1.
Krzysztof Marcinek, Passchendaele. Kampania we Flandrii 1917,
Warszawa 2009 (z serii Bitwy/Taktyka)
Warszawa 2009 (z serii Bitwy/Taktyka)
Wracam na front zachodni I wojny światowej, a
przy okazji spełniam groźbę, że się wezmę za kolejnych autorów bywających na
Histerykach.org. Tym razem padło na Krzysztofa M., który swą publikację
wypuścił w wydawnictwie InfortEditions, od kilkunastu lat aspirującym do pozycji
jednego z głównych konkurentów Bellonej, choć nadal dość niszowym, mimo
ogólnie wyższego poziomu merytorycznego.
Rok
1917 na Zachodzie wydaje mi się u nas trochę zaniedbany w powszechnej wiedzy
historycznej. Nie wiem, jak dziś wygląda I wojna światowa w nauczaniu szkolnym,
ale za moich czasów zarówno w podstawówce, jak i w liceum kładło się nacisk na
1914 i kto komu wypowiedział wojnę, potem 1916 z Verdun i Sommą. O Cambrai
czy Passchendaele nie mówiło się nic, o tej drugiej bitwie dowiedziałem się dzięki Iron Maiden. Najwyraźniej z polskiej perspektywy
bitwy te przyćmiewa rewolucja w Rosji i kryzys przysięgowy w Legionach –
bo o tym na lekcjach na pewno było. Na Zachodzie zaś trzecia bitwa pod
Ypres (dwie poprzednie stoczono w 1914 i 1915) jest wręcz symbolicznym przykładem
rzezi okopowej, przez Brytyjczyków wymienianym na równi z Sommą. Książka
Krzysztofa Marcinka to dobry sposób, żeby uzupełnić tę lukę.
O wielkich
bitwach roku 1916 już czytałem dwa lata temu, m.in. w książkach Jarosława „Redbarona”
Centka. Rzezie pod Verdun i nad Sommą doprowadziły do tego, że u wszystkich
trzech uczestników doszło do radykalnych zmian kierownictwa. W Niemczech
skompromitowanego gen. Falkenhayna zastąpił przeniesiony z frontu wschodniego tandem
Hindenburg-Ludendorff. U Brytyjczyków „betonowy” marszałek Haig pozostał na
stanowisku, lecz do dymisji podał się premier Asquith, zastąpiony przez Lloyda
George’a, który, notabene, Haiga nie znosił. We Francji z naczelnego
dowództwa ustąpili generałowie Joffre i Foch, po których dowodzenie przejął wsławiony
pod Verdun generał Robert Nivelle, rozpowiadający wszem i wobec, że on tę wojnę
skończy w dwa dni. Wiosną 1917 r. Nivelle okazał się hochsztaplerem, gdy
jego „szczwany plan” przyniósł armii francuskiej potworne straty, a w dalszej
perspektywie – wielką falę buntów. W tej sytuacji główny ciężar działań na
Zachodzie spoczął owego roku na Brytyjczykach.
Autor
przedstawia więc tło wydarzeń i genezę ofensywy. Niemcy, po 1916 mocno
wykrwawieni, postanowili się nie przemęczać na lądzie i zagłodzić Brytanię
za pomocą okrętów podwodnych. Ponieważ U-booty operowały z baz na belgijskim
wybrzeżu, ambicją Haiga stało się zdobycie Flandrii. Taki plan zresztą
Brytyjczycy mieli od początku wojny, ale zawsze jakoś ważniejsze okazywały się
inne odcinki frontu. Dopiero kryzys u Francuzów pozwolił marszałkowi przygotować
ofensywę flandryjską. Jakiś czas wcześniej generałowie Plumer i Rawlinson
opracowali plan działań oparty na starannej i czasochłonnej zasadzie „ugryź i
utrzymaj”, ale Haig, działając bardziej na rympał i dążąc do generalnego
przełamania frontu, sporo w nim pozmieniał. Dowódcą, na którego głównie
stawiał, był prezentujący podobną filozofię gen. Gough, który wiosną stał się
wrogiem publicznym Australijczyków po ciężkich stratach spowodowanych
nieudolnym dowodzeniem pod Bullecourt.
Preludium do
trzeciej bitwy pod Ypres stanowiła bitwa pod Messines – dość udana dla Imperium
Brytyjskiego, jak na warunki zachodnie, ofensywa mająca na celu skrócenie
frontu i zajęcie kluczowego pasma wzgórz, z którego Niemcy widzieli
pozycje brytyjskie jak na dłoni. Powodzenie w tej bitwie gen. Plumer
zawdzięczał ekstremalnej architekturze krajobrazu w postaci detonacji
wydrążonych pod stanowiskami niemieckimi wielotonowych min. Nic więc dziwnego,
że Krzysztof M. odpala dygresję na temat wojny podziemnej, której Messines było
punktem kulminacyjnym.
Bitwa okazała się stosunkowo
sporym sukcesem, więc Haig nie widział już przeszkód, żeby rozpocząć generalną
ofensywę we Flandrii. Plan był szeroko zakrojony, angażował jedną armię
francuską i wszystkie sześć dywizji belgijskich, a obejmował nawet desant na
wybrzeże w celu uchwycenia Ostendy. Rozpoczęły się solidne przygotowania,
ale jak to zwykle na wojnie – nic nie poszło ściśle według planu, więc
ostatecznie bitwa zaczęła się dopiero 31 lipca. W tym czasie Niemcy też nie
próżnowali, przygotowując głęboką obronę. Pierwszorzędną rolę odgrywał u nich
bawarski książę Ruprecht jako dowódca jednej z grup armii (jego stryj, książę
Leopold, dowodził tymczasem siłami państw centralnych na froncie wschodnim).
Natomiast na czele brytyjskiej ofensywy stanął kawalerzysta Gough.
Szybko okazało się,
że największym przeciwnikiem jest pogoda: sierpień 1917 był we Flandrii wyjątkowo
ulewny, pole bitwy zmieniło się w morze błota, w którym tonęli żołnierze.
Straty były straszliwe, a zyski terenowe żałosne. Brytyjczycy nie zdobyli nawet
kluczowego płaskowyżu Gheluvelt na wschód od Yprów, a co dopiero mówić o
wyjściu na wybrzeże. Oprócz Australijczyków Gough zrobił sobie wrogów także i z Irlandczyków,
których obie dywizje zostały srogo zdziesiątkowane, więc we wrześniu Haig oddał
inicjatywę bardziej metodycznemu Plumerowi. Temu z kolei szło porażająco dobrze
w porównaniu z kolegą. Doszło do tego, że dowództwo brytyjskie uniosło się
optymizmem i kazało atakować pomimo istnego oberwania chmury, co skończyło się
„czarnym dniem armii brytyjskiej” – 9 października. Ostatni etap kampanii
stanowiły walki stricte w rejonie Passchendaele: kiedy ani Brytyjczycy, ani
mocno już potrzepany ANZAC nie dali rady, do akcji wszedł wypoczęty Korpus
Kanadyjski (por. film Passchendaele produkcji kanadyjskiej). Wreszcie 6
listopada wojska gen. Curriego zdobyły wieś, której właściwie już od dawna nie
było.
Wszystkie te
wydarzenia Krzysztof M. relacjonuje w sposób przejrzysty, a nawet zajmujący.
Częściej widzimy perspektywę Wspólnoty Brytyjskiej, jako strony atakującej, ale
zaglądamy też do Niemców, a nawet Francuzów. Działania opisane są metodycznie,
dywizja po dywizji z jednego skrzydła frontu na drugie. Czasami narracja sięga
do szerszej perspektywy i tego, co się tymczasem działo na innych frontach lub
w polityce, a do tego dorzucono sporo cytatów z materiałów wspomnieniowych,
wprowadzających spojrzenie indywidualne. Wspomniany został udział we Flandrii,
w ramach bawarskiego 16. rezerwowego pułku piechoty, niejakiego Hitlera,
chociaż jego dokładny przebieg służby w tej kampanii nie jest znany. Dowódca
jednej z brytyjskich dywizji nazywał się zaś Blackader.
Jeszcze przed opisem
samej kampanii autor charakteryzuje taktykę wojny pozycyjnej, ze szczególnym
uwzględnieniem zmian wprowadzonych po Sommie (nowa organizacja piechoty i wał
ogniowy u Brytyjczyków, głęboko urzutowana obrona elastyczna u Niemców). Opisuje
też wojska przeciwników, dość skrótowo, ale rzetelnie, choć akurat dla mnie te
informacje to nic nowego – poza twierdzeniem, że Nowozelandczycy byli równie
bitni jak Australijczycy, za to znacznie bardziej zdyscyplinowani. Pod koniec,
przed podsumowaniem, mamy rozdział poświęcony działaniom lotniczym nad Flandrią
– służyli tam wszakże tak znani asowie jak bracia von Richthofen czy Georges
Guynemer. A co do sporu, który na Histerykach wzbudziły moje pararecenzje książek Redbarona – akurat Krzysztof M. nazywa squadrony dywizjonami.
