wtorek, 16 października 2018

Georgi Kliganow, czyli winter is coming



Zeszłej jesieni na Mazurach zacząłem se w końcu oglądać serial HBO Gra o tron na podstawie słynnego cyklu fantasy George’a R.R. Martina Pieśń lodu i ognia. I co? Od lat już nie miałem takiego – trzymającego mnie do tej pory – uczucia bycia fanem czegoś. Obudzony w środku nocy, jestem w stanie wymienić główne rody Westeros, ich naczelników, głównych lenników, herby i stolice. Po pierwszych dwóch sezonach, wróciwszy do domu szybko pochłonąłem pozostałe pięć, a nie mogąc się doczekać na finałowy sezon ósmy, zacząłem tymczasem czytać powieść. Ale o tym innym razem. Tera się skupię na serialu, więc lojalnie ostrzegam, że niniejsza nocia może być odrobinę kryptyczna dla nieznających fabuły.
   Przedsięwzięcie HBO zostało przeprowadzone z niejakim rozmachem. Obsada jest iście międzynarodowa, ale dominują Brytyjczycy i Irlandczycy. Właściwie jedynym Amerykaninem wśród odtwórców głównych ról (wymienianych w czołówce) jest Peter Dinklage, koncertowo grający dotkniętego karłowatością Tyriona Lannistera. Pojawiają się też Duńczycy Nikolaj Coster-Waldau (Jaime Lannister) i Pilou Asbæk (Euro 2012 Greyjoy), Chilijczyk Pedro Pascal (Oberyn Martell), Norweg Kristofer Hivju (Tormund), Brytyjka pochodzenia indyjskiego Indira Varma (Ellaria Sand), Niemiec Tom Wlaschiha (Jaqen H’ghar), Holenderka Carice van Houten (Melissandre), Islandczyk HafÞór Július Björnsson, który w tym roku zdobył tytuł najsilniejszego człowieka na świecie (Góra począwszy od IV sezonu), albo Hawajczyk Jason Momoa (khal Drogo).
Warto przy okazji odnotować związki personalne z innymi uniwersami fantastycznymi. W serialu występuje bowiem Boromir z Władcy Pierścieni (Ned Stark – Sean Bean), lord Vetinari ze Świata dysku (Tywin Lannister – Charles Dance), woźny Filch z Harry Pottera (Walder Frey – David Bradley), kapitan Phasma z nowych Gwiezdnych wojen (Brienne z Tarthu – Gwendoline Christie) i Liet Kynes z Diuny (Trójoka Wrona – Max von Sydow), a nawet Clive Mantle, ongiś Mały John w serialu Robin z Sherwood. Kogo zagrał tym razem? Jakże odpowiednio – Greatjona Umbera. Spośród znanych artystów muzycznych w VII sezonie pojawił się znany z hobbitowego I See Fire Ed Sheeran, ściągając na siebie i twórców serialu spore hejty. Znacznie wcześniej w rolach epizodyczno-statystycznych wystąpili m.in. Will Champion (perkusista Coldplay), Gary Lightbody (lider kapeli o jakże adekwatnej nazwie Snow Patrol), Brent Hinds z Mastodona czy zespół Sigur Ros. Królewskiego kata, przerażającego Ilyna Payne’a, zagrał zaś Wilko Johnson, gitarzysta znany ongiś ze współpracy z Ianem Durym, ale po drugim sezonie odszedł z serialu, gdy wykryto u niego zaawansowanego raka trzustki – który, ku jego niewiarygodnemu szczęściu, okazał się później rzadką odmianą nowotworu, bardziej uleczalną niż ta najczęściej spotykana.
Gra o tron spotyka się z mocną krytyką fanów Pieśni lodu i ognia, i to z różnych względów, jak choćby niepochlebne opinie na temat gry aktorskiej Kita Harringtona (Jon Snow) i Emilii Clarke (Daenerys). Kontrowersyjne okazują się, oczywista, różnice fabularne w porównaniu z powieścią, ale tak naprawdę trudno z tego robić zarzut, bo gdyby miało być dokładnie to samo, co w książce, po cóż by był potrzebny serial? Podchodzę do tego podobnie jak do rozbieżności we Władcy Pierścieni. Powieści Martina są mocno polifoniczne, z masą monologów wewnętrznych prezentujących przedakcję i wyjaśniających motywacje postaci, a w odmiennym medium, jakim jest serial, trzeba to było rozwiązać inaczej. Jeżeli jest prawdą, że PLiO stanowi adaptację księgi spisanej po wszystkim przez Sama Tarly’ego, to przyjmijmy, że serial powstał na podstawie zapisków innego kronikarza, który był lojalistą Targaryenów (acz nie całkiem bezkrytycznym) i dlatego np. mocno zmarysuizował Daenerys, a w złym świetle przedstawił Stannisa Baratheona.
Różnice występują też i w obsadzie. Część postaci wywalono (starsi bracia Lorasa, Victarion, Vargo Hoat, którego rolę przejął częściowo Locke, człowiek Boltonów). Nie wiadomo na przykład, skąd Ramsayowi przyszło do głowy przezwać Theona akurat „Fetorem”, ponieważ o pierwszym Fetorze także nie ma mowy. Za to autorzy serialu wprowadzili nowe, jak choćby niespecjalnie lubianą przez fanów Ros, rudą prostytutkę, której obecność wydaje się głównie pretekstem do pokazywania ikonografii średniowiecza. Niektóre postacie, nadal żyjące w książkach, w serialu giną, i to dość wcześnie (choćby Rakharo), a inne vice versa (Beric Dondarrion). Niektórych, jak Mance’a Rydera czy księcia Dorana Martella, w ogóle zmarnowano, dając im żałośnie mało czasu antenowego. Brat tego ostatniego, Oberyn Martell, wypada najciekawiej z całej rodziny panującej w Dorne, ale w serialu, zamiast pokazać, jakim jest badassem, postanowiono podkreślić przede wszystkim jego biseksualizm, i to w sposób najbardziej stereotypowy: w Królewskiej Przeprawie Oberyn spędza czas głównie w burdelu koedukacyjnym (razem ze swą oficjalną metresą Ellarią Sand, która ma zbliżone upodobania), wychodząc tylko okazjonalnie, żeby powygrażać Lannisterom. Dobrze, że chociaż jego pojedynek z Georgim „Płaniną” Kliganowem trzyma w napięciu i należy do najlepszych elementów sezonu (nawet jeśli się z góry wie, jak się skończy). Dość też skrzywdzono, jak się zdaje, Sansę Stark. Na jednym forumie naczytałem się sporo o tym, jaka to wspaniała postać, bo z zalęknionej nastolatki wyrasta mistrzynia intryg – a w serialu prawie w ogóle tego nie widać.
Im dalej w las, tym bardziej serial rozjeżdża się z powieścią (ale jak dalece, nie mogę powiedzieć, bo dopiero przeczytałem pierwszy tom). Od szóstego sezonu już w ogóle mamy do czynienia głównie z inwencją scenarzystów (przy czym trzeba dodać, że pracowali oni w konsultacji z GRRM), bo akcja serialu wyprzedziła powieści. Jakie są efekty? Mieszane. Nawet uwielbiany przez fanów Tyrion po czwartym sezonie zdecydowanie pikuje, z nadirem w sezonie szóstym, gdzie scenarzyści wciskają mu w usta drętwe gadki, nawet nie próbując udawać, że to nie wypełniacze. W międzyczasie zapuszcza brodę, przez co staje się podobny do doktora Housego. Tymczasem córki Oberyna – Obara, Nymeria i Tyene, czyli Żmijowe Bękarcice vel Piaskowe Węże vel Wężowe Żmije – miały być pewnie „silnymi, walecznymi postaciami kobiecymi”, a wyszły gimbusiary, które pyskowaniem i skłonnością do bezsensownego przelewu krwi (jedna w dodatku jest ekshibicjonistką) zyskały sobie status najbardziej znienawidzonych przeze mnie postaci, nawet bardziej niż Ramsay Bolton, bo ten miał chociaż fantazję, nie mówiąc już o fizjonomii zboczonego hobbita. Skoro o Boltonie mowa, Bitwa Bękartów pod koniec VI sezonu była wydarzeniem mocno okrzyczanym, ale muszę przyznać, że to znowu rozczarowanie i nie umywa się do bitwy o Czarny Zamek, co kończyła IV sezon. Co prawda doskonale oddany został, jak nigdy przedtem, chaos pola bitwy, za to pod względem taktycznym starcie Jona z Ramsayem można podsumować krótko: „You know nothing, Jon Snow”.
Swoją drogą, inną wadą serialu są ograniczenia budżetowe, skutkujące, na przykład, wycinaniem scen bitewnych. O ile na smoki Daenerys producenci nie żałowali efektów specjalnych, o tyle rola wilkorów rodu Starków została znacznie ograniczona – co uderzyło mnie później podczas czytania powieści.
        Któregoś dnia przypomniałem sobie, jak się ongiś zastanawiałem, jaki tytuł mogłaby nosić pornoparodia Gry o tron, po czym doszedłem do wniosku, że dla fanów powieści serial już sam jest pornoparodią – soft, ale zawsze. Jak to HBO ma w zwyczaju, oprócz drastycznych scen przemocy pojawia się wiele golizny i seksów. Szczególnie złą sławę zyskała scena, w której Littlefinger w burdelu prowadzi szkolenie pracownic, równocześnie wykładając im swoją filozofię życiową. Różne bohaterki, jak i bohaterów, przedstawia się w różnych stopniach negliżu. Właściwie tylko Sansie tego oszczędzono, bo nawet w scenie kąpieli u Ramsaya kamera obejmuje ją tylko do obojczyka. Za to największą skłonnością do demonstrowania swojej ikonografii średniowiecza odznacza się Melissandre. A to seksy ze Stannisem, a to nawet z Gendrym, choć te drugie fabularnie miały mniej sensu… Czasem jest to nawet uzasadnione, bo trudno, żeby w czasie rozmowy z Selyse Baratheon Czerwona Kapłanka kąpała się w ubraniu. Ale kiedy przyszła do Jona Snowa i pokazała mu swoje cesarstwo wschodnie i zachodnie, żeby mu uświadomić, „o co walczymy” – groteskowość tej sytuacji zbiła mnie z nóg. To faktycznie wyglądało jak „zawiązanie akcji” w jakimś filmie dla wzrosłych.
            Ale, jak to w HBO, oprócz ikonografii średniowiecza serial ma też do zaoferowania ciekawą stronę wizualną. Zwłaszcza szerokie plany robią wrażenie. Kręcone było w szeregu miejsc: Północ i Dorzecze to na ogół krajobrazy Irlandii Północnej, za Królewską Przeprawę robiła w pierwszym sezonie La Valetta, a później już Dubrownik, sceny w wolnym mieście Braavos w jednym z późniejszych sezonów zdjęto w Splicie, a ziemie za Murem – w Islandii. Dobrym pomysłem jest też czołówka z animowaną mapą Westeros i Essos, dzięki której widzowi łatwiej się zorientować w miejscach akcji.
            Skoro powyżej piszę głównie o wadach serialu, to jak to się stało, że tak mnie wciągnął? Ano musi chodzić o samą kreację świata, przedstawioną intrygę oraz pełnokrwiste postacie. Ale o tym więcej przy okazji książki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz