Czas na następną partię albumów
kupionych w tym roku. Wszystkie dziś omówione zostały kupione w ciągu jednej wizyty
w sklepie i wszystkie oprócz jednej mają niewymiarowe pudełka, niepasujące do
stojaka.
Iggy
Pop, Post-Pop Depression, 2016
W roku 2016 Iggy Pop, słynny
jako jeden z największych zadymiarzy rocka, postanowił zakończyć karierę. Na zakończenie
zaproponował album Post-Pop Depression, który spotkał się ogólnie z
dobrymi recenzjami. Płyta powstała z pomocą markowych współpracowników, którzy
zresztą wszyscy stoją na okładce obok Idziego. Na pierwszy plan wysuwa się Joshua
Homme, znany głównie jako lider Queens Of The Stone Age, poza tym gra jego
zespołowy kolega Dean Fertita (obaj multiinstrumentaliści) i Matt Helder,
perkusista Arctic Monkeys.
I co im wyszło? Z całą
pewnością płyta, która Popowi wstydu nie przynosi, choć po kilku
przesłuchaniach jeszcze nie jestem w stanie powiedzieć, czy to dzieło wybitne. Break
into Your Heart ewokuje atmosferę lat sześćdziesiątych, ale to utwór w
średnim tempie. Melodię wokalu dubluje gitara brzmiąca jak sitar, a efekt
mógłby trafić na ścieżkę dźwiękową jakiegoś filmu Tarantino. Do okresu
współpracy z Davidem Bowie nawiązuje Gardenia – najbardziej
zelektronizowany na płycie, a nawet refleksyjny głos Idziego brzmi dość
podobnie do Człowieka z Gwiazd. Powolna
i niepokojąca American Valhalla na przybrudzonej, monotonnej linii
basu przypomina coś z albumu The Idiot, ale żeby nie było zbyt
jednostajnie, to rozpoczyna ją orientalny wstęp zagrany na stalowym bębnie, a w
aranżacji pojawia się wibrafon i sekcja dęta. Kiedy zaś pod koniec utworu Pop
powtarza zmęczonym głosem: „I’ve nothing but my name”, można rzeczywiście dać
się przekonać, że to zamknięcie jego drogi artystycznej.
Josh
Homme jest znany z tego, że na wszystkim odciska swoje piętno – i faktycznie, wpływy
stoner rocka słychać w opartym na obsesyjnie powtarzanych zagrywkach In the
Lobby czy Chocolate Drops (w tym drugim zwraca też uwagę Homme
dośpiewujący w tle i solówka na gitarze stalowej). Z drugiej strony należałoby
się zastanowić, jak wiele stoner zawdzięcza Iggy Popowi. Dla odmiany Sunday,
z rytmem wręcz tanecznym, kojarzy mi się z brytyjską „nową rewolucją rockową” pierwszej
dekady XXI w., typu Franz Ferdinand – czyżby to dla odmiany wkład Heldera? Ale
nieoczekiwanie utwór ten kończy się orkiestrową kodą, która przywodzi na myśl
„rozciągniętą” końcówkę R Queens of the Stone Age. Do lepszych
fragmentów należy narastający, pomysłowo zaaranżowany German Days, swoista
synteza „typowego Popa” z twórczością Homme’a, w dodatku znów z
orkiestrą. No i jest jeszcze niepokojący Vulture, jak zapis ciszy
przed burzą, gdzie Iggy sam gra na gitarze akustycznej, a w tle słychać
melotron i dzwony.
Płytę
kończy ponadsześciominutowy Paraguay – rozpoczyna się chórem a capella,
potem staje się dość przebojowy, choć w charakterystycznym dla Iggy’ego
turpistycznym stylu, a pod koniec wchodzi część stonerowa, w której na tle
chórku artysta wygłasza coraz bardziej wściekły monolog przeciw nowoczesnemu
społeczeństwu informacyjnemu, a w miarę tego, jak coraz bardziej się nakręca,
towarzyszy mu zgrzytliwa partia gitary.