Książkę należałoby
dopracować pod kątem poprawności (zresztą sam autor po latach sugerował, że teraz
napisałby ją lepiej). Gdzieniegdzie zdarzają się potknięcia językowe, głównie
gramatyczne – z liczbą albo rodzajem. Można np. trafić na sytuacje, w których
zmieniono na szybko jakieś wyrażenie, ale nie poszły za tym odpowiednie zmiany
w pozostałej części zdania. Przykład: „…Haig zmieniał cel ofensywy. Tylko
zużycie niemieckich rezerw – twierdził – na tyle osłabi jego
system defensywny, iż możliwe będzie przerwanie linii frontu…” Czyj system
defensywny, Haiga?! Ani chybi pierwotnie stało tam „rezerw nieprzyjaciela”,
wtedy dalsza część zdania miałaby sens. Zdarzają się także przypadki
niewłaściwego zastosowania „dlań” (pamiętajcie, tylko w rodzaju męskim). Te
błędy znikają mniej więcej w połowie książki, za to później często mamy do
czynienia z rusycyzmem składniowym typu „5. i 7. Dywizje” – a przecież nie mówi
się „lewa i prawa ręce”, tylko „lewa i prawa ręka”. Od pewnego momentu
denerwujące się robi wszechobecne „iż” (nawet sześć razy na jednej stronie!),
narrator też dostaje czkawki: „w skutek”, „na przód”, „nie wiele”.
Gdzieniegdzie mowa o „parapetach okopów” – po naszemu używa się raczej słowa „przedpiersie”.
Występuje też „adwokat” w znaczeniu „orędownik” – albo to archaizm, albo
anglicyzm. Za kontrowersyjne należy uznać nazywanie najwyższego brytyjskiego
odznaczenia wojennego „Krzyżem Zwycięstwa” – jak wiadomo, order ten ustanowiła słynna
królowa Zwycięstwo. Nie sądzę też, aby niemiecki oficer sztabowy podawał w
swoich wspomnieniach odległości w milach i jardach, choć rozumiem, że skoro
autor korzystał z angielskiego wydania tekstu źródłowego, to miał nieco
ograniczone pole manewru.
Mapy za to zrobiono bardzo
porządnie – jest ich 26 i stoją na poziomie, do jakiego Historyczne bitwy nie
zbliżyły się od połowy lat 90. Co ciekawe, w tamtych czasach w stopce
wymieniony był nieraz redaktor kartograficzny, a dziś w habekach autor sam se
musi zrobić mapy i efekty są na ogół siajowe (ostatnio nawet nie rozróżnia się
kolorami stron konfliktu!) Krzysztof M. w Inforcie też zrobił sam, ale różnica
jakościowa jest kolosalna. Tekst urozmaica ponadto materiał ikonograficzny,
czyli zdjęcia i rysunki, wśród tych ostatnich część z epoki, a część
wykonana przez brata autora.
2. Krzysztof
Plewako, Cambrai 1917, Warszawa 2014
(z serii
Historyczne bitwy)
Zaraz po „udanych inaczej” walkach we Flandrii,
w listopadzie 1917 r. Brytyjczycy wyprowadzili kolejną ofensywę – tym
razem pod Cambrai. Bitwa przeszła do historii m.in. z racji pierwszego
masowego i skutecznego wykorzystania czołgów, których debiut rok wcześniej
nad Sommą nie wypadł najlepiej. Trudno się więc dziwić, że habek, którego
przeczytałem, jest dość pancernocentryczny, a do głównych bohaterów należą dowódca
Korpusu Czołgów brygadier Elles i jego szef sztabu ppłk Fuller. Choć bowiem pod
Yprami „okręty lądowe” spisały się beznadziejnie, to na odcinku pod Cambrai
teren był dla nich o wiele lepszy – nie tak podmokły i znacznie mniej
rozorany pociskami. Koncepcja ofensywy z użyciem czołgów, z początku
stworzona jako luźna propozycja, nie była traktowana poważnie przez marszałka
Haiga, ale wziął ją pod uwagę, kiedy po katastrofie pod Ypres potrzebował dla
odmiany jakiegoś powodzenia. Tym razem odpowiedzialny miał być głównie dowódca
3. Armii, gen. Julian Byng, wcześniej wsławiony bitwą o grzbiet Vimy, a w
przyszłości generalny gubernator Kanady.
Autor
daje krótki zarys działań na froncie zachodnim od wybuchu wojny aż do zakończenia
trzecich Yprów, omawia też walczące armie, ze szczególnym uwzględnieniem
taktyki artyleryjskiej. Odrębny rozdział poświęcono rozwojowi brytyjskiego
Korpusu Czołgów, który miał odegrać pod Cambrai tak znaczącą rolę. Opis bitwy
poprzedzają jeszcze rozdziały poświęcone
planowaniu i przygotowaniom – kluczową sprawą było zaskoczenie Niemców, więc
np. po dotarciu na stanowiska czołgiści musieli lecieć z miotłami, żeby zatrzeć
ślady gąsienic. Zresztą Niemcy, pomni, jak fatalnie sprawdzały się tanki w
poprzednich bitwach, nie podejrzewali, że tą razą faktycznie mogą się okazać
zagrożeniem. Szkoda, że zabrakło omówienia innowacji po ich stronie – taktyki
infiltracji.
Co
do samej bitwy, opis wygląda przejrzyście, co najważniejsze – z wieloma cytatami
z materiałów źródłowych, prezentującymi perspektywę indywidualną. Pierwsze
godziny brytyjskiego natarcia były dla Niemców szokiem, lecz słabym ogniwem
okazała się szkocka 51. Dywizja, której nadmiernie konserwatywny dowódca „wiedział
lepiej” i zupełnie inaczej niż reszta zrealizował współdziałanie piechoty z
czołgami. Zakończyło się to dużymi stratami i wytworzeniem kłopotliwego
występu w linii frontu, bo inne dywizje poszły ostro do przodu, a highlanderzy
nie. Suma sumarów, pierwszego dnia ofensywy Anglicy wgryźli się w linie
niemieckie tak głęboko, że po trzech latach statycznej wojny pozycyjnej nie wiedzieli,
co robić dalej. Kawaleria już czekała w gotowości (w tym pułki kanadyjskie i
hinduskie), ale rozwinięcie powodzenia nie wyjszło za sprawą ogólnego chaosu i
topornego systemu dowodzenia (dowództwo kawalerii znajdowało się daleko na
tyłach, więc za późno reagowało na rozwój sytuacji – zwłaszcza wobec awarii
łączności). W związku z tym późniejsze efekty były już dużo gorsze. Brytyjczycy
ugrzęźli, a próby rozwinięcia w następnych dniach zakończyły się ciężkimi
stratami. Wreszcie Niemcy przeprowadzili równie zaskakującą kontrofensywę, ale
ona po jednym dniu wygasła z powodu identycznych błędów, jakie w dniach
wcześniejszych popełnił przeciwnik.
Styl
autora jest w miarę znośny, ale… Najpierw spostrzegłem, że tłumaczone z angielskiego
fragmenty źródeł wypadają czasem topornie. Potem, że nie tylko one: i w tekście
„autorskim” trafiają się apostrof’y w niewłaściwych miejscach czy rozmaite
kwiatki stylistyczne albo nieintuicyjny szyk zdania (który brzmiałby normalnie,
gdyby to było po angielsku). Według okładki redakcją i korektą zajmowały się w
sumie cztery osoby, ale jak czytam sformułowania w stylu „Opis całkowitego
bałaganu został opisany…”, to najchętniej bym je wysłał do odśnieżania śniegu.
Co najgorsze, w
tekście zupełnie brakuje uźródłowienia i kiedy pojawia się jakiś cytat, nie da
się określić, skąd pochodzi. Dość uboga bibliografia (złożona głównie z
Ospreyów) nie ratuje sprawy. W związku z tym pojawiły się (m.in. na
Histerykach) podejrzenia, że autor sporo „przepisywał z Dżuboksa”.
Zastanawiający jest w tym kontekście pewien fragment: wśród różnych relacji
pojawia się punkt widzenia dowódcy jednej z kompanii ckm, mjr. Douglasa
Wimberleya (w czasie II wojny już dowódcy 51. DP). Narracja została przerobiona
na trzecioosobową, ale w jednym miejscu autor się rąbnął: „Na skraju Cantaing
major Wimberley próbował upewnić się co do zadań mojej kompanii”. Wygląda
na to, że spore fragmenty tekstu Krzysztof Plewako „pożyczył sobie”. Głównie
(choć akurat nie ten o Wimberleyu) z pracy Bryana Coopera The Ironclads of
Cambrai. Zwrócił na to uwagę ktoś na Histerykach, a dzięki temu, że
wspomniana książka jest obecna na Google Books, można sobie samodzielnie
wyrobić zdanie.
A więc to nie do
końca zasługa autora, że lekko się czyta. Nieładnie!
Po
Passchendaele Krzysztofa M. mapki w Cambrai stanowią bolesne
zderzenie z rzeczywistością – małe, monochromatyczne, mizerne. Za to w
przypadku zdjęć warto pochwalić, że podpisy do nich są rozbudowane, co w tej
serii nie jest standardem. Jeśli zaś chodzi o okładkową ilustrację Marka
Szyszki, to kojarzy mi się ona nieodparcie z planszą F Gerry’ego
Embletona z Ospreya German Stormtrooper 1914-1918: kompozycja i
kolorystyka dość podobne, eksplozja namalowana podobną techniką. Różnica polega
na tym, że u Szyszki widzimy Brytyjczyków atakujących ze wsparciem czołgu, a u
Embletona – kontratakujących Niemców, mijających rozbity brytyjski czołg. Można
przyjąć, że okładka habeka przedstawia to samo miejsce co plansza w Ospreyu –
tylko tydzień wcześniej (i z nieco innej perspektywy – czołg widoczny od
drugiej burty, układ kałuż).
3. Paweł
Korzeniowski, Flandria 1940, Warszawa 2013
(z serii
Historyczne bitwy)
Zostaję we Flandrii i w tematyce wykorzystania
czołgów, ale przechodzę już do kolejnego konfliktu światowego. Kampania
zachodnia uchodzi dość powszechnie za największy sukces militarny III Rzeszy –
której dość szybko udało się rozbić w puch najpotężniejszą armię Europy
Zachodniej i zmusić do odwrotu drugą. Jednak wiążą się z nią i pewne mity, jak
przykładowo stereotyp o tchórzostwie Francuzów (właściwie spadek morale
największy był u oficerów, których szkolono z myślą o wojnie pozycyjnej i w
obliczu konfliktu manewrowego zupełnie tracili głowę). Trochę na uboczu
pozostają w powszechnym odbiorze Belgia i Holandia, choć i one stawiały
opór, na tyle, na ile umiały – Holandia tylko przez pięć dni, no Belgia praktycznie
do samego końca. Książka Korzeniowskiego jednak o nich nie zapomina.
Pracę
rozpoczyna zwięzłe omówienie politycznej drogi ku wojnie i działań zbrojnych od
września 1939 do maja 1940 z punktu widzenia Zachodu. Jakkolwiek Francuzom faktycznie
zabrakło ochoty i determinacji, by uderzyć na Niemcy w czasie, gdy Wehrmacht
był zajęty w Polsce, to nie było tak, że w ogóle nic nie zrobili.
Przeprowadzili ograniczoną „ofensywę”, która naprawdę sprowadzała się do zajęcia
pozycji wyjściowych do prawdziwego natarcia – do którego ostatecznie nie
doszło, bo postanowili czekać na Brytyjski Korpus Ekspedycyjny, a zanim on
przybył do Europy, w Polsce było już po ptokach.
Dość
dużo miejsca poświęcono charakterystyce sił zbrojnych uczestników kampanii, w tym
przede wszystkim Francuzom i Niemcom. Wojna zaskoczyła armię francuską w
trakcie reorganizacji i tylko niektóre jednostki dorównywały niemieckim
dywizjom pancernym, szczególnie lekkie dywizje zmechanizowane. Nawet one jednak
na niewiele się zdały w obliczu defensywnej doktryny naczelnego dowództwa. Jej
największym przejawem była oczywiście Linia Maginota – monumentalny system
umocnień na granicy z Niemcami. Obsadzali ją najlepsi żołnierze francuscy w
liczebności dorównującej 21 dywizjom, byli jednak uwiązani do swoich rejonów
umocnionych i nie dało się ich wykorzystać w linii, kiedy Niemcy wreszcie obeszli
całą Linię bokiem, przez Belgię i Holandię. Brytyjczycy byli bardzo dobrze
wyszkoleni, ale i tak niegotowi na niemiecki blickrig, Beldzy mieli armię
stosunkowo niewielką, za to mocno zmechanizowaną (łącznie z działami
samobieżnymi – należeli do pionierów w tej dziedzinie), a najbardziej licha
była armia holenderska. Najwięcej miejsca poświęcono Wehrmachtowi – autor
stwierdza, że o ile jednostki niemieckie istotnie górowały wartością bojową nad
francuskimi i brytyjskimi, nie była to jednak duża przepaść.
Największy
rozdział dotyczy oczywiście przebiegu samej kampanii (i szkoda, że przy jego
rozmiarze spis treści nie uwzględnia pododdziałów). Holandia, starając się za
wszelką cenę utrzymać neutralność, jak i Belgia, w obawie, że wejście na jej
terytorium wojsk alianckich sprowokuje Niemców do agresji, popełniły ten błąd,
że nie skoordynowały działań z Anglikami i Francuzami, a kiedy ci w końcu
przyszli im z pomocą, dla Holendrów było już za późno na cokolwiek. Wojska
francuskie, brytyjskie i belgijskie stawiały silny opór, więc kampania
zdecydowanie nie była dla Niemców spacerkiem, ale dzięki lepszej taktyce,
bardziej skoordynowanemu dowodzeniu i znacznie wyższej jakości wsparcia
lotniczego parli do przodu. Warto wspomnieć, że na szczeblu dywizji dowodzili w
tej kampanii późniejsi arcyrywale – Rommel i Montgomery. Pojawili się też m.in.
świeżo awansowany na generała Charles de Gaulle czy późniejszy naczelny dowódca
wojsk niemieckich we Włoszech, Heinrich von Vietinghoff-Scheel.
Ostatecznie
błędy, brak koordynacji i przestarzała taktyka doprowadziły do największej
katastrofy aliantów w tej wojnie, ale byłoby jeszcze gorzej, gdyby wojska
brytyjskie (i część sojuszniczych) nie zdołały się ewakuować z Dunkierki. W tym
kontekście wydany przez Hitlera 24 maja rozkaz zatrzymania niemieckich dywizji
pancernych, który dał aliantom szanse ewakuacji, od zawsze budzi wiele
kontrowersji i autor jemu też poświęca parę zdań.
Czytałoby
się w miarę znośnie, gdyby nie to, że korekta i redakcja jak zwykle otrzymały wynagrodzenie
w zapałkach. Trafiamy np. na sformułowania typu „trzy zgrupowania bombowe (…),
w tym jedna szturmowa”, czasem wymknie się coś w rodzaju „zadania kluczowe dla
realizacji zadania” albo „w wypadku upadku”. Kulawo brzmi zdanie „Niemieckie
czołgi w większości składały się z pojazdów lekkich”. Na s. 185 coś się
autorowi całkiem pomyliło: „Bourgain nie był w stanie poważnie zagrozić 2. DLM
[Lekkiej Dywizji Zmechanizowanej], ale skutecznie wiązał walką jej siły”. Co tu
jest nie tak? Ano, Bourgain był właśnie dowódcą tej dywizji. Nieco denerwuje
nazywanie pułków regimentami, a dywizjonów artylerii – batalionami. Niepokoi za
to dość częste używanie słowa „niestety” w sytuacji, kiedy Niemcom coś się nie
udało.
Sporo problemów przynosi
pisownia. W bibliografii Korzeniowski nie uznaje anglosaskiej praktyki pisania
(prawie) każdego słowa w tytule wielką literą i popada (acz niekonsekwentnie) w
drugą skrajność: The french army. Nazwa czołowego brytyjskiego myśliwca
w tym okresie jest za każdym razem pisana z błędem: „Huricane” (nawet w tytule książki
z bibliografii), generał Waffen-ß Paul Hausser staje się „Hauserem”. Częściej
jednak bywa odwrotnie: podwojone litery pojawiają się nie tam, gdzie powinny. Nazwa
dywizji SS „Totenkopf” bywa pisana „Tottenkopf”. Raz nawet w obrębie jednego
akapitu występuje i poprawnie, i z błędem, a w przypisie autor krzywdzi
jej dowódcę deklinacyjnie: „Eicke’a”. Za to brytyjskie bataliony strzelców
wszystkie konsekwentnie mają w nazwie słowo „Riffle” (czyli Bystrzyna), pojawia
się też niejakie Dżibutti (na litość jeża, nawet autokorekta Worda to wychwyci!)
Belgijska miejscowość Wavre pisana jest jako Wawre (o dziwo, na mapach stoi poprawnie),
z Ijsselmeer robi się „zatoka Ilssermeer”, Heinz Guderian zostaje przechrzczony
na Hansa, generał Ironside – na „Ironsaida”, a wiceadmirał Ramsay staje się
viceadmirałem Ramseyem. Korzeniowski odkrywa też w belgijskiej kawalerii
formację „gwidów” – dobrze, że nie gwizdów. Na s. 261 natomiast zaskakuje nas
wyznanie: „Udało mi się jedynie przyłączyć do Włoch Niceę i część
Sabaudii…” Nieładnie, autorze!
Tekst główny
uzupełnia aneks ze szczegółowym (do szczebla dywizji) ordre de bataille wojsk
uczestniczących w działaniach i nazwiskami dowódców – chociaż nie do końca
wiadomo, dlaczego w przypadku Niemców uwzględniono też wojska stacjonujące w Nordwegu
i na Wschodzie. Przy okazji pojawia się kolejna wersja nazwy niesławnej
dywizji: „Tottenkops”. Pomijając generałów Ducha i Prugar-Ketlinga oraz lotnika
mjr. Kępińskiego, polskie nazwiska spotykamy u Niemców. Jest więc dowódca
dywizji pancernej von Hubicki oraz oficerowie Luftwaffe: płk von
Chamier-Glisczynski, mjr von Kunowski i kpt. von Kornatzki.
Bibliografia jest
bardziej rozbudowana niż w Cambrai, choć pełno tu Ospreyów i innych
wydawnictw popularnych (plus wszędobylskie Stracone zwycięstwa Mansteina),
a trudno wytropić coś tró naukowego. Natomiast odwołanie się w jednym przypisie,
względem alianckich strat lotniczych, do artykułu zamieszczonego na stronie
internetowej Institute for Historical Review – pomimo poważnej nazwy, jednego z
czołowych ośrodków negacji Holokaustu – budzi moje wewnętrzne ble.
Książka
zawiera jedną wklejkę z ilustracjami. Portrety są trzy: holenderski
głównodowodzący Winkelman oraz dwaj Niemcy: dowódca korpusu Hoepner i Albert
Kesselring. Można się zastanawiać, czemu akurat ten drugi, a nie chociażby
Rundstedt, i gdzie są dowódcy aliantów, np. lord Gort, Prételat czy król
Leopold III. Zdjęcia wojsk przedstawiają tylko Niemców i Francuzów. Mapki są
cztery i tym razem zawierają przydatne uzupełnienie tekstu, a nawet Niemcy i
alianci są na nich zaznaczeni odmiennymi kolorami! Żeby jeszcze były ułożone
chronologicznie… Poza tym niektóre nazwy miejscowe zostały spolszczone, a inne
nie: jest Dunkierka, Haga, Bruksela – a obok Gent zamiast Gandawy; rzeki Ren i
Skalda, a przy nich Maas, choć w całym tekście książki występuje jako Moza. Tak
samo zresztą wzmiankowane w książce miasto Maubeuge na mapie występuje jako
Naubleuge. Dla odmiany inne znane miasto belgijskie na jednej z map nazywa się
Courtrai, na drugiej Kortrijk, a w samym tekście figuruje jako „miejscowość
Korkrijk”.
Okładkę tą razą
zaprojektował mój „ólóbiony” Łukasz Mieszkowski i jak na niego jest jeszcze całkiem
do przyjęcia. Podporucznik wojsk pancernych Wehrmachtu pokazujący czytelnikowi
swój honor (a ściślej – stojący w luku czołgu w taki sposób, że wzniesiona do
góry, mierząca w czytelnika lufa znajduje się mniej więcej na wysokości
pachwiny) ma wprawdzie niezbyt zdrową cerę, ale i tak daleko mu do
ludzi-parówek, z których ten ilustrator słynie przede wszystkim.
Bardzo ok. Aliści, rozumiejąc chwilami ton lekki, ciężko przychodzi przełknąć: Beldzy.
OdpowiedzUsuńCytując klasyka polskiego komentatorstwa sportowego: "Na boisko wbiegają Beldzy i Holendrowie".
Usuń