Choć w domu i w zagrodzie takie urwanie głowy,
że nie ma kiedy taczek załadować, to jednak udało mi się przeczytać parę
rzeczy, w tym jedną całkiem spontanicznie zaraz po kupieniu.
4.
Robert van Gulik, Sędzia Di i poeci, tłum. Ewa
Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2007
Czas na kolejne
spotkanie z chińskim sędzią pokoju. Powieść mieści się chronologicznie między Czerwonym
pawilonem a Perłą cesarza, powstała natomiast jako ostatnia w
serii i ukazała się już po śmierci autora.
Tym razem sędziemu
Di znów nie towarzyszy żaden z przybocznych, za to jedną z głównych ról odgrywa
znany nam z poprzednich powieści Lo, kolega z sąsiedniego okręgu. Di postanawia
spędzić u niego w Chin-hwa dwa dni po konferencji sędziów z całej
prefektury, a do przygotowanych przez kolegę atrakcji należy kolacja, na którą
Lo, poeta-amatór, zaprosił kilku mistrzów poezji: akademika Shao, nadwornego
poetę Changa oraz… mnicha-grabarza Lu. Jak się łatwo domyślić, nie wszystko
idzie według planu. W drodze do siedziby gospodarza obaj sędziowie
dowiadują się o morderstwie studenta-stypendysty i wyruszają zbadać sprawę.
Na tym nie koniec, bo na kolacji pojawić się ma jeszcze jedna gościa – słynna
poetka Yoo-lan, która przybyła do miasta pod konwojem, zmierzając do stolicy
jako oskarżona o morderstwo służącej. Trzy wcześniejsze instancje nie zdołały
ani udowodnić jej winy, ani uniewinnić, więc dwaj sędziowie będą mieli
dodatkową zagadkę do rozwiązania. I to nie koniec kłopotów.
Jak wiadomo, poezja
miała ogromne znaczenie w kulturze chińskiej, a już szczególnie w najbardziej
klasycznej pod tym względem epoce Tang. Także i sędzia Di zawędrował wreszcie w środowisko
poetów. Jego kolega po fachu, którego dotąd mieliśmy okazję poznać jako
jowialnego bon vivanta zainteresowanego głównie ucztowaniem, pokazuje się tu
jako całkiem kompetentny śledczy. Niebagatelną rolę odgrywa motyw lisa: miejscowi
uważają te zwierzęta za obdarzone nadprzyrodzoną mocą, w Chin-hwa znajduje
się też poświęcona im opustoszała świątynia. Nawet zabobonna służąca, na widok
obrażeń zamordowanego studenta, twierdzi, że został on zagryziony przez
dziewczynę bedącą lisem. Lisica-obrocień to istota znana z wierzeń
dalekowschodnich – oprócz Chin lisoduchy znamy z kultury japońskiej, pisał
o nich choćby Lafcadio Hearn vel Koizumi Yakumo. Prócz tego po raz trzeci od
początku serii pojawia się wątek nieheteroseksualny – ledwo zarysowany, ale
zawsze. Podobnie jak w Nawiedzonym klasztorze, absolutnie nikogo tu nie
dziwi, że kobiecie może się podobać inna kobieta. W Złotych morderstwach był
dla odmiany wątek męsko-męski, który sugerował, że w dawnych Chinach tego typu związki
spotykały się z potępieniem, choć sędzia Di nie podzielał powszechnych
uprzedzeń.
Tłumaczenie jest w
miarę dobre, czasem tylko kuleje interpunkcja. Tłumaczka najwyraźniej też nie
skumała, że pojawiająca się często nazwa „Szuchuan” oznacza po prostu Syczuan.
Nie podoba mi się też wzmianka o „regimencie Straży Cesarskiej” –
Westwalewicz-Mogilska nie zetknęła się chyba z takim pojęciem jak „gwardia”.
Poza tym przyjęcie przenosi się w pewnym momencie na świeże powietrze, gdzie
często mowa o „piniach” - a przecież w Chinach pinia nie występuje, to
jest drzewo śródziemnomorskie. Chodziło bez wątpienia o sosnę (ang. pine).
Sam autor dopuszcza się pewnego anachronizmu, każąc sędziemu Lo i jego
gościom podziwiać pokaz fajerwerków. Jak wiadomo, Chińczycy od wieków lubili
sztuczne ognie, ale najwcześniejsze znane relacje na ich temat pochodzą z IX
wieku, a tutaj mamy VII.
5.
Isaac Asimov, Powiew śmierci, tłum. Tadeusz Żbikowski, Warszawa 1971
(“seria z jamnikiem”)
(“seria z jamnikiem”)
Isaac Asimov (Izaak
Ozimow) kojarzony jest głównie jako sajęsfikszynista – z naciskiem na sajęs,
był bowiem profesorem biochemii – i ojciec-założyciel robotyki, twórca m.in. „trzech
praw robotyki”, na które do dziś powołują się ludzie przy tworzeniu sztucznych
inteligencyj. Mniej znanym elementem jego dorobku są kryminały, takie jak Powiew
śmierci z 1958 r. (pierwotnie wydany jako The Death Dealers, dopiero
później przemianowany na A Whiff of Death).
Głównym
bohaterem jest Louis Brade, od jedenastu lat adiunkt na wydziale chemii.
Pewnego popołudnia, kończąc pracę, zastaje w laboratorium martwego
doktoranta. Przybyły detektyw skłonny jest uznać zdarzenie za nieszczęśliwy
wypadek, wynikający z pomylenia przez denata octanu sodu z cyjankiem sodu. Brade
jest jednak przekonany o morderstwie, zwłaszcza że Ralf Neufeld był człowiekiem
dość konfliktowym. Poza wszystkim innym, od sprawy zależy kariera Brade’a na
uczelni. Od kilkunastu lat pozostaje zatrudniony na czas określony i żona ciosa
mu kołki na głowie, że jeszcze nie został docentem, którego trudno byłoby bez
powodu wywalić z uczelni. A teraz w dodatku pasuje na głównego podejrzanego.
Nie ma wprawdzie wyraźnego motywu, ale kto inny go ma?
Intryga
stricte kryminalna jest tu niespecjalnie rozwinięta, opiera się w dużej mierze właśnie
na poszukiwaniu motywu, co nie przychodzi Brade’owi z łatwością, bo o zmarłym
praktycznie nikt nic nie wiedział. W napięciu pozwala utrzymać narrację
podział tekstu na rozdziały na zasadzie cliffhangerów. Natomiast oprócz poszukiwania
sprawcy mamy do czynienia z obrazem środowiska akademickiego. Widać, że do dziś
tak naprawdę niewiele się zmieniło. Uwaga wielu naukowców skupia się na
pozyskiwaniu dotacji zamiast na prowadzeniu badań. Jedni są sztywniejsi, inni
luźniejsi wobec studentów, pojawiają się także wydziałowi obmacywacze. Chemicy popadają
we frustrację w obliczu rozwoju badań i zmieniającego się charakteru ich dziedziny
(pamiętajmy, rok wydania 1958): sędziwy Kap Anson pozostaje ostatnim weteranem
„chemii retorty i kurka” w obliczu inwazji mechaniki kwantowej i fizyko-chemii.
Brade ma refleksję, że z chemii zrobiono w pewnym stopniu naukę użytkową na
usługach państwa i biznesu; stąd zawiść wobec specjalistów od nauk społecznych,
którzy nie mają takich problemów. A skoro mowa o Ansonie, to jego wzajemne stosunki
z Brade'em stanowią przykład żywych do dziś quasi-feudalnych relacji
między profesorem a adiunktem.
Podobno
Asimov nie umiał tworzyć postaci kobiecych, bo do pewnego wieku nie znał prawie
żadnej kobiety. W Powiewie śmierci są trzy. Najlepiej wypada Doris, żona
Brade'a. Z początku sprawia niezbyt sympatyczne wrażenie – ot, niedobra
małżonka, która się wszystkiego czepia. Z czasem jednak w rozmowach z mężem
okazuje się mieć odmienne spojrzenie na niektóre okoliczności jego prywatnego
śledztwa, a poza tym punktuje niedorzeczności życia uniwersyteckiego, jak owa
czołobitność wobec naukowca stojącego wyżej w hierarchii. Z facetów ważną
postacią jest też prowadzący śledztwo detektyw Jack Doheny – człowiek, który
nie zna się na chemii, ale jest profesjonalistą w swoim fachu, na tej samej
zasadzie, na której Brade jest dobrym chemikiem, ale słabo mu idzie robota śledcza.
Ogólnie
fajnie się czyta, choć zarówno narracja, lekko bucowata kreacja głównego bohatera,
jak i język przekładu odrobinę trącają myszką.
6. Olga
Drenda, Wyroby. Pomysłowość wokół nas, Kraków 2018
Olgę
Drendę kojarzę dzięki mediom społecznościowym: najpierw załapałem się na
fapejdż „Duchologia”, potem przyszła pora na konto instagramowe. Skoro autorka
ta interesuje się estetyką, do której i ja mam sentyment, uznałem, że powinienem
przeczytać jej niedawną książkę. Okazja zakupu przydarzyła się w Galerii Miejskiej
„Arsenał” w grodzie Poznaniu.
Czym
są tytułowe wyroby? Zakreślaniu ram definicji tego pojęcia autorka
poświęca niejedną stronicę, ale najogólniej chodzi o przedmioty dekoracyjne (choć
nie tylko), czasami użytkowe, a czasem zupełnie bezużyteczne, wytwarzane oddolnie i mające w sobie ducha pomysłowości. Często
bywają nieokrzesane, pokraczne, a wręcz brzydkie jak noc, ale mimo to budzą sympatię
jako dzieła ludzi, których kreatywność, jak też potrzeba upiększania rzeczywistości,
często przekraczała ich zdolności techniczne czy jakość dostępnych materiałów i technologii
produkcji. Jest to bliskie wyznawanej przeze mnie idei postprymitywizmu i można
by właściwie nazwać wyroby sztuką postludową albo neoludową. Przy czym
niekoniecznie oznacza to produkcję stricte nieprofesjonalną: oprócz przedmiotów
amatorskich czy półamatorskich trafiają się wyroby rzemieślnicze, z niskonakładowej
produkcji przemysłowej albo uboczne fuchy pracowników różnych zakładów. W czasach
PRL skłonność do samoróbek wynikała z powszechnych niedoborów, często też za
materiał służyły odpady z „poważnej” produkcji, ale zjawisko nie zanikło w
okresie transformacji przetrwało do dziś.
Takie
obiekty występują na całym świecie (Maurycy Gomulicki mógłby pokazać mnóstwo przykładów
z Meksyku), ale Ducholożka skupia się przede wszystkim na gruncie polskim,
przywołując niekiedy przykłady zagraniczne tytułem analogii. Czegoż tu nie ma:
monidła, oleodruki, plastikowe flamingi i łabędzie rzezane z opon, krasnale ogrodowe
i odpustowe Wenusy. Rozdział pt. „Tworzywa” daje krótki i jak dla mnie niekompletny
zarys historii popularności tworzyw sztucznych – bakielitu, igelitu, celuloidu
– na przestrzeni lat PRL (pamiętamy z Grzebałkowskiej, że w latach powojennych,
gdy plastik stawał się hitem, Zdzisławowi Beksińskiemu wpisano w książeczkę
pracy stanowisko „plastik”). Pojawia się też wątek częstochowski; nie dziwota,
skoro odpusty pod Jasną Górą – a i pewnie stragany na Św. Barbary – były od
zawsze zagłębiem wyrobów.
Zwierzęciem
totemicznym Drendy (względnie zwierzęciem spirytusowym – spirit animal)
jest Myszka Miki w swej najbardziej nieforemnej, pirackiej postaci, nic
więc dziwnego, że sporo miejsca poświęca autorka rodzimym podróbkom postaci disneyowskich
i nie tylko. Kultowym statusem wśród fanów Gwiezdnych wojen cieszą się podobno
produkowane w latach 80., najpierw w Gdańsku, a potem i gdzie indziej, bootlegowe
figurki bohaterów. Sprawdziłem: na Ebayu pierwszy z brzegu spapugowany Darth
Vader bez peleryny i o proporcjach goryla chodzi za 600 dolarów. Jeszcze
brzydszego i jeszcze pokraczniejszego, z nieruchomymi kończynami, można dostać
już za 400.
Nie
brakuje wątku muzycznego: setki kapel bigbitowych z lat sześćdziesiątych, z których
większość popadła w całkowite zapomnienie, były same w sobie swego rodzaju
muzycznym wyrobem. Bardziej za to namacalny przykład stanowią pocztówki
dźwiękowe, owe chałupniczo produkowane tańsze zamienniki gramofonowych singli, zabójcze
dla igły. W latach sześćdziesiątych panowała na nie dzika moda, czego oddźwięk mamy
choćby w Autobiografii Perfectu, zręczni zaś producenci mieli okazję
zrobić niezły biznes. „Scena pocztówkowa” miała swoje gwiazdy, jak Janusz
Laskowski, i hity, jak sławetny Biały miś, którego kwestia autorstwa
pozostaje nierozstrzygnięta do dziś.
Ostatnie rozdziały dotyczą
wyrobów o charakterze już bardziej praktycznym. Amatorska metaloplastyka
realizowała się w ogrodzeniach i furtkach domków jednorodzinnych czy ogródków działkowych,
a ducha majsterkowania i wynalazczości budził w naszym kraju Adam Słodowy. Do jego
przejawów należały ongiś „łunochody” – konstruowane chałupniczo maszyny
rolnicze, a dziś przemawia on przez speców hakujących fabryczną elektronikę i ulepszających
komercyjne artykuły, żeby nie psuły się tak szybko.
Lektura
jest dość porywająca, skończyłem ją w niecały tydzień, co jak na moje normy stanowi
istny rekord. Pod względem językowym nie mam zastrzeżeń, poza „kulami do
bilarda”. No i jeszcze pojawia się tam gdzieś „Cesarstwo Austro-Węgierskie” – Cesarstwo
było Austriackie, Węgry były królestwem. Narracja została poprowadzona dość esejowo,
z płynnym przechodzeniem od jednego tematu do drugiego. Mamy tu do
czynienia nie tyle z systematyczną klasyfikacją wyrobów czy ich rysem
historycznym – w końcu i sam przedmiot pracy jest cokolwiek amorficzny – co
raczej z wprowadzeniem do tematu zasługującego na dalsze badania.
Wyroby sakralno-cmentarzne |
Interesujące very b.
OdpowiedzUsuń