Post-Pop Depression można uznać za udane podsumowanie kariery Idziego, przy czym brakuje tu
egzemplarza pierwotnego czadu, z jakiego słynęli The Stooges. Współpraca z
Homme’em wyszła wokaliście na dobre – warto dodać, że większość pochodów
basowych, które ciągną do przodu poszczególne utwory, zagrał właśnie lider
QOTSA.
Blues
Pills, Lady in Gold, 2016
Ten szwedzki zespół o
międzynarodowym składzie wymienia się wśród najlepszych przedstawicieli retro
rocka, kiedy więc zobaczyłem w przystępnej cenie jego drugi album, opatrzony
psychodeliczno-neosecesyjną okładką, po prostu musiałem spróbować. W dodatku
była to wersja specjalna, z bonusowym DVD.
Najważniejsza jest tu
wokalistka Elin Larsson, która ma kawał bluesowego głosu, nieco się kojarzący z Janis Joplin, choć nieco
niższy. Na Lady in Gold w jej interpretacjach słychać bardziej niż
wyraźne wpływy soulu. Najlepszy przypadek to I Felt a Change, zaśpiewany
z akompaniamentem fortepianu elektrycznego. W bardziej zadziornym wydaniu
przegląd możliwości Larsson daje You Gotta Cry. Wzmocnieniem
bywają dla niej chóralne wokale drugoplanowe (czasami podpisane jako „Voodoo
Choir”. Na gitarze gra Francuz Dorian Sorriaux (parę miesięcy temu odszedł z
zespołu), na basie – Amerykanin Zack Anderson, perkusista zaś nazywa się André
Kvarnström i dopiero przed tą płytą dołączył do grupy.
Mniej interesujące,
niestety, są same kompozycje. Zespół brzmi wprawdzie stylowo i wintażowo, zwłaszcza
organy, na których gra Rickard Nygren – wtedy jeszcze muzyk gościnny, później
został koncertowym członkiem zespołu. Przelatuje to przez czaszkę dość
przyjemnie, ale niewiele się zapamiętuje. Pomijając wspomnianą ekskursję
soulową, najlepiej wypada utwór tytułowy (owa „pani w złocie” oznacza śmierć),
oparty na prosto „pompującym” rytmie (który sprawdziłby się nawet w jakiejś staromodnej
dyskotece). Nieźle się też prezentuje riffowy i faktycznie dość bluesowaty Little
Boy Preacher, ale mniej więcej od numeru piątego utwory zlewają się w
jednorodną całość, z której czasem tylko coś wystaje, jak dynamiczny Won’t
Go Back. Utworem wolniejszym, za to bardziej dramatycznym jest Gone So
Long – to chyba tu pojawia się wzmiankowany w opisie płyty ksylofon. Krytycy
chwalą Sorriaux, ale po kilkukrotnym przesłuchaniu płyty nie zwróciłem jakoś
przesadnej uwagi na robotę. Wyróżniają się przeciągłe glissanda w Burned Out
(skontrastowane z uporczywym basowym ostinatem) albo nieco więcej solówek na
samym końcu płyty, w buzującym Elements and Things z repertuaru zmarłego
przed paroma miesiącami Tony’ego Joe White’a.
Bonusowe DVD zawiera zapis
koncertu Blues Pills w Berlinie w 2015 r. Lady in Gold jeszcze wówczas
nie powstała, więc repertuar się nie powtarza. Są to głównie utwory z
debiutanckiego albumu, parę pochodzi z publikowanych w międzyczasie EP (Dig
In, zaśpiewany po szwedzku Bliss). Nie bez znaczenia, że Pills grają
tu tylko we czwórkę (bez klawiszowca) i nie ma studyjnego cyzelowania.
Wokalistka nie tylko jest bardzo ekspresyjna wokalnie, ale dynamicznie się
porusza po scenie, podczas gdy jej koledzy pozostają raczej statyczni. Już pierwszy,
hardrockowy High Class Woman wydaje się mieć to, czego na Lady in
Gold brakuje: ogień w głosie Larsson, czadowy podkład instrumentalny,
rozbudowaną solówkę kędzierzawego Sorriaux na sfuzzowanej gitarze, a przede
wszystkim bardzo czytelne brzmienie basu. Takie retro to ja rozumiem! I tak
jest w zasadzie do końca, z chwilą wyciszenia w postaci nastrojowych bluesów No
Hope Left for Me i Black Smoke. W finałowym zaś, powłóczystym Astralplane
emocja może się nawet kojarzyć z purpurowym Mistreated! Suma sumarów
DVD bardziej mnie zachęciło do zapoznania się z pierwszym albumem zespołu niż
album drugi.
