środa, 15 maja 2019

Noblista i Polacy, czyli płyty z marketu i księgarni




Lady Pank, Miłość i władza, 2016

Kiedy wkrótce po wydaniu po raz pierwszy usłyszałem ostatni premierowy album Lady Pank, nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia. Mimo to z jakichś powodów postanowiłem go kupić, dostrzegłszy w promocyjnej cenie w Czerwonym Chrząszczu. Wychodzi na to, że głównie dla kompletności dyskografii, bo Miłość i władza to ogólnie straszna słabizna. Niby wszystko na swoim miejscu, ale interesujących melodii w tym brakuje.
Do tej pory zawsze miałem tak, że płyty Lady Pank podobały mi się za pierwszym przesłuchaniem, nawet te mniej równe. Tymczasem Miłość i władza jest jeszcze bardziej bez wyrazu niż Zimowe graffiti. Do tego stopnia nic się nie dzieje, że musiałem przeczytać recenzję w „Teraz Rocku”, aby się zorientować, że w Na dowód śpiewają w duecie Panasewicz z Borysewiczem.
Nie da się zaprzeczyć, że utwory utrzymane są w stylu charakterystycznym dla Lady Pank, ale punktem odniesienia jest dla nich raczej słabsza połowa każdego z ostatnich kilku albumów. Panasewicz też śpiewa dosyć zachowawczo. Połowiczny wyjątek in plus stanowi Władza – a to dlatego, że refren nawet fajny, ale zwrotka nie ma wystarczającej powierzchni nośnej. Stosunkowo niezłe są Czarne myśli, natomiast we wspomnianym Na dowód wyróżnia się robota gitarowa, nawiązująca do stylu Rolling Stonesów. Szkoda, że już melodia partii wokalnej nie robi równie dobrego wrażenia.
W dziedzinie literackiej, po weteranie Andrzeju Mogielnickim na Strach się bać i zdominowanym przez Panasewicza Maratonie, Lady nawiązała współpracę z nowym tekściarzem – Wojciechem Byrskim, ale po kilku przesłuchaniach zapamiętałem tylko słowa otwierające album: „Miłość ma krótki termin przydatności / I trucizna ulatnia się z miłości”, a także – po namyśle, choć niekoniecznie pozytywnie – duet dwóch facetów na temat wspólnej kochanki (w sensie, który z nich był dla niej bardziej tró) w Na dowód. Bogdan Olewicz tym razem napłodził dwa teksty, w tym Z niczego coś, potrącający tematykę czekającej nas katastrofy ekologicznej, ale w sposób cokolwiek grafomański: „Tam gdzie słońce wschodzi tam mieszka gość / Który w końcu zrobi coś wszystkim na złość” (zachowano interpunkcję oryginału).
Ciekawostka przyrodnicza: zarówno wspomniana wyżej recenzja, jak i opublikowany w tym samym numerze pisma wywiad z duumwiratem liderów stwierdza, że na płycie jest 10 utworów. Borysewicz otwarcie powiedział, że nagrali 12, ale dwa wywalili, bo im nie pasowały do reszty – mój tymczasem egzemplarz zawiera na końcu piosenkę jedenastą, Sterowany, która nie jest w żaden sposób oznaczona jako bonus.



Wilki, Wilki, 1992

Nie najlepsze wrażenie po Lady Pank zatarła płyta, którą już wcześniej w większości znałem. Nie każdemu musi się podobać wysoki głos Roberta Gawlińskiego i jego ocierające się o grafomanię teksty, ale jak bez Lady trudno sobie wyobrazić polską muzykę lat osiemdziesiątych, tak na kolejną dekadę nie sposób patrzeć z pominięciem Wilków. W Polsce zapanowała wtedy prawdziwa „wilkomania”, a Gawliński stał się idolem nie tylko nastolatek (choć już wtedy „Monika była OK” – książeczka wymienia żonę lidera jako menażerkę grupy).
Debiutancki album jest raczej efektem supersesji niż działań regularnego zespołu. Niedługo wcześniej działalność Wilków uległa załamaniu wskutek nagłej śmierci basisty Adama Żwirskiego. Wobec tego Gawliński, gitarzysta Mikis Cupas i perkusista Michał Rollinger zarejestrowali płytę z towarzyszeniem muzyków sesyjnych, a po jej nagraniu (ale przed wydaniem) ukonstytuował się regularny skład. Do sidemanów należeli Marek Surzyn na perkusji, Konstanty Joriadis na klawiszach, Maciej Gładysz na gitarze i Krzysztof Ścierański na basie. Za gitarę basową chwytał także i sam Gawliński.
Płyta jest mocno wpadająca w ucho, ale proweniencji bardziej nowofalowej niż, powiedzmy, hardrockowej; Robert Gawliński śpiewał zresztą wcześniej w nowofalowej grupie Madame. Gdzieniegdzie słychać ostrzejsze gitary, ale z drugiej strony lider łagodzi brzmienie zespołu wysokim, skłonnym do melizmatów głosem i gitarą akustyczną. Największym hitem stała się, właśnie z jej wydatnym udziałem, urzekająca ballada Son of the Blue Sky ­– jedyny tu utwór po angielsku, zresztą z przyczadowaniem w środkowej części i melodyjną solówką. Równie dobrze na listach przebojów radziło sobie oniryczne Eli lama sabachtani (pamiętam, jak to leciało w „Muzycznej Jedynce”!) z jakimś refleksem jazzu.
Poza tym mamy na albumie nieco orientalizmów, których przykładem jest otwierający, dość pogodny Eroll albo kolejny Nic zamieszkują demony – dla odmiany posępny, z ciężkimi gitarami oraz orkiestrowym brzmieniem z klawisza. Przypomina mi wczesny, nowofalowy etap Closterkellera. Skojarzenia całkiem na miejscu, zważywszy, że Michał Rollinger wszedł później w skład tego zespołu. Do hard rocka najbardziej zbliża się dynamiczna, rozpędzona Amiranda, stosunkowo ostra jest też Glorya. Rachela zaczyna się nastrojowo, a potem przybiera na dramatyzmie, który wzmacniają w tle wokalizy w klimatach Claire Torry, wykonywane przez samą Anję Orthodox.
Drugą połowę rozpoczyna moja ulubiona ballada Beniamin o nieco jazzującym klimacie, kreowanym przez fortepian i saksofon, na kierym gra Mariusz Mielczarek. Co ciekawe, Beniamin to jeden z dwóch synów Gawlińskiego (drugi to Emanuel – patrz ballada na kolejnej płycie), gitarzysta obecnego składu Wilków. Z onirycznej części repertuaru wrażenie robi też Z ulicy Kamiennej (domyślam się, że nie chodzi o ulicę w Krakowie, do której przylega więzienie na Montelupich), gdzie powraca Anja, ale już mniej ekspresyjnie niż przedtem. Aborygen jest dynamiczny, choć bez ostrych gitar, w oparciu o akustyczną i kotłujący się pod spodem bas – tylko dlaczego ten Aborygen tańczy na niebie, co na to Peter Garrett?
Debiut Wilków zawyża moją statystykę piosenek z imionami w tytułach: Eroll, Amiranda, Rachela, Beniamin… Trudno powiedzieć, co znaczy Uyao (poza tym, że jest to zaśpiew kojarzący się nieco z Amazing Grace), ale kto się jako tako orientuje w twórczości Gawlińskiego, ten wie, że nie ma on specjalnie głowy do tytułów (N’avoie? Cherman? Urke? – co to w ogóle znaczy i jaki ma związek z treścią utworu?)  Podobne wrażenie można zresztą odnieść co do niektórych tekstów, ocierających się o sałatę słowną (wielokrotnie powtarzane „Jeruzalem!” w Erollu).
Jako bonus zarzucono remiksy czterech utworów, zrobione aże w słynnym studiu Abbey Road, ale i tak przeważnie ich nie słucham.



Bob Dylan, MTV Unplugged, 1995

Kilka pozycji z cyklu MTV Unplugged już na tym blogu omówiłem, teraz przyszła kolej na Dylana. Jego płytę kupiłem w Cieszynie, ale nie w sklepie muzycznym, a w Księgarni Piastowskiej – Nagroda Skobla otwiera różne drzwi.
Jak wiadomo, konwencja „bez prądu” pozwoliła wielu artystom rockowym pokazać się z nowej strony, a inni na tym polu polegli. W przypadku Dylana nie było raczej obawy, czy odłożenie instrumentów elektrycznych wyjdzie mu na dobre. W latach sześćdziesiątych zaczynał przecież jako folkowiec, występując solo z gitarą akustyczną i harmonijką, a kiedy podłączył się do prądu, wzbudził powszechny skandal i z widowni krzyczeli na niego: „Judasz!” Mimo wszystko skład nie jest jednak całkiem akustyczny. Dylanowi towarzyszy na tym koncercie gitara pedałowo-stalowa (solo w Shooting Star) i organy Hammonda, na których gra słynny inżynier dźwięku Brendan O’Brien.
A repertuar? Najpierw motoryczny Tombstone Blues, potem refleksyjny Shooting Star z końca lat 80., jednak sporą część koncertu tworzą prawdziwe hity: All Along the Watchtower, The Times They’re A-Changin’, Desolation Row… Także Rainy Day Women # 12 & 35, w dziejach rocka kojarzony ze skandalicznymi hulankami Rolling Stonesów (z dwuznacznym szlagwortem „everybody must get stoned!”). Wszystko zagrane na sporym luzie, z solówkami to na gitarze, to na harmonijce.
Można sobie przypomnieć, jak ogromny wpływ miał Dylan na scenę rockową – wiele z tych piosenek doczekało się kowerów, i to udanych. Mowa nie tylko o Watchtower, ongiś mistrzowsko opracowanym przez Hendrixa. Również finał koncertu to trzy standardy znane z cudzych wykonań. Knockin’ on Heaven’s Door – wielu młodszych słuchaczy pewnie się wtedy dziwiło, czemu jakiś stary piernik się bierze za hit Guns N’Roses. Potem idzie dziewięciominutowa wersja Like a Rolling Stone – często wykonywanego, jak się łatwo domyślić, przez Rolling Stonesów. No i na sam koniec nie aż tak dobrze znany With God on Our Side, jeszcze w latach 60. skowerowany przez Manfreda Manna.
Na początku lat dziewięćdziesiątych wieszcz nie był w zbyt dobrej formie wokalnej i słychać to także na Unplugged. Momentami tak bardzo nie trafia w melodię, że nieledwie Lou Reed wypada przy nim jak śpiewak operowy. Ale z czasem można do tego przywyknąć. W końcu kto się lepiej zna na interpretacji poezji niż sam poeta?



Zbigniew Wodecki with Mitch & Mitch Orchestra and Choir,
1976: A Space Odyssey, 2015

Zbigniew Wodecki to artysta nie do końca z mojej bajki, ale muszę przyznać, że głos to on miał niekiepszczański i roztaczał wokół siebie potężną atmosferę pozytywności. Nic więc mi nie zaszkodziło kupić w tym samym Cieszynie jego ostatnią płytę. W pewnym sensie mamy do czynienia z klamrą spinającą karierę Wodeckiego, bo 1976: A Space Odyssey to remake jego debiutanckiego albumu, nagrany w 2014 na żywo w warszawskim Studiu im. Witolda Lutosławskiego. Współpracę z wokalistą nawiązał wówczas alternatywny zespół Mitch & Mitch (działalność rozpoczynali w barwach wytwórni Zgniłe Mięso Rekords), który zresztą z Wodeckim regularnie koncertowywał. Skład grupy jest bardzo rozbudowany, ale wszyscy ukrywają się pod pseudonimami. Z internetów się dowiedziałem, że jeden z dwóch centralnych Mitchów to Macio Moretti, koryfeusz polskiej sceny alternatywnej (m.in. Starzy Singers), a w składzie „Orchestra and Choir” znalazł się m.in. James Boned Mitch (Jarosław Kozłowski, perkusista zespołów Pogodno i Biff). Dodatkowo w nagraniu wzięła udział Orkiestra Polskiego Radia pod batutą „Cannibal Mitcha”, czyli Jerzego Rogiewicza.
Generalnie mamy tu do czynienia z jazdą nostalgiczną – tradycyjny pop z lat siedemdziesiątych, odwołujący się do epoki jeszcze wcześniejszej. Wśród autorów tekstów znaleźli się Janusz Terakowski (stały współpracownik Wodeckiego) i Leszek Długosz (dwa pierwsze utwory). Opowiadaj mi tak zasłużenie stało się po czterdziestu latach przebojem – utwór ten napędza potężny riff trąbiony, dzięki któremu brzmi to jak coś z okolic Blood, Sweat & Tears. Zresztą trąbi tu sam Wodecki.
Na płycie znalazło się sporo brzmień brazylijsko-jazzowych. Mnóstwo bossa novy, którą słychać już w drugim na płycie Rzuć to wszystko co złe. Pojawiają się latynoskie instrumenty perkusyjne, jak guiro – pocierany pałeczką karbowany kawałek drewna w kształcie termosu. Ustrojstwo to odgrywa znaczną rolę w Dziewczynie z konwaliami, gdzie Wodecki wyłącznie na nim gra, a śpiewają wokalistki (brunetka i w mniejszym stopniu blondynka) unisono z pianistą. Utwór generalnie jest popisem w dziedzinie perkusjonaliów, nawet sam dyrygent na czymś zaszeleścił. W Partyjce za to wiele ma do powiedzenia cuica – „śmiejący się bęben”, czyli brazylijski burczybas. Na koniec programu wyciągnięta została najprawdziwsza bossa nova z gwarancją kraju pochodzenia – Minha teimosia, uma arma de te conquistar Jorge Bena, zaśpiewana przez Mitcha-basistę.
W ogóle dużo tu pomysłowych aranżacji. Solówki instrumentów dętych są na porządku dziennym. Pieśń ciszy rozpoczyna Wodecki z akompaniamentem jedynie trójkąta, a potem wchodzi nie tylko orkiestra, ale i żeńskie głosy. Opis płyty uwzględnia trzy wokalistki: Joannę Halszkę-Sokołowską, Olę Bilińską i Patrycję Kotlarską, lecz nie rozgranicza, która śpiewa w którym utworze; najwięcej, jak wskazuje nagranie na DVD, ma do powiedzenia Bilińska. W dość szybkim Wieczór już, poza shakerem i wibrafonem, w pewnym momencie sam Wodecki wycina dysonansowe solo na skrzypiecach elektrycznych. Przedmieście i Odjechałaś tak daleko to dla odmiany popisowy moment fortepianu. Balladę o Jasiu i Małgosi wzbogacają niby-gospelsowe interwencje chóru. W tymże utworze trafił mi się mondegreen: „smutny los piernika” zamiast „słodki dom z piernika”, a co usłyszałem zamiast „górą wietrzyk będzie wiał”, to w ogóle wstyd powtarzać. Sporo się dzieje w Pannach mego dziadka: rytm skrobany na guiro, duet wibrafonu z żeńskim śpiewem, solo na gitarze, znów skrzypce oraz cytat z The Empty Boat Caetano Veloso. Utwór zresztą zagrano na bis pod pretekstem powtórki, bo za pierwszym razem artysta się pomylił.
Należy dodać, że album wydany został w formie kilkunastostronicowej książeczki zawierającej esej o stereofonii. Płycie CD towarzyszy zapis koncertu również i na DVD; zwraca uwagę występujący w krakusce pianista Half-Ape Half-Mitch oraz perkusjonalista Crackin’ Mitch w jasnobrązowym garniaku. Szkoda tylko, że przez całą Partyjkę ani razu nie pojawia się zbliżenie na cuicę.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz