Lady Pank, Miłość i
władza, 2016
Kiedy
wkrótce po wydaniu po raz pierwszy usłyszałem ostatni premierowy album Lady
Pank, nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia. Mimo to z jakichś powodów postanowiłem
go kupić, dostrzegłszy w promocyjnej cenie w Czerwonym Chrząszczu. Wychodzi na
to, że głównie dla kompletności dyskografii, bo Miłość i władza to ogólnie
straszna słabizna. Niby wszystko na swoim miejscu, ale interesujących melodii w
tym brakuje.
Do
tej pory zawsze miałem tak, że płyty Lady Pank podobały mi się za pierwszym
przesłuchaniem, nawet te mniej równe. Tymczasem Miłość i władza jest
jeszcze bardziej bez wyrazu niż Zimowe graffiti. Do tego stopnia nic się
nie dzieje, że musiałem przeczytać recenzję w „Teraz Rocku”, aby się zorientować,
że w Na dowód śpiewają w duecie Panasewicz z Borysewiczem.
Nie
da się zaprzeczyć, że utwory utrzymane są w stylu charakterystycznym dla Lady
Pank, ale punktem odniesienia jest dla nich raczej słabsza połowa każdego z
ostatnich kilku albumów. Panasewicz też śpiewa dosyć zachowawczo. Połowiczny
wyjątek in plus stanowi Władza – a to dlatego, że refren nawet fajny,
ale zwrotka nie ma wystarczającej powierzchni nośnej. Stosunkowo niezłe są Czarne
myśli, natomiast we wspomnianym Na dowód wyróżnia się robota
gitarowa, nawiązująca do stylu Rolling Stonesów. Szkoda, że już melodia partii
wokalnej nie robi równie dobrego wrażenia.
W
dziedzinie literackiej, po weteranie Andrzeju Mogielnickim na Strach się bać
i zdominowanym przez Panasewicza Maratonie, Lady nawiązała
współpracę z nowym tekściarzem – Wojciechem Byrskim, ale po kilku
przesłuchaniach zapamiętałem tylko słowa otwierające album: „Miłość ma krótki
termin przydatności / I trucizna ulatnia się z miłości”, a także – po
namyśle, choć niekoniecznie pozytywnie – duet dwóch facetów na temat wspólnej
kochanki (w sensie, który z nich był dla niej bardziej tró) w Na dowód. Bogdan
Olewicz tym razem napłodził dwa teksty, w tym Z niczego coś,
potrącający tematykę czekającej nas katastrofy ekologicznej, ale w sposób cokolwiek
grafomański: „Tam gdzie słońce wschodzi tam mieszka gość / Który w końcu zrobi
coś wszystkim na złość” (zachowano interpunkcję oryginału).
Ciekawostka
przyrodnicza: zarówno wspomniana wyżej recenzja, jak i opublikowany w tym samym
numerze pisma wywiad z duumwiratem liderów stwierdza, że na płycie jest 10
utworów. Borysewicz otwarcie powiedział, że nagrali 12, ale dwa wywalili, bo im
nie pasowały do reszty – mój tymczasem egzemplarz zawiera na końcu piosenkę
jedenastą, Sterowany, która nie jest w żaden sposób oznaczona jako
bonus.
Wilki, Wilki, 1992
Nie
najlepsze wrażenie po Lady Pank zatarła płyta, którą już wcześniej w większości
znałem. Nie każdemu musi się podobać wysoki głos Roberta Gawlińskiego i jego
ocierające się o grafomanię teksty, ale jak bez Lady trudno sobie wyobrazić
polską muzykę lat osiemdziesiątych, tak na kolejną dekadę nie sposób patrzeć z
pominięciem Wilków. W Polsce zapanowała wtedy prawdziwa „wilkomania”, a
Gawliński stał się idolem nie tylko nastolatek (choć już wtedy „Monika była OK”
– książeczka wymienia żonę lidera jako menażerkę grupy).
Debiutancki
album jest raczej efektem supersesji niż działań regularnego zespołu. Niedługo
wcześniej działalność Wilków uległa załamaniu wskutek nagłej śmierci basisty
Adama Żwirskiego. Wobec tego Gawliński, gitarzysta Mikis Cupas i perkusista
Michał Rollinger zarejestrowali płytę z towarzyszeniem muzyków sesyjnych, a po
jej nagraniu (ale przed wydaniem) ukonstytuował się regularny skład. Do
sidemanów należeli Marek Surzyn na perkusji, Konstanty Joriadis na klawiszach,
Maciej Gładysz na gitarze i Krzysztof Ścierański na basie. Za gitarę basową
chwytał także i sam Gawliński.
Płyta
jest mocno wpadająca w ucho, ale proweniencji bardziej nowofalowej niż, powiedzmy,
hardrockowej; Robert Gawliński śpiewał zresztą wcześniej w nowofalowej grupie
Madame. Gdzieniegdzie słychać ostrzejsze gitary, ale z drugiej strony lider
łagodzi brzmienie zespołu wysokim, skłonnym do melizmatów głosem i gitarą
akustyczną. Największym hitem stała się, właśnie z jej wydatnym udziałem, urzekająca
ballada Son of the Blue Sky – jedyny tu utwór po angielsku, zresztą z przyczadowaniem
w środkowej części i melodyjną solówką. Równie dobrze na listach przebojów
radziło sobie oniryczne Eli lama sabachtani (pamiętam, jak to
leciało w „Muzycznej Jedynce”!) z jakimś refleksem jazzu.
Poza
tym mamy na albumie nieco orientalizmów, których przykładem jest otwierający,
dość pogodny Eroll albo kolejny Nic zamieszkują demony – dla
odmiany posępny, z ciężkimi gitarami oraz orkiestrowym brzmieniem z klawisza.
Przypomina mi wczesny, nowofalowy etap Closterkellera. Skojarzenia całkiem na
miejscu, zważywszy, że Michał Rollinger wszedł później w skład tego zespołu. Do
hard rocka najbardziej zbliża się dynamiczna, rozpędzona Amiranda, stosunkowo
ostra jest też Glorya. Rachela zaczyna się nastrojowo,
a potem przybiera na dramatyzmie, który wzmacniają w tle wokalizy w
klimatach Claire Torry, wykonywane przez samą Anję Orthodox.
Drugą
połowę rozpoczyna moja ulubiona ballada Beniamin o nieco jazzującym
klimacie, kreowanym przez fortepian i saksofon, na kierym gra Mariusz
Mielczarek. Co ciekawe, Beniamin to jeden z dwóch synów Gawlińskiego (drugi to
Emanuel – patrz ballada na kolejnej płycie), gitarzysta obecnego składu Wilków.
Z onirycznej części repertuaru wrażenie robi też Z ulicy Kamiennej
(domyślam się, że nie chodzi o ulicę w Krakowie, do której przylega więzienie
na Montelupich), gdzie powraca Anja, ale już mniej ekspresyjnie niż przedtem. Aborygen
jest dynamiczny, choć bez ostrych gitar, w oparciu o akustyczną i kotłujący
się pod spodem bas – tylko dlaczego ten Aborygen tańczy na niebie, co na to
Peter Garrett?
Debiut
Wilków zawyża moją statystykę piosenek z imionami w tytułach: Eroll, Amiranda,
Rachela, Beniamin… Trudno powiedzieć, co znaczy Uyao (poza tym,
że jest to zaśpiew kojarzący się nieco z Amazing Grace), ale kto się
jako tako orientuje w twórczości Gawlińskiego, ten wie, że nie ma on
specjalnie głowy do tytułów (N’avoie? Cherman? Urke? – co
to w ogóle znaczy i jaki ma związek z treścią utworu?) Podobne wrażenie można zresztą odnieść co do
niektórych tekstów, ocierających się o sałatę słowną (wielokrotnie powtarzane
„Jeruzalem!” w Erollu).
Jako
bonus zarzucono remiksy czterech utworów, zrobione aże w słynnym studiu Abbey
Road, ale i tak przeważnie ich nie słucham.
Bob Dylan, MTV Unplugged,
1995
Kilka
pozycji z cyklu MTV Unplugged już na tym blogu omówiłem, teraz przyszła
kolej na Dylana. Jego płytę kupiłem w Cieszynie, ale nie w sklepie muzycznym, a
w Księgarni Piastowskiej – Nagroda Skobla otwiera różne drzwi.
Jak
wiadomo, konwencja „bez prądu” pozwoliła wielu artystom rockowym pokazać się z
nowej strony, a inni na tym polu polegli. W przypadku Dylana nie było raczej
obawy, czy odłożenie instrumentów elektrycznych wyjdzie mu na dobre. W latach
sześćdziesiątych zaczynał przecież jako folkowiec, występując solo z gitarą
akustyczną i harmonijką, a kiedy podłączył się do prądu, wzbudził powszechny
skandal i z widowni krzyczeli na niego: „Judasz!” Mimo wszystko skład nie
jest jednak całkiem akustyczny. Dylanowi towarzyszy na tym koncercie gitara
pedałowo-stalowa (solo w Shooting Star) i organy Hammonda, na których
gra słynny inżynier dźwięku Brendan O’Brien.
A
repertuar? Najpierw motoryczny Tombstone Blues, potem refleksyjny Shooting
Star z końca lat 80., jednak sporą część koncertu tworzą prawdziwe hity: All
Along the Watchtower, The Times They’re A-Changin’, Desolation
Row… Także Rainy Day Women # 12 & 35, w dziejach rocka
kojarzony ze skandalicznymi hulankami Rolling Stonesów (z dwuznacznym
szlagwortem „everybody must get stoned!”). Wszystko zagrane na sporym luzie, z
solówkami to na gitarze, to na harmonijce.
Można
sobie przypomnieć, jak ogromny wpływ miał Dylan na scenę rockową – wiele z tych
piosenek doczekało się kowerów, i to udanych. Mowa nie tylko o Watchtower,
ongiś mistrzowsko opracowanym przez Hendrixa. Również finał koncertu to trzy standardy
znane z cudzych wykonań. Knockin’ on Heaven’s Door – wielu
młodszych słuchaczy pewnie się wtedy dziwiło, czemu jakiś stary piernik się
bierze za hit Guns N’Roses. Potem idzie dziewięciominutowa wersja Like a
Rolling Stone – często wykonywanego, jak się łatwo domyślić, przez Rolling
Stonesów. No i na sam koniec nie aż tak dobrze znany With God on Our Side,
jeszcze w latach 60. skowerowany przez Manfreda Manna.
Na
początku lat dziewięćdziesiątych wieszcz nie był w zbyt dobrej formie wokalnej
i słychać to także na Unplugged. Momentami tak bardzo nie trafia w
melodię, że nieledwie Lou Reed wypada przy nim jak śpiewak operowy. Ale z
czasem można do tego przywyknąć. W końcu kto się lepiej zna na
interpretacji poezji niż sam poeta?
Zbigniew
Wodecki with Mitch & Mitch Orchestra and Choir,
1976: A Space Odyssey, 2015
1976: A Space Odyssey, 2015
Zbigniew
Wodecki to artysta nie do końca z mojej bajki, ale muszę przyznać, że głos to
on miał niekiepszczański i roztaczał wokół siebie potężną atmosferę
pozytywności. Nic więc mi nie zaszkodziło kupić w tym samym Cieszynie jego
ostatnią płytę. W pewnym sensie mamy do czynienia z klamrą spinającą karierę
Wodeckiego, bo 1976: A Space Odyssey to remake jego debiutanckiego
albumu, nagrany w 2014 na żywo w warszawskim Studiu im. Witolda Lutosławskiego.
Współpracę z wokalistą nawiązał wówczas alternatywny zespół Mitch & Mitch (działalność
rozpoczynali w barwach wytwórni Zgniłe Mięso Rekords), który zresztą z Wodeckim
regularnie koncertowywał. Skład grupy jest bardzo rozbudowany, ale wszyscy
ukrywają się pod pseudonimami. Z internetów się dowiedziałem, że jeden z dwóch
centralnych Mitchów to Macio Moretti, koryfeusz polskiej sceny alternatywnej
(m.in. Starzy Singers), a w składzie „Orchestra and Choir” znalazł się
m.in. James Boned Mitch (Jarosław Kozłowski, perkusista zespołów Pogodno i
Biff). Dodatkowo w nagraniu wzięła udział Orkiestra Polskiego Radia pod batutą
„Cannibal Mitcha”, czyli Jerzego Rogiewicza.
Generalnie
mamy tu do czynienia z jazdą nostalgiczną – tradycyjny pop z lat
siedemdziesiątych, odwołujący się do epoki jeszcze wcześniejszej. Wśród autorów
tekstów znaleźli się Janusz Terakowski (stały współpracownik Wodeckiego) i
Leszek Długosz (dwa pierwsze utwory). Opowiadaj mi tak zasłużenie stało
się po czterdziestu latach przebojem – utwór ten napędza potężny riff trąbiony,
dzięki któremu brzmi to jak coś z okolic Blood, Sweat & Tears. Zresztą
trąbi tu sam Wodecki.
Na
płycie znalazło się sporo brzmień brazylijsko-jazzowych. Mnóstwo bossa novy,
którą słychać już w drugim na płycie Rzuć to wszystko co złe. Pojawiają
się latynoskie instrumenty perkusyjne, jak guiro – pocierany pałeczką karbowany
kawałek drewna w kształcie termosu. Ustrojstwo to odgrywa znaczną rolę w Dziewczynie
z konwaliami, gdzie Wodecki wyłącznie na nim gra, a śpiewają wokalistki
(brunetka i w mniejszym stopniu blondynka) unisono z pianistą. Utwór generalnie
jest popisem w dziedzinie perkusjonaliów, nawet sam dyrygent na czymś
zaszeleścił. W Partyjce za to wiele ma do powiedzenia cuica – „śmiejący
się bęben”, czyli brazylijski burczybas. Na koniec programu wyciągnięta została
najprawdziwsza bossa nova z gwarancją kraju pochodzenia – Minha teimosia,
uma arma de te conquistar Jorge Bena, zaśpiewana przez Mitcha-basistę.
W
ogóle dużo tu pomysłowych aranżacji. Solówki instrumentów dętych są na porządku
dziennym. Pieśń ciszy rozpoczyna Wodecki z akompaniamentem jedynie
trójkąta, a potem wchodzi nie tylko orkiestra, ale i żeńskie głosy. Opis płyty
uwzględnia trzy wokalistki: Joannę Halszkę-Sokołowską, Olę Bilińską i Patrycję
Kotlarską, lecz nie rozgranicza, która śpiewa w którym utworze; najwięcej,
jak wskazuje nagranie na DVD, ma do powiedzenia Bilińska. W dość szybkim Wieczór
już, poza shakerem i wibrafonem, w pewnym momencie sam Wodecki
wycina dysonansowe solo na skrzypiecach elektrycznych. Przedmieście i Odjechałaś
tak daleko to dla odmiany popisowy moment fortepianu. Balladę o Jasiu i
Małgosi wzbogacają niby-gospelsowe interwencje chóru. W tymże utworze
trafił mi się mondegreen: „smutny los piernika” zamiast „słodki dom z
piernika”, a co usłyszałem zamiast „górą wietrzyk będzie wiał”, to w ogóle
wstyd powtarzać. Sporo się dzieje w Pannach mego dziadka: rytm
skrobany na guiro, duet wibrafonu z żeńskim śpiewem, solo na gitarze, znów skrzypce
oraz cytat z The Empty Boat Caetano Veloso. Utwór zresztą zagrano na bis
pod pretekstem powtórki, bo za pierwszym razem artysta się pomylił.
Należy
dodać, że album wydany został w formie kilkunastostronicowej książeczki
zawierającej esej o stereofonii. Płycie CD towarzyszy zapis koncertu również i
na DVD; zwraca uwagę występujący w krakusce pianista Half-Ape Half-Mitch oraz perkusjonalista
Crackin’ Mitch w jasnobrązowym garniaku. Szkoda tylko, że przez całą Partyjkę
ani razu nie pojawia się zbliżenie na cuicę.