Blind
Guardian, Beyond the Red Mirror, 2015
Miałem se kupić drugą część Keepera
Helloween, ale w tak zwanym międzyczasie wpadł mi w ręce album innego
przedstawiciela niemieckiego power metalu. W sklepie było kilka, jednak wybrałem
najnowszy ze względu na najniższą cenę, nie przejmując się umiarkowanymi
recenzjami.
Zespół Blind Guardian tworzą
od początku wokalista Hansi Kürsch oraz gitarzyści André Olbrich i Marcus
Siepen. Obecny perkusista nazywa się Frederik Ehmke, a stałego basisty chyba
nie mają – kiedyś był nim sam Kürsch, ale potem skupił się tylko na śpiewaniu. Oprócz
symfonicznych inklinacji grupę wyróżnia zamiłowanie do tematyki fantasy – ich dorobek
obejmuje utwory inspirowane twórczością J.R.R. Tolkiena (nawet cały album na
motywach Silmarillionu), Franka Herberta, G.R.R. Martina, Roberta
Jordana… Beyond the Red Mirror to akurat concept album oparty na ich autorskiej
historii, ale i tak w The Throne można się dopatrywać nawiązań do Pieśni
lodu i ognia: „Something’s waiting on the other side”, A storm from the
north”, „We must serve the fire”…
Jest
epicko i symfonicznie. Wcale nie dziwi, że Kürsch
swego czasu śpiewał gościnnie z Therionem, bo Blind Guardian odznacza się
podobnym rozmachem. Na tym albumie zespołowi towarzyszą dwie orkiestry (z
Budapesztu i Pragi) i trzy chóry (jw. oraz z Bostonu). Zresztą rozpoczynający
płytę, dziewięciominutowy The Ninth Wave zaczyna się od niby-chorału, a
dopiero potem rozpoczyna się heavy metal.
Kompozycje są złożone, wręcz
progresywne – momentami brzmi to jak Dream Theater po europejsku i na sterydach
(początek The Holy Grail budzi takie skojarzenia, choć potem utwór robi
się bardziej „rycerski”). At the
Edge of Time to mój ulubiony
tu przykład metalu symfonicznego, z orkiestrą obecną już od pierwszych taktów. Tylko
dwa utwory schodzą poniżej 5 minut. Jest wśród nich singlowy Twilight of the
Gods – nic wspólnego z identycznie zatytułowanym utworem Helloween, ale za
to ma fajny, chóralny refren i wpadające w ucho partie gitarowe. Swoją droga,
tzw. chórki sugerują, że członkowie zespołu musieli często słuchać Queen.
Kolejny, Prophecies, przekracza pięć minut, ale wydaje się
najbardziej zwarty z całego albumu. Nie jest może najłatwiejszy melodycznie,
ale odznacza się wyraźnym walorem przebojowości – aż dziw, że go nie wybrali na
singla, choć nagranie live jest obecne na youtubowym kanale wytwórni Nuclear
Blast i to właśnie dzięki niemu zainteresowałem się tą płytą. Najkrótszy, bo
ledwie trzyminutowy z hakiem, pozostaje Miracle Machine. Przy okazji
najprostszy – jedyna na płycie ballada, na ogół fortepianowa. Podobnie jak
dreamtheaterowa Wait for Sleep, stanowi moment wytchnienia przed
potężnym opusem zamykającym płytę. Ten nazywa się The Grand Parade i
trwa dziewięć i pół minuty, tyle samo, co utwór otwierający.
Muszę przyznać, że cała płyta może być trudna do zniesienia na raz. Po
prostu dzieje się za dużo. Nie dość, że utwory unikają prostej struktury
zwrotkowo-refrenowej, to w moim odbiorze sprawę utrudniają „mechaniczne” riffy
w kilku utworach.
Led
Zeppelin, The Song Remains the Same, 1976
W zeszłym roku pisałem o Queen
II – jednym z dwóch albumów, od których, w wersji kasetowej, zaczęła się
moja kolekcja muzyczna. Teraz wpadł mi w ręce ten drugi.
Led
Zeppelin był trzecim zespołem rockowym, którym się w życiu zainteresowałem, po
Queen i Beatlesach, i przez dłuższy czas pozostawał moim ulubionym, w każdym
razie do czasu odkrycia Jethro Tull (czyli de facto przez jakieś 10 miesięcy,
ale potem i tak pozostawał w pierwszej dziesiątce). Wszystko się zaczęło od
wyświetlanego wtedy w polskiej telewizji filmu The Song Remains the Same (Pieśń
pozostaje ta sama), który premierę kinową miał w 1976. Jest to koncert Led
Zeppelin w nowojorskiej hali Madison Square Garden z 1973 r., przeplatany
ujęciami dokumentalnymi z trasy i fabularnymi „sekwencjami sennymi”. Nic więc
dziwnego, że kiedy potem poszedłem do sklepu muzycznego, to, nie mając
szczególnego pojęcia o dyskografii „Cepów”, wybrałem to, co już znałem.
Co
prawda problem polega na tym, że The Song Remains the Same to album
podwójny, a w tamtym sklepie była tylko pierwsza z dwóch kaset. Drugą pewnie
ktoś podebrał wcześniej, bo to na niej było Stairway to Heaven… Teraz w
końcu mam komplet. A nawet więcej niż komplet, bo reedycja z 2018 r. zawiera
pełny zapis koncertu. Repertuar zawiera więc Black Dog, który był we
filmie, ale nie na płycie, Celebration Day, który był na płycie, ale nie
we filmie, jak też Misty Mountain Hop, Over the Hills and Far Away i
The Ocean, których nie było ani w jednym, ani w drugim.
No
i jak to wszystko wypadło? Koncert pochodzi z trasy, na której promowali album Houses
of the Holy – zagrali go prawie w całości, z wyjątkiem dwóch pastiszów. Led
Zeppelin był wtedy u szczytu sławy i u szczytu formy. Muszę przyznać, że tamte
pięć utworów, które znam z kasety, wyryło mi się w głowie tak mocno, że później
pierwotne wersje studyjne mnie rozczarowały. Przykładowo Rock And Roll,
z partią perkusji ściągniętą z Good Golly Miss Molly Little Richarda,
jest tu zdecydowanie bardziej czadowy od oryginału. Równie dobre wrażenie robi
przeszywający blues Since I’ve Been Loving You. John Paul Jones ma swoje
kilka minut w No Quarter, gdzie wielką rolę odgrywa jego fortepian
elektryczny.
A
już Dazed and Confused to w ogóle kosmos. Przy tym półgodzinnym
wykonaniu wersja oryginalna z pierwszej płyty Zeppelinów wydaje mi się szkicem
tylko. Różne cuda się tam dzieją: zespół improwizuje, Plant szczytuje, Page gra
na gitarze smyczkiem, w tym nawet col legno, tzn. wali w struny
drzewcem, sięga po theremin i ogólnie robi hałas. Pojawia się też fragment, z
którego za parę lat wyrośnie Achilles Last Stand, a Plant śpiewa do
niego słowami Scotta McKenziego: „If you are going to San Francisco…”
Na
drugiej płycie, prócz Dazed, są jeszcze cztery kawałki. Stairway to
Heaven wydaje się odśpiewana dość rutynowo, Plant dorzuca luźne uwagi do
powszechnie znanego tekstu. Aranżacja jest uboższa od wersji studyjnej, za to
solo gitarowe – jak i w kilku innych utworach – bardziej rozbudowane. Moby
Dick to oczywiście pretekst do długiej solówki perkusyjnej Johna Bonhama, Heartbreaker
przemyka dość szybko, a Whole Lotta Love znowu okazuje się bardziej
rozimprowizowane, z kolejnymi zabawami thereminem i długą dygresją w stylu
boogie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz