Zeszłej jesieni na Mazurach zacząłem se w końcu oglądać serial HBO Gra
o tron na podstawie słynnego cyklu fantasy George’a R.R. Martina Pieśń
lodu i ognia. I co? Od lat już nie miałem takiego – trzymającego mnie do
tej pory – uczucia bycia fanem czegoś. Obudzony w środku nocy, jestem w stanie
wymienić główne rody Westeros, ich naczelników, głównych lenników, herby i
stolice. Po pierwszych dwóch sezonach, wróciwszy do domu szybko pochłonąłem
pozostałe pięć, a nie mogąc się doczekać na finałowy sezon ósmy, zacząłem tymczasem
czytać powieść. Ale o tym innym razem. Tera się skupię na serialu, więc lojalnie
ostrzegam, że niniejsza nocia może być odrobinę kryptyczna dla nieznających
fabuły.
Przedsięwzięcie HBO
zostało przeprowadzone z niejakim rozmachem. Obsada jest iście międzynarodowa, ale dominują
Brytyjczycy i Irlandczycy. Właściwie jedynym Amerykaninem wśród odtwórców głównych ról (wymienianych w
czołówce) jest Peter Dinklage, koncertowo grający dotkniętego karłowatością Tyriona
Lannistera. Pojawiają się też Duńczycy Nikolaj Coster-Waldau (Jaime Lannister)
i Pilou Asbæk (Euro 2012 Greyjoy), Chilijczyk Pedro Pascal (Oberyn
Martell), Norweg Kristofer Hivju (Tormund), Brytyjka pochodzenia indyjskiego
Indira Varma (Ellaria Sand), Niemiec Tom Wlaschiha (Jaqen H’ghar), Holenderka
Carice van Houten (Melissandre), Islandczyk HafÞór Július
Björnsson, który w tym roku zdobył tytuł najsilniejszego człowieka na świecie
(Góra począwszy od IV sezonu), albo Hawajczyk Jason Momoa (khal Drogo).
Warto przy okazji odnotować związki
personalne z innymi uniwersami fantastycznymi. W serialu występuje bowiem
Boromir z Władcy Pierścieni (Ned Stark – Sean Bean), lord Vetinari ze Świata
dysku (Tywin Lannister – Charles Dance), woźny Filch z Harry Pottera (Walder
Frey – David Bradley), kapitan Phasma z nowych Gwiezdnych wojen (Brienne
z Tarthu – Gwendoline Christie) i Liet Kynes z Diuny (Trójoka Wrona –
Max von Sydow), a nawet Clive Mantle, ongiś Mały John w serialu Robin z
Sherwood. Kogo zagrał tym razem? Jakże odpowiednio – Greatjona Umbera. Spośród
znanych artystów muzycznych w VII sezonie pojawił się znany z hobbitowego I
See Fire Ed Sheeran, ściągając na siebie i twórców serialu spore
hejty. Znacznie wcześniej w rolach epizodyczno-statystycznych wystąpili m.in. Will
Champion (perkusista Coldplay), Gary Lightbody (lider kapeli o jakże adekwatnej
nazwie Snow Patrol), Brent Hinds z Mastodona czy zespół Sigur Ros. Królewskiego
kata, przerażającego Ilyna Payne’a, zagrał zaś Wilko Johnson, gitarzysta znany
ongiś ze współpracy z Ianem Durym, ale po drugim sezonie odszedł z
serialu, gdy wykryto u niego zaawansowanego raka trzustki – który, ku jego
niewiarygodnemu szczęściu, okazał się później rzadką odmianą nowotworu,
bardziej uleczalną niż ta najczęściej spotykana.
Gra o tron spotyka się z mocną krytyką fanów Pieśni
lodu i ognia, i to z różnych względów, jak choćby niepochlebne opinie na
temat gry aktorskiej Kita Harringtona (Jon Snow) i Emilii Clarke (Daenerys). Kontrowersyjne
okazują się, oczywista, różnice fabularne w porównaniu z powieścią, ale tak
naprawdę trudno z tego robić zarzut, bo gdyby miało być dokładnie to samo, co w
książce, po cóż by był potrzebny serial? Podchodzę do tego podobnie jak do
rozbieżności we Władcy Pierścieni. Powieści Martina są mocno
polifoniczne, z masą monologów wewnętrznych prezentujących przedakcję i
wyjaśniających motywacje postaci, a w odmiennym medium, jakim jest serial,
trzeba to było rozwiązać inaczej. Jeżeli jest prawdą, że PLiO stanowi
adaptację księgi spisanej po wszystkim przez Sama Tarly’ego, to przyjmijmy, że
serial powstał na podstawie zapisków innego kronikarza, który był lojalistą
Targaryenów (acz nie całkiem bezkrytycznym) i dlatego np. mocno zmarysuizował
Daenerys, a w złym świetle przedstawił Stannisa Baratheona.
Różnice występują też i w obsadzie.
Część postaci wywalono (starsi bracia Lorasa, Victarion, Vargo Hoat,
którego rolę przejął częściowo Locke, człowiek Boltonów). Nie wiadomo na przykład, skąd Ramsayowi przyszło do głowy przezwać Theona akurat „Fetorem”, ponieważ o pierwszym Fetorze także nie ma mowy. Za to autorzy serialu
wprowadzili nowe, jak choćby niespecjalnie lubianą przez fanów Ros, rudą
prostytutkę, której obecność wydaje się głównie pretekstem do pokazywania
ikonografii średniowiecza. Niektóre postacie, nadal żyjące w książkach, w
serialu giną, i to dość wcześnie (choćby Rakharo), a inne vice versa (Beric
Dondarrion). Niektórych, jak Mance’a Rydera czy księcia Dorana Martella, w
ogóle zmarnowano, dając im żałośnie mało czasu antenowego. Brat tego
ostatniego, Oberyn Martell, wypada najciekawiej z całej rodziny panującej w
Dorne, ale w serialu, zamiast pokazać, jakim jest badassem, postanowiono
podkreślić przede wszystkim jego biseksualizm, i to w sposób najbardziej
stereotypowy: w Królewskiej Przeprawie Oberyn spędza czas głównie w burdelu
koedukacyjnym (razem ze swą oficjalną metresą Ellarią Sand, która ma zbliżone
upodobania), wychodząc tylko okazjonalnie, żeby powygrażać Lannisterom. Dobrze,
że chociaż jego pojedynek z Georgim „Płaniną” Kliganowem trzyma w napięciu i
należy do najlepszych elementów sezonu (nawet jeśli się z góry wie, jak się
skończy). Dość też skrzywdzono, jak się zdaje, Sansę Stark. Na jednym forumie
naczytałem się sporo o tym, jaka to wspaniała postać, bo z zalęknionej
nastolatki wyrasta mistrzynia intryg – a w serialu prawie w ogóle tego nie
widać.
Im dalej w las, tym bardziej serial
rozjeżdża się z powieścią (ale jak dalece, nie mogę powiedzieć, bo dopiero
przeczytałem pierwszy tom). Od szóstego sezonu już w ogóle mamy do czynienia głównie
z inwencją scenarzystów (przy czym trzeba dodać, że pracowali oni w konsultacji
z GRRM), bo akcja serialu wyprzedziła powieści. Jakie są efekty? Mieszane.
Nawet uwielbiany przez fanów Tyrion po czwartym sezonie zdecydowanie pikuje, z
nadirem w sezonie szóstym, gdzie scenarzyści wciskają mu w usta drętwe gadki,
nawet nie próbując udawać, że to nie wypełniacze. W międzyczasie zapuszcza
brodę, przez co staje się podobny do doktora Housego. Tymczasem córki Oberyna –
Obara, Nymeria i Tyene, czyli Żmijowe Bękarcice vel Piaskowe Węże vel Wężowe
Żmije – miały być pewnie „silnymi, walecznymi postaciami kobiecymi”, a wyszły
gimbusiary, które pyskowaniem i skłonnością do bezsensownego przelewu krwi
(jedna w dodatku jest ekshibicjonistką) zyskały sobie status najbardziej
znienawidzonych przeze mnie postaci, nawet bardziej niż Ramsay Bolton, bo ten
miał chociaż fantazję, nie mówiąc już o fizjonomii zboczonego hobbita. Skoro o
Boltonie mowa, Bitwa Bękartów pod koniec VI sezonu była wydarzeniem mocno
okrzyczanym, ale muszę przyznać, że to znowu rozczarowanie i nie umywa się do
bitwy o Czarny Zamek, co kończyła IV sezon. Co prawda doskonale oddany został,
jak nigdy przedtem, chaos pola bitwy, za to pod względem taktycznym starcie
Jona z Ramsayem można podsumować krótko: „You know nothing, Jon Snow”.
Swoją drogą, inną wadą serialu są
ograniczenia budżetowe, skutkujące, na przykład, wycinaniem scen bitewnych. O
ile na smoki Daenerys producenci nie żałowali efektów specjalnych, o tyle rola
wilkorów rodu Starków została znacznie ograniczona – co uderzyło mnie później
podczas czytania powieści.
Któregoś dnia przypomniałem
sobie, jak się ongiś zastanawiałem, jaki tytuł mogłaby nosić pornoparodia Gry
o tron, po czym doszedłem do wniosku, że dla fanów powieści serial już sam
jest pornoparodią – soft, ale zawsze. Jak to HBO ma w zwyczaju, oprócz
drastycznych scen przemocy pojawia się wiele golizny i seksów. Szczególnie złą
sławę zyskała scena, w której Littlefinger w burdelu prowadzi szkolenie
pracownic, równocześnie wykładając im swoją filozofię życiową. Różne bohaterki,
jak i bohaterów, przedstawia się w różnych stopniach negliżu. Właściwie tylko
Sansie tego oszczędzono, bo nawet w scenie kąpieli u Ramsaya kamera obejmuje ją
tylko do obojczyka. Za to największą skłonnością do demonstrowania swojej
ikonografii średniowiecza odznacza się Melissandre. A to seksy ze Stannisem, a to
nawet z Gendrym, choć te drugie fabularnie miały mniej sensu… Czasem jest to
nawet uzasadnione, bo trudno, żeby w czasie rozmowy z Selyse Baratheon Czerwona
Kapłanka kąpała się w ubraniu. Ale kiedy przyszła do Jona Snowa i pokazała mu
swoje cesarstwo wschodnie i zachodnie, żeby mu uświadomić, „o co walczymy” –
groteskowość tej sytuacji zbiła mnie z nóg. To faktycznie wyglądało jak
„zawiązanie akcji” w jakimś filmie dla wzrosłych.
Ale, jak to w HBO,
oprócz ikonografii średniowiecza serial ma też do zaoferowania ciekawą stronę
wizualną. Zwłaszcza szerokie plany robią wrażenie. Kręcone było w szeregu
miejsc: Północ i Dorzecze to na ogół krajobrazy Irlandii Północnej, za
Królewską Przeprawę robiła w pierwszym sezonie La Valetta, a później już
Dubrownik, sceny w wolnym mieście Braavos w jednym z późniejszych sezonów
zdjęto w Splicie, a ziemie za Murem – w Islandii. Dobrym pomysłem jest też
czołówka z animowaną mapą Westeros i Essos, dzięki której widzowi łatwiej się
zorientować w miejscach akcji.
Skoro powyżej piszę
głównie o wadach serialu, to jak to się stało, że tak mnie wciągnął? Ano musi
chodzić o samą kreację świata, przedstawioną intrygę oraz pełnokrwiste
postacie. Ale o tym więcej przy okazji książki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz