraińską pomarańczową rewolucją (Kozakiewicz w pomarańczowym
kapelusiku, Idź precz z dedykacją dla Wiktora Janukowycza). Niedawno
kupiłem Geny jeszcze raz, wypatrzywszy w Czerwonym Chrząszczu – i pierón
wi, czy dziś ten kompakt nie był tańszy, niż wtedy kaseta.
Założycielem Perfectu był,
jak powszechnie wiadomo, bezkompromisowy gitarzysta Zbigniew Hołdys. Jednak w
latach 90. zespół reaktywował się bez jego udziału, bo Hołdys „po prostu nie
chciał grać”, jak to wówczas skomentował Markowski na łamach „Tylko Rocka”.
Przedsięwzięcie było ryzykowne. Perfect bez Hołdysa? Toż to prawie jak
Sepultura bez Maxa… Ale wyszło lepiej, niż było się można spodziewać.
Niezależnie od nadymania się Hołdysa i jego badmouthing byłych kolegów,
wystarczy porównać, ile muzycznie osiągnął Perfect bez Hołdysa, a ile Hołdys
bez Perfectu.
Na drugiej płycie
reaktywowanej grupy wokaliście towarzyszą inni weterani Perfecta: perkusista
Piotr Szkudelski, basista Andrzej Nowicki oraz gitarzyści: Ryszard Sygitowicz i Jacek
Krzaklewski (w książeczce błędnie nazwany „Krzeklewskim”). Wkrótce po nagraniu Genów
z zespołu odszedł Sygitowicz, zastąpiony przez słynnego choćby z Breakoutu
Dariusza Kozakiewicza: to właśnie już z nim w składzie Perfect zagrał koncert,
na którym byłem. W 1999 odszedł Nowicki, który zmarł w następnym roku.
Na Genach dominują
brzmienia hardrockowe. Ciężkie riffy słychać w takich utworach jak Derwisz i
bokser, wysoce melodyjne Wyznanie lwa czy otwieracz Grawitować,
w którym orientalizującą atmosferę zapewnia w ręku Nowickiego tambura –
indyjski instrument strunowy często współwystępujący z sitarem. W Co mnie
wszystko to obchodzi riffownia w zwrotce skontrastowana jest z
regałowym podcinaniem w refrenie. Za to umiarkowanie ciężki, bardziej pod The
Police Ja płynę pod prąd, to mimo skocznego tempa najmniej
wyrazisty utwór na albumie.
Z drugiej strony nie brakuje
ballad. Największym hitem okazał się zagrany akustycznie utwór Nowickiego Niepokonani.
Poza nim mamy zbliżone Ty wiesz i ja to wiem (najmniej interesujące), Spać
nie mogę ani jeść o posępnym klimacie kojarzącym się z zeppelinowskim Dazed
and Confused. udany Znak dla ciebie z doładowaniem w refrenie (w
strukturze płyty pełni funkcję punktu kulminacyjnego) oraz Morze obłędu.
Parę kawałków nie mieści się
w tych dwóch kategoriach. Księżycowe dzieci wykorzystują rytmikę reggae,
co daje efekt jeszcze bardziej zbliżony do The Police (wszakże jednej z
głównych inspiracji Perfectu w latach osiemdziesiątych!), zwłaszcza w
przyspieszeniu pod koniec. Na finał zespół prezentuje bodiddleyowskie Idźcie
do domu i zaaranżowane dość awangardowo, nieco pod ówczesny King Crimson, Geny.
Większość tekstów napisał
tradycyjnie Bogdan Olewicz, co ma swoje plusy dodatnie i plusy ujemne.
Wers „Grawitować przez bezkresną noc, niewidzialny jak czas” wydaje się
przypadkowym bredzeniem, dalej pojawiają się też takie kwiatki jak
nieprawidłowo użyte „żeśmy” w Ty wiesz i ja to wiem albo rym „DNA – moje
ja” w Genach. Z drugiej jednak strony pojawia się choćby O-a-a,
gdzie podmiotem lirycznym jest zdeklarowany kawaler czy wręcz człowiek
aseksualny, albo Księżycowe dzieci, liryczna opowieść o rodzimych
bezpryzornych. Po jednym tekście napisali ponadto Markowski (Wyznanie lwa)
i Sygitowicz (Znak dla ciebie – pomiot odwodzi adresata lirycznego od
samobójstwa).
Już pierwsza po reaktywacji,
nie tak znowu równa płyta Jestem z 1995, ze słynną, zajeżdżoną przez
radio Kołysanką dla nieznajomej, pokazała, że Perfect ciągle ma coś do
powiedzenia. Lecz dopiero na Genach, wydanych przecie w czasach
światowego kryzysu rocka, zespół udowodnił, że jest w dobrej formie i nie
zamierza składać broni. Najłatwiej można by powiedzieć, że okazali się
niepokonani. Byłby to jednak wyjątkowo cienki kalambur, bo największy hit z
albumu mówi raczej o tym, że trzeba mieć świadomość, kiedy należy dać sobie
spokój. Markowski i spółka widocznie uznali, że to jeszcze nie ten moment.
Hey, MTV
Unplugged, 2007
Koncerty MTV z cyklu Unplugged, w których różni
artyści odstawiali instrumenty elektryczne i pokazywali się od akustycznej
strony, były niezwykle popularne na początku lat 90. Jednym wykonawcom
wychodziło to gorzej, innym lepiej (Eric Clapton, Nirvana), ale przy okazji
zapoczątkowana została moda na granie akustyczne, niekoniecznie pod logiem MTV.
Także i w Polsce jak grzyby po deszczu pojawiały się płyty zatytułowane
„Akustycznie”, „Bez prądu”, „Wyłącz 220V” itp. Wszystko to jednak była lokalna
inicjatywa, a MTV z oryginalną akcją Unplugged dotarło do Polski dopiero
w drugiej połowie następnej dekady. Na pierwszy ogień poszła Kayah, a potem…
Katarzyna (względnie Kaśka, broń
B-że Kasia) Nosowska i jej koledzy załapali się już na falę koncertów „bez
prądu” w 1993 r. Z perspektywy czasu myślą o ówczesnym występie dla Radia
Łódź z nienawiścią, zdawszy sobie sprawę, że sama zamiana gitar elektrycznych
na akustyczne nie wystarczyła, by uzyskać nową jakość. Hey w roku 2007 to już
zupełnie inny zespół. Po pierwsze, nie ma dawnego współlidera, gitarzysty
Piotra Banacha, którego zastąpił Paweł Krawczyk, nawiasem mówiąc partner
wokalistki. Po drugie, w ciągu 14 lat muzycy nabrali doświadczenia, nagrali
szereg albumów (Nosowska także solo), styl im wyewoluował – krótko mówiąc, grupa
jest bardziej dojrzalsza.
Koncert zawarty na płycie
odbył się w Teatrze Muzycznym „Roma” 10 września 2007, akurat w urodziny
Krawczyka. Repertuar wypadł bardzo korzystnie w nowych aranżacjach, które nie
ograniczały się do dwóch gitar, basu i perkusji. Kierownikiem artystycznym
przedsięwzięcia został Marcin Macuk – pierwszy basista Heya, jeszcze z okresu
przednagraniowego, obecnie znany bardziej jako członek grupy Pogodno. On to
odpowiadał za bogate aranżacje, a poza tym zagrał na fortepianie i dodatkowej
gitarze. Wśród muzyków dodatkowych znalazł się sekstet smyczkowy, sekcja dęta i
perkusjonalistka. Wzmocnienie orkiestrowe bardzo dobrze zrobiło większości
utworów i w wielu przypadkach dodaje czadu, równoważąc brak przesterowanych
gitar i basu. W centrum stoi oczywiście niezaprzeczalna osobowość Nosowskiej,
choć z jej wokalną ekspresją w poszczególnych piosenkach kontrastuje skromna i
nieśmiała konferansjerka.
Hey zaprezentował cały
przekrój przez karierę, zarówno z pontyfikatu Banacha, jak i Krawczyka.
I tak koncert otwiera Fate z debiutanckiego, jeszcze dość
grundżowego albumu Fire, w tej wersji mający w sobie coś z ducha Unplugged
Nirvany, przynajmniej do momentu, gdy ni z gruchy, ni z pietruchy rozlega
się zawodzenie liry korbowej, a potem dynamicznie wkraczają smyczki. Po nim
następuje A ty? z najświeższego wówczas Echosystemu. Trąby
napędzają natomiast W imieniu dam. Od czasu do czasu słychać
gitarę slide Krawczyka: jej riff stanowi fundament brzmienia Moogie, a
zagrywki wzbogacają Dreams, w którym, swoją drogą, kulminację stanowi
solo na akordeonie. Czesław Mozil (jeszcze wówczas nie tak znana postać jak wkrótce
później) ze swoją harmonią odgrywa też ważną rolę w feministycznym [sic!],
zbliżającym się nieoczekiwanie do cygańskiego romansu, a także w Mimo
wszystko, gdzie ponadto Macuk daje w harmonijkę. Dla odmiany Missy Seepy
zaczyna się zaskakująco od solówy liry korbowej, na której gra gościnnie Maciej
Cierliński. Na finał zespół zapodał dwa znane utwory z Fire. Zazdrość potraktowano
po latynosku, z kubańsko brzmiącymi perkusjonaliami (Anna Patynek) i trąbami,
podczas gdy w niezbyt lubianym przeze mnie Teksańskim zastosowane
zostały elementy country.
Zgodnie z tradycją MTV
Unplugged, na koncercie pojawiły się kowery oraz goście specjalni. Tym
razem jedno było połączone z drugim: w duecie z Nosowską Agnieszka Chylińska
zaśpiewała Angelene PJ Harvey, a Jacek „Budyń” Szymkiewicz z Pogodna – Candy
Idziego Popa i Kate Pierson. Oba wypadły całkiem nieźle, zwłaszcza udział
Chylińskiej, która zerwała już ze swą gimbuserią z lat 90. ani nie popisuje się
ryczącą manierą wokalną znaną z O.N.A. (ale na koniec występu i tak rzuciła
mięsem). Tak czy owak, jeśli chodzi o Angelene, to oryginał lepszy.
Do płyty z muzyką dołączona
została bonusem płyta DVD. Można więc zobaczyć, że muzycy grają na siedząco, a
Nosowska w twarzowym palcie, tradycyjnie, stoi prawie nieruchomo przed
mikrofonem, całą emocję destylując w głos (co kontrastuje zwłaszcza z wężowymi
ruchami Chylińskiej). Jest też galeria zdjęć i półgodzinny dokument o realizacji
koncertu. Przez moment widać, że Budyń najwyraźniej chodzi po korytarzach Romy
w dwóch różnych butach, ale na samym koncercie filmowali go tak, że obuwia nie było
widać. Książeczka albumu zawiera tekst Bartka Koziczyńskiego z „Teraz Rocka”,
którego zawsze poczytać ciekawie. Czytelność pogarsza jednak po pierwsze to, że
jest zapisany wersalikami, a po drugie – brak jakiegokolwiek wyróżnienia
cytatów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz